Nikt nie był w stanie wyobrazić sobie, jakiego spustoszenia przez zaledwie kilkadziesiąt minut będzie w stanie dokonać wiatr. Pięć ofiar śmiertelnych, setki budynków i tysiące hektarów lasu dosłownie zmiecionych z powierzchni ziemi.
Jedno jest pewne - po tym co się stało w nocy z 11 na 12 sierpnia nic nie będzie już takie samo. Tysiące ludzi, którzy w okolicach Chojnic chodzili na grzyby i jagody nie będzie miało gdzie pójść. W ciągu kilkudziesięciu minut las po prostu zmiotło. Zostały przede wszystkim kikuty drzew.
Piątkowy wieczór tydzień temu zapowiadał się przyjemnie. Na Mistrzostwach Świata w Londynie młociarze walczyli o medale. Naszym szło całkiem dobrze. Wprawdzie Paweł Fajdek pierwsze rzuty miał nieco słabsze, ale prowadził Wojciech Nowicki. W pewnym momencie telewizor jednak zwariował. Przestały odbierać wszystkie programy, a za oknem mieszkania w chojnickim bloku trwało coś, czego do tej pory nikt nie jest tak naprawdę w stanie określić. Przez zamknięty balkon do mieszkania zaczęła wlewać się woda. Za oknem błyskawice rozświetlały niebo tak, że momentami było jaśniej niż w ciągu dnia. To wszystko trwało może 20 minut, może pół godziny. Później nastąpiła cisza. Od czasu do czasu gdzieś w oddali było słychać jedynie niegroźne pomruki burzy.
„Pustynia” drzew
W sobotę około godziny 5 obudził mnie telefon od zaprzyjaźnionego operatora kamery TVN. - Zbieraj się. Mamy Armagedon.
Czekając na przyjazd kolegi zadzwoniłem do dyżurnego straży pożarnej w Człuchowie.
- U nas jest spokój: kilka przewróconych drzew i jeden uszkodzony dach - poinformował strażak. - W okolicach Chojnic jest dużo gorzej.
Wyruszamy w stronę Czerska. Naszym celem jest Suszek, niewielka osada w sołectwie Zapędowo w gminie Czersk. Z pierwszych informacji, które do nas docierają wynika, że w obozie harcerskim w pobliżu tej miejscowości drzewo przygniotło dziewczynkę...
Fragment starej berlinki w okolicach Choj-nic jest nieprzejezdny. Strażacy zapowiadali, że tak będzie jeszcze przez kilka godzin. Wracamy na obwodnicę Chojnic i tędy kierujemy się na Rytel. Tuż za Jeziorkami wyłania się obraz, który zapamiętamy do końca życia. Pustynia drzew - to chyba najlepsze określenie pobojowiska, które widać z drogi. Jedziemy lewym pasem drogi, prawy jest zablokowany przez samochody stojące w korku. Z drugiej strony od czasu do czasu jedzie jedynie jakiś samochód strażacki. Dojeżdżamy do zapory z drzew. Strażacy z piłami walczą o wycięcie przejazdu. Kilometr, może dwa dalej - kolejna zapora. Tam czekają karetki pogotowia.
- Jadę z Hamburga, tutaj dojechałem koło godziny 12 w nocy - mówi kierowca ciężarówki. - Do celu dużo już mi nie brakuje. Jadę do Elbląga. Po drodze najwyżej lekki deszcz. Dojechaliśmy tutaj i szok.
Inni czekają jeszcze dłużej. Magdalena Czerwińska przed godziną 23 zatrzymała się w Gutowcu, żeby przeczekać nawałnicę. Dziewięć godzin później spotkaliśmy ją dwa kilometry dalej.
- W pewnym momencie zrobiło się biało od błyskawic - opowiada kobieta. - Deszcz zaczął padać tak, jak gdyby na samochód ktoś zaczął lać z hydrantu.
Po drodze mijamy samochody podziurawione przez konary drzew jak przez sito. Ci, którzy nimi jechali, liczyli na to, że uda im się przeskoczyć przez burzę. Wiemy już, że do Suszka nie dojedziemy. Jedną z dróg próbujemy dotrzeć do tej miejscowości pieszo. Pokonujemy kilka kilometrów. Po drodze mijamy strażaków z pilarkami. Oni zostali zawróceni. Podobno ratownikom udało się w końcu dotrzeć do obozowiska. Idziemy jednak dalej. Docieramy do ośrodka wypoczynkowego Uniwersytetu Łódzkiego.
-Przyjechaliśmy w piątek wieczorem, tuż przed burzą - mówi Agnieszka Majda z Łodzi, którą spotykamy w tym miejscu. - Zdążyliśmy zrobić zakupy, rozpakować się, zjeść kolację. Jak zaczęła się burza, wiedzieliśmy, że odetną prąd, bo to normalne w takich miejscach. Zapaliliśmy świece i w zasadzie do godziny 24 mile spędzaliśmy wieczór. Później strażacy przyszli do nas poprosić o wodę, bo przebijali się do obozu harcerskiego, gdzie jest uwięzionych 150 dzieci. To straszne - kobieta nie potrafi opanować łez.
Pani Agnieszka nie ma świadomości, że harcerze również pochodzą z Łodzi i okolic. Kilkadziesiąt metrów dalej natykamy się na ścianę... Wielka góra powalonych drzew. O dalszej drodze nie ma mowy. Wracamy. Na szczęście wracają też strażacy. Zabieramy się wozem bojowym z OSP w Gniewie.
- Od godziny 23 walczyliśmy z powalonymi drzewami na drodze krajowej 91 - mówią ochotnicy z powiatu tczewskiego. - To co się tutaj dzieje, to po prostu katastrofa. Wyjeżdżaliśmy aby usuwać skutki wichur, ale nigdzie nie wyglądało to tak, jak tutaj.
Bochenek i litr mleka na osobę na osobę
Udaje nam się dotrzeć do Rytla. Tutaj najlepiej chyba widać spustoszenie spowodowane przez... No właśnie przez co?
- To diabelstwo - mówi Zbigniew Szczepański.
- Katastrofa, masakra, apokalipsa..., a nawet zemsta Putina - takie określenia o nawałnicy pojawiają się wśród naszych rozmówców.
W sobotę rano w Rytlu w sklepie nie można kupić wszystkiego, co jest potrzebne. Litr mleka, bochenek chleba... Towar jest wydzielany tak, żeby starczyło dla wszystkich. Kiedy pojawi się kolejna dostawa? Tego nikt nie wie.
- Wszystkie połamane drzewa i gałęzie pchało na nas - mówi Henryk Chabowski, mieszkaniec Rytla. Jego dom ledwo widać zza zaspy gałęzi. - Tu była taka góra, że nie mogliśmy wyjść z domu. Cały płot poszedł, wszystko poszło...
Kierowcy, którzy stoją w korku w okolicach Rytla pytają jak wygląda sytuacja na dalszym odcinku.
- Podobno 12 dzieci zginęło w tym obozie - mówi jedna z kobiet.
Na szczęście ofiar jest zdecydowanie mniej, chociaż jeszcze kilka godzin później, w szpitalu w Chojnicach słyszymy, jak ktoś z personelu mówi, że prawdopodobnie sześciu harcerzy nadal jest poszukiwanych. Ten czarny scenariusz jednak się nie sprawdza.
Ze szpitala jedziemy do Nowej Cerkwi. To właśnie tam przewieziono harcerzy z obozu nad jeziorem. Dostępu do dzieci bronią policjanci. Na miejscu są wójt, starosta... Powoli z Łodzi zaczynają docierać rodzice. Jest też sołtys pobliskiego Lotynia. Gdy rozpętała się burza, nie było go w domu, mieszkańcy jego miejscowości jako pierwsi wyruszyli jednak w kierunku obozu harcerzy. To oni wskazywali też strażakom drogę, którą można spróbować przedrzeć się do harcerzy.
- Jeszcze wczoraj koło placu zabaw zbierałem gałęzie, żeby dzieciom nic się nie stało - opowiada sołtys Arkadiusz Kupczak. - Teraz placu zabaw nie ma. Kolega opowiadał, że gdy zaczęło wiać, to myślał, że z futryną wyleci. Gdy tylko się to skończyło ludzie zaczęli się zbierać.
Gdy mieszkańcy Lotynia dotarli do obozu nad jeziorem część dzieci z opiekunami czekała na pomoc w młodniku, miejscu, gdzie mogły spaść na nie drzewa, inna grupa czekała na pomoc stojąc po kolana w jeziorze, jeszcze inna skupiła się wokół wielkiego kontenera na śmieci. Nawet gdyby drzewo spadło, nie zrobiłoby im krzywdy.
Jak to wyglądało na miejscu, opowiadał harcmistrz Robert Kowalski.
- Wieczorem wszyscy spali - mówił komendant łódzkiego obozu. - Nagle zerwał się wiatr i bardzo duża ulewa. W ciągu dwóch minut wiatr tak przybrał na sile, że zaczęły się łamać drzewa. Ogłosiliśmy alarm, próbowaliśmy ewakuować ludzi, problem jednak w tym, że było ciemno - namioty i drzewa się kładły.
W Nowej Cerkwi trwało oczekiwanie na autobusy z Łodzi, na rodziców oraz na panią premier. Na twitterze pojawiła się informacja, że ma się pojawić. Ostatecznie jednak Beata Szydło dotarła jedynie do Gdańska, w Nowej Cerkwi pojawili się natomiast wojewodowie - zarówno pomorski, jak i łódzki.
Wyrwało nam serce
Do szpitali trafiło ponad trzydzieścioro dzieci. Poszkodowanych było jednak zdecydowanie więcej. Tylko w Chojnicach w ciągu jednego dnia po pomoc medyczną zgłosiło się 130 osób poszkodowanych przez nawałnicę.
W mediach informowano przede wszystkim o tragedii, która rozegrała się w okolicach Suszka. Później tematem numer jeden stał się Rytel. W niedzielę wieczorem, po spotkaniu w miejscowym ośrodku kultury Łukasz Ossowski, sołtys Rytla skierował pismo do wojewody z wnioskiem o ogłoszenie stanu klęski żywiołowej.
- Rytel jako wioska została najbardziej poturbowana i zniszczona przez coś, czego meteorolodzy nie są w stanie nazwać - mówił sołtys. - Nie wiedzą czy to tornado, trąba powietrzna, czy coś innego, bo skala zniszczeń jest tak ogromna, że trudno to zdefiniować. Sołectwo ma 9 tysięcy hektarów, z czego 8 tysięcy hektarów drzew leży. Wielkie słupy wysokiego napięcia leżą pogniecione. Linia średniego napięcia nie istnieje. Około 150 domów zostało zniszczonych, do tego kilkadziesiąt zniszczonych samochodów. Dotychczas mówiono przede wszystkim o wielkiej tragedii w Suszku. Tego nikt nie podważa i łączę się z rodzinami ofiar, natomiast Rytel został gdzieś pominięty w przekazach medialnych. Ja mieszkałem przy lesie. W tej chwili do najbliższego drzewa mam cztery kilometry. Nam, rytlanom po prostu wyrwało serce...
Mieszkańcy wsi położonej między Chojnicami a Czerskiem apelowali o przy7słanie wojska. Obawiali się, że Brda płynąca przez ich miejscowość w każdej chwili może wylać. Rzeka dosłownie zawalona była potężnymi drzewami, które spadły w jej koryto.
W poniedziałek rano, po rozmowie z sołtysem na antenie radia Weekend, do Rytla zaczęła płynąć prawdziwa fala pomocy.
Pomaganie mieszkańcom tej miejscowości zaczęło być modne. W efekcie 15 sierpnia, w dzień wolny od pracy w Rytlu było około 1500 wolontariuszy. Przyjechali z całej Polski. Już w poniedziałek, od samego rana dominującym dźwiękiem były odgłosy pracujących pił. Słychać było je dosłownie wszędzie. Do ośrodka kultury, gdzie zorganizowano gminny sztab kryzysowy mieszkańcy okolicznych miejscowości przychodzili, aby dowiadywać się, co ze składaniem wniosków w sprawie odszkodowań. Mimo że Dariusz Drelich, wojewoda pomorski już w sobotę zapewniał, że pieniądze będą wypłacane najszybciej jak to możliwe, jeszcze w poniedziałek, w trzeci dzień po tragedii w gminie Czersk wniosków nie można było składać. Urzędnik z Czerska informował wszystkich pytających, że mogą przychodzić w środę od godziny 9.
Problemy z praniem
Mieszkańcy Młynka, niewielkiej osady w gminie Czersk od piątkowej nocy nie mieli prądu. W podobnej sytuacji nadal są zresztą tysiące ludzi w powiecie chojnickim. Agregaty prądotwórcze stały się artykułem pierwszej potrzeby. Te, które były dostępne w Chojnicach i okolicznych miejscowościach zniknęły w sobotę rano. Mieszkańcy Młynka po agregat jechali do Szczecina.
- Za agregat, który wcześniej kosztował około 4,5 tysiąca złotych, musieliśmy zapłacić dwa razy tyle - mówi mężczyzna, z którym rozmawiamy.
Już w poniedziałek, około godziny 13 pojawiły się informacje, że wojsko do Rytla jednak przyjedzie. Pojawić miało się 60 żołnierzy z jednostki w Chełmnie. Nad rzeką zorganizowano sztab. Rozbito namioty dla strażaków, którzy zjechali do Rytla z całego Pomorza. Wieczorem było tu około dwustu ludzi. Późno w nocy pojawili się żołnierze.
W jednostce straży pożarnej w Chojnicach już od niedzieli zaczęli pojawiać się ludzie, którzy przynosili wodę, produkty żywnościowe, czajniki, paliwo... Wszystko dla mieszkańców Rytla.
- Nie prosiliśmy ludzi o takie wsparcie - przyznaje Marcin Wróblewski, rzecznik prasowy straży pożarnej w Chojnicach. - Kiedy w niedzielę zszedłem na dół, podszedł do mnie ktoś, kto wręczył mi jakieś produkty. Nie miałem pojęcia, że ktoś robi jakąś zbiórkę. To wszystko odbywało się spontanicznie.
- Chcemy pomóc, bo to mieszkańcy naszego regionu - mówiła Ewa Meller z Chojnic, która przywiozła wodę, pieczywo, kanapki, jabłka, słodycze... do jednostki straży w Chojnicach. - Jutro jedziemy pomagać na miejscu. Ubierzemy się odpowiednio i weźmiemy się do pracy. Organizujemy znajomych, żeby było nas jak najwięcej. Żyjemy tym, to nasi sąsiedzi. Chcemy pomagać i będziemy to robić dopóki tylko siły i finanse na to pozwolą.
Produkty zbierano również w przychodni Therapeutica w Chojnicach. Jej właścicielem jest brat sołtysa z Rytla. Pomoc do mieszkańców tej miejscowości przybierała również inne kształty.
- Czasami są to tak banalne sprawy, jak wypranie odzieży - mówi Tomasz Ossowski. - Ubrania podczas akcji ratunkowej, oraz w trakcie samego zdarzenia po prostu się brudziły. Tymczasem mieszkańcy wsi nie mając dostępu do prądu oraz przy ograniczonym dostępie do wody, mieli problem z wypraniem rzeczy.
Żołnierze, którzy przyjechali w nocy, swoje działania rozpoczęli nad ranem. We wtorek. Skierowano ich w okolice Mylofu. Mieli do dyspozycji amfibie, buldożery i inny ciężki sprzęt. Na szczęście nie padał deszcz, było sucho i zagrożenie powodziowe (w poniedziałek wieczorem do stanu alarmowego brakowało 6 cm) oddalało się. We wtorek od rana awizowano przyjazd do Rytla Beaty Szydło. Z informacji przekazywanych dziennikarzom wynikało, że premier może pojawić się około godziny 14.30. Później ten termin przesuwano. W końcu jednak szefowa rządu dotarła do Rytla około godziny 18. Wcześniej na miejscu był Jan Szyszko, szef resortu środowiska. Tuż po nawałnicy w komentarzach wielu osób słychać było, że gdyby nawałnica, która nawiedziła Bory Tucholskie, zdemolowała Białowieżę, ten minister miałby powody do zadowolenia. To oczywiście ponury żart, sam minister nie ukrywał, że jest zszokowany tym co zobaczył.
- To chyba największy kataklizm, jaki w życiu widziałem - przyznawał. - Poza tym to prawdopodobnie największy wiatrołom w Polsce na przestrzeni ostatnich 200 lat. Wcześniej takie zjawiska nie były rejestrowane.
Według Jana Szyszki uporządkowanie terenu i jego ponowne zalesienie zajmie przynajmniej trzy lata.
Na pokaz?
Premier Beata Szydło i minister Antoni Macierewicz, po odprawie wyruszyli najpierw do ośrodka kultury w Rytlu, a później do Brus, gdzie spotkali się ze strażakami. W Zalesiu i Czyczkowach w gminie Brusy odwiedzili rodziny poszkodowane przez nawałnicę. Można było odnieść wrażenie, że mieszkańcy zdewastowanych terenów mieli więcej pytań do szefa MON, niż do premier. Wszyscy pytali go o to, dlaczego tak późno przysłano wojsko.
- Służby cywilne wcześniej nie zwracały się do nas z taką prośbą - odpowiadał Antoni Macierewicz. - Jeśli będzie taka potrzeba, wojsko jest do dyspozycji ludz i, którzy potrzebują pomocy.
Od premier Szydło ludzie w całej Polsce usłyszeli, że nie ma potrzeby ogłaszania stanu klęski żywiołowej.
Rozczarowanie - w taki sposób pokrzywdzeni przez nawałnicę podsumowywali wizytę przedstawicieli rządu. Gdy premier i jej świta odjechali, w mediach opublikowano prześmiewcze zdjęcia, na których widać, jak samochód, którym jeździł minister Macierewicz, jest wyciągany przez mieszkańca okolicznej miejscowości - z błota, w którym się zakopał. Pojawiły się też wypowiedzi, z których wynikało, że działania wojska były jedynie na pokaz. Faktycznie - dzień później można było oglądać harcerzy z Warszawy, Gdyni oraz mieszkańców okolicznych miejscowości, którzy walczyli z drzewami powalonymi w rzece. Sami cięli wielkie kłody i wyciągali je na zewnątrz.
Łukasz Ossowski, sołtys Rytla zapowiedział wczoraj, że pomoc, która dotarła do jego miejscowości, będzie rozsyłana dalej - do tych, którzy potrzebują jej jeszcze bardziej.
Dzisiaj, prawie tydzień po nawałnicy sytuacja wydaje się być w miarę opanowana, chociaż trudno mówić o powrocie do normalności. Nadal tysiące ludzi nie mają prądu, setkom tak naprawdę brakuje dachu nad głową, a ich życie w ciągu kilkudziesięciu minut zostało doszczętnie zdemolowane.
Czy nie można było tego przewidzieć?
- Nie przeczuwałem niczego, chociaż, gdy w piątek wieczorem zobaczyłem błyski w oddali powiedziałem sąsiadowi, że z tej burzy będzie coś poważnego - mówi Krzysztof Jackowski, jasnowidz z Człuchowa. - W sobotę jechałem w kierunku Gdańska i to co zobaczyłem było naprawdę przerażające. Nie wiem, czy możemy jeszcze powiedzieć, że mieszkamy koło Borów Tucholskich?