Wiara to ciągły pojedynek między pokorą a pychą
- Niebezpiecznie rośnie u nas popularność egzorcyzmów i zainteresowania tym, co podczas nich mówi rzekomo szatan. Przy założeniu, że szatan jest ojcem kłamstwa, to jest jakieś zupełne szaleństwo - mówi o. Jacek Siepsiak, jezuita, dyrektor naczelny wydawnictwa WAM, publicysta portalu Deon.pl.
W ostatnich latach obserwujemy w Kościele niebywały wysyp wspólnot charyzmatycznych. Podczas ich spotkań ludzie są niezwykle spontaniczni, unoszą ręce, głośno śpiewają, doznają ponoć uzdrowień, mówią językami, czują też szczególny związek z prowadzącym grupę kaznodzieją. Jak ojciec ocenia to zjawisko? Krytycy twierdzą, że przybliża ono katolików do zielonoświątkowców.
Ruchy charyzmatyczne odpowiadają na wiele potrzeb emocjonalnych. Ludzie czują się w nich podmiotowo, wierni mówią do siebie po imieniu, wspólnota się nimi interesuje, przynajmniej na początku. Nie są tak anonimowi, jak podczas mszy św. w swej parafii. Charyzmatycy dają im też możliwość bardziej osobistego przeżywania wiary. Kontakt z liderami jest bezpośredni, są im bliżsi niż ksiądz, którego widać tylko na ambonie i w kancelarii, a na dodatek bywa, że jest on dość zimny i oficjalny.
Można powiedzieć, że katolicyzm parafialny jest pełen powtarzanych rytuałów, ale nie ma w nim radości, emocji.
Za to członkowie wspólnot charyzmatycznych mogą sobie pozwolić na rozhulanie uczuć, na głośny śpiew - i nikogo wokół to nie dziwi. Stłumione emocje mogą znaleźć swe ujście. Pojawiają się też odmienne uczucia wobec Pana Boga, jest więcej miłości do Niego, a mniej strachu przed Nim. Wierni odnajdują w swym życiu coś większego i ważniejszego niż codzienna, nudna, przewidywalna, czasem wręcz smutna egzystencja. Nie zdajemy sobie sprawy, jak wielu ludzi zmaga się dziś z samotnością, jak bardzo czują się porzuceni. We wspólnotach charyzmatycznych odnajdują nową moc i mogą ten stan głośno wyrazić, nie narażając się na śmieszność.
Zazwyczaj wstydzimy się otwartego przeżywania uczuć, nawet z uśmiechaniem się mamy problem.
Tak, a współczesna kultura nam w tym jeszcze „pomaga”. We wspólnotach natomiast możemy sobie pozwolić na spontaniczność, i dla wielu ludzi to jest ogromny przełom. Choć z drugiej strony, taki stan zwykle nie trwa długo. Ruchy charyzmatyczne mają to do siebie, że wiele osób przyciągają, ale też wielu z nich odchodzi. Bywa więc, że po latach są tak samo liczne, ale składają się z zupełnie innych ludzi. Na samych emocjach nie można przecież zbyt długo polegać.
Zjawisko to dotyka też samych charyzmatyków i wędrownych kaznodziei. Bywa, że w apogeum popularności zapełniają duże hale widowiskowe, a po kilku latach już tylko salki przy kościołach.
To akurat może też wynikać z taktyki. Niektórzy charyzmatycy widzą, że podczas dużych zgromadzeń ciężej o tworzenie trwałej wspólnoty, że potrzeba też głębszej duchowości, a nie tylko uniesień w tłumie. Myślę, że akurat wspólnoty zorganizowane przy jezuickich świątyniach jakoś dają sobie radę z tym zagrożeniem. Nie wypieramy emocji, ale staramy się ich umiejętnie używać. Wiemy, że charyzmaty to ogromny kop energii, i jeżeli mądrze jej użyjemy do jakiejś służby i zaangażowania społecznego, przyniesie to dobre efekty. Jeżeli jednak ta energia zostaje uruchomiona tylko po to, by człowiek się wyskakał i wyśpiewał, to w końcu przyjdzie znużenie.
Skończy się na czasowym zauroczeniu, ale nie będzie w tym dojrzałej miłości.
Duże widowiska ze świadectwami tzw. uzdrowień mogą ludzi przyciągać, ale długotrwałe omotanie takimi emocjami nie jest dobrym zjawiskiem. Potrzeba też zmierzenia się z codziennością, systematyczną pracą w mniejszych grupach. Wielu charyzmatycznych liderów ma na szczęście świadomość, że ich działalność nie może zamknąć się tylko w formie widowisk, że są odpowiedzialni za coś bardziej trwałego. Ale są też i tacy, którzy chcą po prostu poczuć się ważni oraz dobrze zarobić.
Nawet podczas modlitw o uzdrowienie?
Widziałem też i takie przypadki. W ogóle podchodzę do podobnych ceremonii z dystansem. To całe upadanie na posadzkę pod wpływem dotyku kapłana, zwane zaśnięciem w Duchu Świętym… Dostrzegam w tym element mody. „Inni padają, to i ja też się przewrócę”. Obserwuję ruch charyzmatyczny od lat 70-tych ubiegłego wieku, kiedy jeszcze w podstawówce brałem udział w rekolekcjach charyzmatyka, ks. Franciszka Blachnickiego. Nikt tam nie padał na wznak.
Mam podobne odczucia. Widziałem podczas charyzmatycznych rekolekcji ludzi tracących świadomość pod wpływem prowadzącego, jak i takich, którzy ewidentnie udawali. Pewnie na zasadzie: „jak się nie przewrócę, to inni pomyślą, że za słabo wierzę”.
Nie przeczę, że dla niektórych wiernych dotyk charyzmatyka może być takim wstrząsem emocjonalnym, że zwala ich to z nóg. Jednak w tym środowisku pojawiła się swoista moda na podobne przeżycia i ludzie się do tej mody dostosowują. Podobnie jest z glosolalią, czyli mówieniem językami, którego ludzie we wspólnotach mają rzekomo doświadczać. Św. Paweł ma do tego zdrowe podejście: „to ma być dla ciebie, a nie na pokaz”. Glosolalia dla mnie nie jest legitymacją świętości, nie jest też umiejętnością, którą trzeba prezentować na scenie, jest za to doskonałym narzędziem wprowadzającym w mistyczną ciszę. Zaczynasz się modlić bez ubierania w konkretne słowa, wychodzisz z formułek, uwalniasz się. Wydajesz dźwięk, którego nie rozumiesz, to jest trochę jak mruczenie, jak nucenie melodii. Na pewno jednak nie mówię biblijnym językiem staroaramejskim, który ktoś mógłby przetłumaczyć. Można przyrównać to raczej do dziecięcego gaworzenia lub do śpiewu w transie. To zresztą jest doświadczenie obecne nie tylko w chrześcijaństwie, ale też u islamskich derwiszów, mnichów buddyjskich, w hinduizmie, u afrykańskich szamanów również. To są zjawiska rozpowszechnione od dawna na całym świecie.
A jednak ludzie są przekonani, że mają dostęp do przeżyć ekskluzywnych, niezwykłych i tajemniczych, a żeby ich dostąpić, potrzebny jest jakiś specjalny dar.
Z jednej strony rozumiem potrzebę wyjątkowych doznań, ale z drugiej strony widzę po owocach, że nie zawsze przynosi to dobre efekty. Trochę jak z seksualnością, jeśli jest przeżywana w intymności, przynosi wiele radości i energii. Jeśli zaczyna być na pokaz, robi się z niej coś chorego. To jest ciągły pojedynek między pokorą i pychą. Trzeba dużej dojrzałości, aby temu sprostać.
Mówi się o niektórych charyzmatykach, że gdy zbyt mocno uwierzyli w swój dar uzdrawiania, zaczęli nachalnie i przy każdej okazji domagać się jego manifestacji. Niby wciąż podkreślają, że to Bóg przez nich działa, ale zachowują się tak, jakby to działanie chcieli na Bogu wymusić. Niektórzy potrafią ogłosić setki uzdrowień, i to jednego wieczoru. Nawet Jezus wypada przy nich blado.
Nie chcę potępiać charyzmatyków, bo uważam, że pełnią ważną, często ożywczą rolę w Kościele. Faktem jest jednak, że łatwo tu o pychę oraz o religijność magiczną. Ona jest obecna od wieków w tradycjach ludowych i w tym kontekście czasem mówi się nawet, że ruch charyzmatyczny jest miejskim ruchem ludowym, który czerpie z tego, co kiedyś popularne było na wsi. Ludziom czasem wydaje się, że jak wypełnią jakieś wymagania, pójdą na odpowiednią mszę, to zostaną cudownie uzdrowieni. Jeśli dodatkowo mamy tam stany transowe, przekonanie, że Bóg za mnie i za lekarzy wszystko załatwi…
to jeśli tak się nie dzieje albo jeśli efekt uzdrowienia szybko przemija, to mamy poczucie, że czymś zawiniliśmy, że za słabo wierzyliśmy albo, co często można podczas takich spotkań usłyszeć, ktoś na nas rzucił klątwę. Albo na naszych przodków.
Istnieje spore niebezpieczeństwo wpadnięcia w taki rodzaj magicznej filozofii, która czyni nas bezwolnym obiektem jakichś czarów, spisku tajemnych sił - i tylko charyzmatyk może nas z tego wyzwolić. A to przecież nie jest tak, że całe życie wegetowaliśmy, ale od spotkania z charyzmatykiem będziemy mieli z górki i wszystkie problemy znikną, jeśli tylko będziemy w to wierzyć.
Jednak sami kapłani i wspólnoty charyzmatyczne wcale nie uważają, że idą w stronę magii. Przecież w Biblii są fragmenty, z których jasno wynika, że ludzie prawdziwie wierzący w Boga „na chorych ręce kłaść będą, a ci odzyskają zdrowie”. Widział ojciec takie niezwykłe przypadki?
Trzeba odpowiedzieć na pytanie, czym jest uzdrowienie i czym jest cud. W sensie ścisłym jest on przekroczeniem praw natury, ale my do końca nigdy nie wiemy czy są one przekroczone, czy nie. Oczywiście Kościół bada poszczególne przypadki, powołuje komisje, które są jednak bardzo ostrożne w formułowaniu wniosków i rzadkie przypadki uznają za cuda. Czy jeśli ustąpią pewne symptomy, to mamy do czynienia z cudownym uzdrowieniem? Nie jestem pewien. Istnieją przecież choroby psychosomatyczne, które wywołują silne blokady: i w umyśle, i w ciele. Po spotkaniach z charyzmatykami ludzie często czują się dużo lepiej, ale w wielu przypadkach to szybko mija, a objawy powracają. Człowiek na fali entuzjazmu wstaje z wózka i zaczyna chodzić, bo mięśnie stają się mniej spastyczne, ale potem niestety znowu siada.
Takie efekty uzyskują nie tylko ludzie odwołujący się do boskiej siły, to samo robią też bioenergoterapeuci. Wiele problemów z poruszaniem się wynika z przykurczów mięśni, tworzących się w nich węzłów spustowych. Ich likwidacja wcale nie musi być nazywana cudem.
To, że coś dla kogoś jest cudowne, niekoniecznie jest cudem. Z drugiej strony, jeśli człowiek pod wpływem charyzmatyka przestaje być alkoholikiem i wykańczać swą rodzinę, to jest to cudowne wydarzenie dla jego bliskich.
Fakt, ludzie podczas rekolekcji charyzmatycznych potrafią wyjść przed tłum, przyznać się, że są alkoholikami i przysiąc rodzinie, że już nie będą pić. Można się śmiać, że pewnie za tydzień wrócą do nałogu, ale równie dobrze może to być trwałe. To chyba duża moc takich wspólnot?
Zwłaszcza jeśli ktoś po takim oświadczeniu pójdzie na terapię i rzeczywiście będzie walczył z nałogiem. Silna wiara może mu w tym na pewno pomóc. Ale jeśli ktoś uzna, że poszedł sobie na nabożeństwo i dzięki charyzmatykowi już jest zdrowy, jego przeszłość jest zamknięta i na nowo się narodził, to ja nie wróżę mu sukcesu.
A jeśli znika guz i lekarze nie potrafią tego wytłumaczyć?
To się w szpitalach zdarza i nie zawsze dotyczy ludzi wierzących w chrześcijańskiego Boga. Nie traktowałbym takich przypadków jako dowodu na Jego istnienie. Stygmaty też przecież zdarzają się ludziom zupełnie niewierzącym, a i wobec tych wierzących było wiele podejrzeń co do autentyczności. Ale ja bym w ogóle spojrzał na to inaczej. Jeśli w jakiejś wspólnocie takie rzeczy się zdarzają, jeśli są trwałe, jeśli jest to wspólnota dobrych, miłosiernych i życzliwych ludzi, to znaczy, że coś pięknego i dobrego się w nich dzieje. Jeśli mają w sobie pokorę, mają też przed sobą przyszłość. Bowiem to, co najczęściej wykańcza takie ruchy, to przekonanie o ich ekskluzywności, o tym, że są lepsze od całego świata. Na dłuższą metę takie wspólnoty pożerają się od środka i wypalają swą energię.
Czy opisywane przez ojca zjawiska w Polsce się pogłębiają?
Są różne wspólnoty i nie można generalizować, jednak obecnie niebezpiecznie rośnie popularność wszelkich egzorcyzmów, zainteresowania tym, co podczas nich mówi rzekomo szatan. To jest paradoks, że kapłani i wspólnoty charyzmatyczne powołują się na to, co wychodzi z ust egzorcyzmowanego. Przy założeniu, że szatan jest ojcem kłamstwa, to jest jakieś zupełne szaleństwo. To zjawisko jest jakimś novum, wcześniej go w Polsce nie było. W efekcie niektórzy wierni wszędzie widzą działanie diabła i złego ducha.
Z moich rozmów z członkami wspólnot charyzmatycznych wynika, że ciężkie choroby są wynikiem grzechu, niekoniecznie nawet naszego, ale ciągnącego się w rodzinie od pokoleń. Gdzieś ktoś otworzył furtkę złemu duchowi i teraz trzeba ją zamknąć, uwolnić od przekleństwa.
I w ten sposób tylko dobijamy ludzi. Zostałeś przeklęty, więc przepadniesz. Masz raka, bo ty, twoi rodzice lub dziadkowie zawinili. Wpędza się w ten sposób ludzi w poczucie winy, przeraża ich, a potem przychodzi lider i mówi: „ale ja ciebie z tego uwolnię, bo Bóg dał mi moc”. To psychomanipulacja, pycha, a także nie mające nic wspólnego z chrześcijaństwem kłamstwo. Oczywiście w sensie społecznym często cierpimy w wyniku złych czynów naszych przodków, nosimy też w sobie niedobre schematy zachowań odziedziczone po rodzicach. Ale magiczne podejście do tego problemu i wmawianie komuś istnienia jakiejś klątwy - kłóci się z ideą wolnej woli. Bywa też czasem wygodne, bo łatwo wtedy zrezygnować z odpowiedzialności za swój los, gdyż wyższe siły o nim decydują, nie my. Jak ludzie wobec czegoś są bezradni, to szukają czarownic odpowiedzialnych za te nieszczęścia.
Czy obserwujemy dziś odwrót od wiary w rozum, czy to element sinusoidy, o której nam w szkole mówiono przy okazji analizowania różnic między oświeceniem i renesansem?
Trochę tak jest. Ludzie niby fascynują się osiągnięciami nauki, ale tak naprawdę coraz mniej w nią wierzą, coraz popularniejsze są przecież ruchy antyszczepionkowe i inne teorie spiskowe, wedle których ktoś przed nami stale ukrywa jakąś prawdę. Po okresie racjonalizmu, kapitalizmu, wiary w demokrację wchodzimy w okres podważania tego, co do niedawna było oczywiste. Religia jest niestety do tego używana. To jest przykre, ale trzeba pamiętać, iż miliardy ludzi zostały pozbawione możliwości korzystania z osiągnięć nauki, rozwarstwienie społeczne się zwiększa, a nie zmniejsza. I to wszystko zaczyna odbijać się czkawką.
Co ojciec sobie myśli, gdy słyszy, że jakiś charyzmatyk ma na swym koncie wskrzeszenia dziesiątek ludzi?
Dzieje apostolskie mówią o takich przypadkach, możemy w nie wierzyć lub uważać za wybudzeniu z letargu lub ze śmierci klinicznej. Takie zadziwiające przypadki zdarzają się nawet w szpitalach. Nie będę więc tego oceniał, może tego typu wskrzeszenie się któremuś charyzmatykowi przydarzyło. Dobrze byłoby jednak, gdyby takie zdarzenia analizowali lekarze specjaliści.
Jaki jest oficjalny stosunek hierarchii polskiego Kościoła do ruchów charyzmatycznych?
Jest duże napięcie w tej sprawie, także w Episkopacie. Charyzmatycy dostarczają ludzi do Kościoła w czasach, w których wielu wiernych od niego odchodzi: albo przestając wierzyć, albo przechodząc do wyznań w rodzaju zielonoświątkowców. We wspólnotach charyzmatycznych Kościół widzi dziś szansę, bo są one żywe, entuzjastycznie nastawione do wiary. Nie jest łatwo z tego zrezygnować i nie powinno się tego robić, bo przecież charyzmatycy zawsze byli obecni w historii Kościoła, wywołując w nim twórczy ferment. Myślę, że w perspektywie czasu hierarchia będzie musiała zmienić sposób zarządzania Kościołem, zmniejszy się rola parafii terytorialnych na rzecz wspólnot i bractw skupionych wokół charyzmatycznego kapłana czy świeckiego lidera.
Powiedzmy na koniec, za co powinniśmy być wdzięczni ruchom charyzmatycznym?
Ruchy te, ale też oazy, spowodowały, że ludzie zaczęli czytać Pismo Święte, co kiedyś było nie do pomyślenia. To jest mocna zmiana w polskim Kościele po Soborze watykańskim II i w pewnym sensie odpowiedź na postulat protestantów, aby wszyscy wierni mieli bezpośredni, powszechny kontakt ze Słowem Bożym, a nie tylko elity, które tłumaczą je potem maluczkim podczas kazań. I to jest niezwykła wartość ożywcza, za którą Kościół powinien być charyzmatykom wdzięczny.