Weronika Rosati: Mój dom jest tutaj
Weronika Rosati to jedna z ciekawszych polskich aktorek. Nam opowiada, dlaczego porzuciła Hollywood i jak oryginalna uroda, którą zawdzięcza włoskim genom, wpływa na jej karierę.
Dzięki filmowi „Porady na zdrady” dowiedzieliśmy się, że ma Pani talent komediowy. Dla Pani też było to zaskoczenie?
Nie do końca. Nie wybrałabym zawodu aktorki, gdybym nie wierzyła, że mam predyspozycje do gry w wielu gatunkach. Komedia czy dramat - ani jeden, ani drugi gatunek nie był dla mnie bardziej lub mniej ważny. Zawsze najbardziej istotna była sama historia i postać, w którą mogę się wcielać. Dotychczas rzeczywiście tak się składało, że reżyserzy widzieli mnie w rolach dramatycznych. Chciałam jednak spróbować również swych sił w komedii.
Komediowy talent objawiła Pani również za granicą - występując w amerykańskim serialu „Detour”. Jak się Pani czuła w roli Rosjanki Oksany?
Już wcześniej kilka razy grałam Rosjanki. Tym razem była to jednak przerysowana postać, karykatura Rosjanki, która szuka bogatego męża dla siebie lub dla swej córki. Ten serial jest stworzony i zagrany przez bardzo fajnych komediantów - Samanthę Bee i Jasona Jonesa. Dlatego scenariusz został świetnie napisany. Dzięki temu zagranie tej postaci było dla mnie samą przyjemnością. Przy okazji stało się to, co często sprawdza się tylko przy komedii: dużo improwizowaliśmy na planie, dzięki czemu moje sceny są dłuższe niż planowano. Wymyślaliśmy z Jasonem w każdym ujęciu coś nowego. Scenarzysta nie miał nic przeciwko temu. Wydaje mi się, że właśnie wtedy wychodzą najciekawsze rzeczy.
To chyba reguła, że polskie aktorki, które robią karierę w Hollywood, często są angażowane do ról emigrantek z Europy Wschodniej. Nie obawia się Pani takiego zaszufladkowania?
Nigdy nie grałam Polki. Rosjankę grałam może dwa, trzy razy, choć w sumie częściej gram Francuzki lub Amerykanki. Więc chyba nie do końca wpisuję się w ten schemat. Ale faktycznie jest tak, że reżyserzy castingów przed spotkaniem z aktorką zawsze pytają o jej pochodzenie. I mój agent mówi wtedy, że jestem Polką. To sprawia, że częściej przyjmują mnie na castingi do ról emigrantek. Ale to nie oznacza przecież, że tylko takie gram. Zresztą to kwestia nie tylko pochodzenia, ale też akcentu. Ja nie mam akcentu, więc w moim przypadku decyduje pochodzenie.
Niedawno zagrała Pani u boku Nicolasa Cage’a w wojennym filmie „Ostatnia misja USS Indianapolis”. Co aktorka może znaleźć dla siebie ciekawego w tak typowo męskim kinie?
W tym filmie są właściwie tylko dwie postaci kobiece - ja gram żonę głównego bohatera, który jest autentyczną postacią ze współczesnej historii USA. Musiałam więc wcielić się w kogoś, kto naprawdę istniał i przeżył ten koszmar, kiedy ukochana przez nią osoba zostaje uznana za zaginioną. Kapitan McVay próbuje utrzymać się przy życiu w bardzo trudnych warunkach - i pomaga mu w tym właśnie miłość do żony. Na tym polega istota mojej postaci w filmie. To było dla mnie ciekawe w tej roli: zagrać kobietę, która okazuje się być takim wsparciem i inspiracją dla mężczyzny, że to dla niej znajduje siłę do walki i przetrwania.
Stresują Panią jeszcze występy u boku takich gwiazd Hollywood jak Cage czy wcześniej - Michael Douglas?
To jest oczywiście wyzwanie, ale zawsze wtedy koncentruję się bardziej na zadaniu, które jest przede mną. Pierwszy raz w życiu zagrałam u boku mojego ówczesnego profesora w szkole aktorskiej - Janusza Gajosa. I miałam go w mojej scenie... uderzyć. Bardzo się tym denerwowałam, ale dałam radę. Grałam więc ze swoimi aktorskimi idolami bardzo wcześnie. Kiedy miałam 15 lat, wystąpiłam w filmie, który nigdy nie został pokazany, mając za partnera Leona Niemczyka. A on jest w polskim kinie moim absolutnym idolem. Podobnie zresztą jak Jan Machulski, który przyjął mnie do szkoły i miałam z nim zajęcia. Od początku pracowałam więc z aktorami, którzy mi niezwykle imponują. I dla mnie nie ma znaczenia, czy to jest polska czy amerykańska gwiazda. Mniej się zresztą stresowałam grając z Winoną Rider niż wtedy, kiedy miałam zagrać z Krystyną Jandą.
Te wielkie światowe gwiazdy bardzo różnią się w rzeczywistości od naszych wyobrażeń o nich?
Z mojego doświadczenia wynika, że im bardziej znany aktor, tym jest fajniejszym, skromniejszym i milszym człowiekiem. Dlatego nigdy nie powoduje u innych żadnego stresu. Moim zdaniem, im szybciej ktoś staje się sławny, tym mocniej woda sodowa uderza mu do głowy i naprawdę - jakkolwiek by to nie zabrzmiało - często zamienia się w kompletnego buca. Wiem o tym, bo miałam też do czynienia z takimi aktorami. Na szczęście jest to bardzo rzadkie.
Można z takimi gwiazdami na planie nawiązać jakieś bliższe relacje?
Zależy, co pan ma na myśli. Na planie nawiązują się zarówno znajomości, jak i romanse. Ja zakolegowałam się z wieloma aktorami i aktorkami, z którymi współpracowałam. Ale tak naprawdę, kiedy wchodzę na plan, głównie skupiam się zawsze na swojej roli i swojej pracy. Zresztą nie jestem w tym odosobniona.
Pracuje Pani w Polsce i w Stanach. Takie życie na walizkach nie jest dla Pani męczące?
Nie byłam w Los Angeles już od półtora roku. Teraz pracuję w Polsce i tutaj też mieszkam. Skupiam się na tym, by teraz zbudować mocniejszą zawodową pozycję w kraju.
Z czego wynika ta decyzja?
Chcę mieć normalne życie. Ciągłe podróżowanie jest bardzo męczące. Choć lubię cygański tryb życia i bardzo mi on pasuje, to miewa on swoje wady. Półtora roku temu byłam dłuższy czas w Stanach, bo brałam udział w trzech projektach naraz. Jednocześnie robiłam w Polsce serial „Strażacy”. W pewnym momencie poczułam się bardzo zmęczona. Zrozumiałam, że takie zaharowywanie się nie jest celem i sensem mojego życia. Postanowiłam więc zostać tam, gdzie czuję się dobrze i gdzie jest mój prawdziwy dom - czyli w Polsce. A wyjeżdżać będę jedynie raz na jakiś czas. Dlatego teraz jestem cały czas tutaj.
Czy występy w amerykańskich filmach i serialach mają wpływ na Pani pozycję w polskim show-biznesie?
Jeśli już - to tylko negatywny. Niestety w Polsce wizja robienia filmów w Stanach jest przedstawiana w bardzo niefajny i przekręcony sposób. Kiedy francuskie, hiszpańskie czy włoskie aktorki występują w Ameryce, wszyscy się cieszą z ich sukcesów. I nikt nie uważa: „O, próbuje zrobić karierę w Hollywood, to już nie należy do nas”. Myśli się raczej na odwrót: „Super, nasza aktorka podbija Hollywood”. W Polsce tego nie ma.
Po Stanach czy Francji polski plan filmowy nie wydaje się Pani mały i szary?
Nie wiem, z jakiego powodu miałby być szary i mały. Swoje najlepsze role zagrałam właśnie w Polsce. Pod względem artystycznym nie ma żadnej różnicy. Jeśli chodzi o rozmach produkcji i stworzenie warunków dla aktora w postaci kampera czy limuzyny - to prawda, jeszcze u nas tego nie ma. Ale to nie są rzeczy, dla których wybrałam ten zawód. Mnie interesuje opowiadanie ciekawych historii i wcielanie się w niebanalne postacie. To jest sedno.
No właśnie: mówiąc o swych najlepszych rolach ma Pani zapewne przede wszystkim na myśli „Pestkę” z „Obławy”.
Tak. Na moim demo pierwsze są właśnie sceny z „Obławy”. Widzę, że robią one duże wrażenie na reżyserach obsady na całym świecie. Każdy wie, że to rola, którą trudno dostać i trudno zagrać. Wszystko jest w niej wyjątkowe. Ogromnie się cieszę, że miałam szansę nad nią pracować. Bardzo też cenię swój występ w „Pitbullu” oraz w amerykańskim serialu „Luck”. Tego ostatniego nikt prawie w Polsce nie oglądał, ale zagrałam w nim jedną z głównych ról kobiecych. Teraz jestem dumna z występu w serialu „Supernatural”. Zagrałam w jego jubileuszowym odcinku, który robił John Badham, twórca „Gorączki sobotniej nocy”, rolę francuskiej agentki. Ludzie z branży znają te role. Ale zazwyczaj widzowie nie mają w ogóle pojęcia, co ja robię - o ile ktoś mnie nie wypatrzy w jakimś amerykańskim serialu puszczanym akurat w którejś z polskich telewizji. Dla mediów nie jest to bardzo interesujące.
To prawda: właściwie przez całą karierę boryka się Pani z brakiem przychylności części polskich mediów. Z czego to wynika?
Myślę, że nie ma między nami zbyt częstego kontaktu - i wtedy często kogoś wkłada się do pewnej szuflady, niekoniecznie dla niego korzystnej.
Nauczyła się Pani z tym żyć?
Staram się tego unikać. Skupiam na pracy, swoim życiu.
Miała Pani takie momenty, że było tak ciężko, iż myślała Pani o porzuceniu aktorskiego zawodu?
Nigdy. Mój zawód jest moją życiową pasją. Nie ma więc ludzkiej siły, która mogłaby sprawić, że porzuciłabym aktorstwo. Zawsze będę chciała to robić. Nie sądzę, by pojawiło się w moim życiu coś, co by mnie do tego zniechęciło.
Wracając do „Obławy”: po premierze filmu pisano, że po raz pierwszy została Pani na ekranie „pobrzydzona”.
Sama sobie wymyśliłam tę charakteryzację, aby wyglądać wiarygodnie. Nie ma więc co mówić o jakimś „pobrzydzeniu”, bo przecież podczas wojny mało kto wyglądał atrakcyjnie. Jeśli chodzi o fryzurę, umyślnie stworzyliśmy taką, która była aseksualna. Trochę mnie też odmłodziła - bo „Pestka” miała o parę lat mniej niż ja, kiedy kręciłam „Obławę”. Zrezygnowaliśmy z makijażu - bo grałam przecież sanitariuszkę, która nie miała pieniędzy na chleb, nie mówiąc o kosmetykach. Wszystko to było więc kwestią dostosowania się do prawdy historycznej.
Ale po tym doświadczeniu można by parado-ksalnie stwierdzić, że Pani wyrazista uroda może... przeszkadzać w karierze.
Cóż: na pewno moja uroda jest wyrazista, bo mam włoskie geny. Dlatego nie wyglądam jak typowa Polka - pewnie dlatego do tej pory nigdy nie grałam Polki w Stanach Zjednoczonych. Być może też ten mój nietypowy wygląd sprawia, że do pewnych ról po prostu nie pasuję. Ale nie myślę o tym. Wyglądam jak wyglądam, gram różne postaci, dlatego sądzę, że jeśli jakiś reżyser będzie mnie chciał w swoim filmie, to i tak mnie zaangażuje, bo każdy dobrze wie, że aktorkę można do roli bardzo mocno zmienić.
To, że jest Pani piękną kobietą, kusi niektórych reżyserów, żeby Panią rozbierać przed kamerą. Przyzwyczaiła się już Pani do tego?
Zagrałam w ponad czterdziestu filmach, a sceny rozbierane zagrałam wyłącznie w dwóch. To o czym my w ogóle mówimy? Wszyscy w branży wiedzą, że nie gram rozbieranych scen.
Teraz oglądamy Panią niemal upiętą pod szyję w wystawnych sukniach w serialu „Belle Epoque”. Dla wielu aktorek występ w kostiumowej produkcji to spełnienie marzeń. Dla Pani też?
Tak. Kocham „Przeminęło z wiatrem”, więc dla mnie marzeniem było zagrać w gorsecie. Zresztą w kinie czy w telewizji jest tak, że im bardziej możemy się zmienić czy im możemy się przenieść w bardziej odległą rzeczywistość od naszej, tym jest ciekawiej dla aktora. „Belle Epoque” był dla mnie ważnym doświadczeniem i rewelacyjnie pracowało mi się przy tym serialu.
Kiedyś wielu polskich aktorów nie chciało grywać w telewizyjnych serialach. Teraz to się zmieniło. Co się stało?
Seriale są coraz ciekawsze, ze wspaniale zarysowanymi postaciami. „Belle Epoque” jest zrobiony z rozmachem - i to bliskim temu, co robi się na świecie. Poza tym do produkcji seriali włączyły się zagraniczne telewizje - HBO i Canal+ - które realizują odważne i niekonwencjonalne cykle. Dlatego najlepsi twórcy kinowi reżyserują dziś seriale. Przykład przyszedł ze Stanów, bo tam w pewnym momencie w serialach zaczęli grać oscarowi aktorzy.
Gdzie będziemy mogli niebawem Panią zobaczyć?
W przyszłym roku będzie miał premierę amerykański film „Muzyka, wojna i miłość” Marthy Coolidge. Wystąpiłam tam ze Stellanem Skarsgardem, ale też Małgosią Kożuchowską i Maćkiem Zakościelnym.