Wąs i czarna skóra? Kto to? To oczywiście „Frankie”
Ryszard Franczyszyn - wychowanek Stali Gorzów. Multimedalista drużynowych mistrzostw kraju oraz par klubowych. Zdobywca Srebrnego i Brązowego Kasku. Były wielokrotny reprezentant Polski
Na początek, powspominajmy. Spytałem się kilku kibiców Stali, z czym kojarzy się im Ryszard Franczyszyn. Jak pan myśli, co mogli mi odpowiedzieć?
Może, że kojarzę się im z żużlem? (śmiech) Nie mam pojęcia, ale cieszę się, że dużo osób mnie pamięta. Miło, że wielu ludzi nadal wie, kim jestem.
Z żużlem, to oczywiste. Kilku kibiców odpowiedziało, że z wąsem i czarną skórą…
No tak... Też. (śmiech) To jest fakt. Wyleciało mi to z głowy. Byłem rozpoznawalny, tak jak Pan mówi, dzięki czarnej skórze [dzisiejszemu kevlarowi – dop. red.] i wąsowi. Świętej pamięci spiker Krzysiu Hołyński mówił o „hiszpańskim wąsie” (śmiech).
Ten wąs w czymś panu pomagał?
Nie, raczej mi nie pomagał (śmiech). Znacznie bardziej przydatna była czarna skóra, ponieważ lepiej się w niej czułem, niż wtedy, gdy startowałem w skórze niebiesko-białej, ale taki był wymóg sponsora. Trzeba było to uszanować.
Na forach internetowych można przeczytać o panu na przykład coś takiego: „Rysiek to w porządku człowiek. Zawsze można było zrobić sobie z nim zdjęcie czy dostać od niego autograf. Nigdy sodówka mu nie uderzyła do głowy”. Faktycznie tak było? Był pan lubiany przez kibiców Stali?
Wydaję mi się, że tak. W czasach, gdy jeździłem, to zawsze była możliwość zrobienia ze mną zdjęcia. Chętnie też dawałem autografy. Nikomu nie odmawiałem. Być może dlatego zapamiętali moje nazwisko.
Innym przykładem, że pana uwielbiali, był rok 1994, Praga, półfinał Indywidualnych Mistrzostw Świata, kiedy polskie fanki ubrały się w biało-czerwone spódniczki „Frankie goes to Vojens”. . . Liczyły, że awansuje pan do finału w Danii.
Niestety, nie widziałem tego na żywo, jedynie na zdjęciach. To był półfinał mistrzostw świata, w którym nie wpuszczano kibiców do parkingu. Co innego po skończonych zawodach. Wówczas każdy z kibiców do nas podchodził. Wtedy jeździł Tomek Gollob, Dariusz Śledź… Było sporo głośnych nazwisk, z którymi kibice chcieli zrobić sobie zdjęcie. To było bardzo miłe!
Przy okazji. Skąd się wzięło przezwisko „Frankie”. Czy to od nazwiska?
Myślę, że to od nazwiska. Każdy wołał na mnie: „Franek!”. Kiedyś też musiałem coś sobie napisać na kevlarze. Długo się zastanawiałem i stwierdziłem, że może to być Frankie… I tak zostało. (śmiech)
Mówiono też, że był pan żużlowym dżentelmenem, który szanował kości innych zawodników. Do tego zawodnikiem technicznym, o nienagannej sylwetce. Zgadza się pan z taką opinią?
Dokładnie tak. Była opinia o mnie, że jeździłem „okey”. Wiadomo, żużel to jest sport, który wymaga zaciętości, ale zawsze, gdy ktoś był szybszy, to zostawiałem mu miejsce. Niektórzy też twierdzili, że jak prowadziłem, to bali się mnie wyprzedzić, bo wiedzieli, że ja się nie oglądałem, gdzie jest przeciwnik. Miałem wyczucie, którędy rywal może pojechać. Oczywiście, sprzęt odgrywał tu rolę. Jak to niektórzy mówią, im on był lepszy, tym były większe szanse na zwycięstwo. Niemniej jednak to jest sport i trzeba szanować kości swoje i przeciwnika.
Słyszałem też, że pan nigdy się nie denerwował. Niektórzy nawet mówili, że pan Ryszard Franczyszyn to „oaza spokoju”. Kiedy inni kłócili się między sobą w parku maszyn, Pan spokojnie pracował przy sprzęcie…
Może jest w tym trochę prawdy. W każdym razie to był sport i nie mogę powiedzieć, że mi kiedyś nie puściły nerwy. Czasami denerwowałem się, mogłem zrobić więcej punktów, a tego nie uczyniłem. Zazwyczaj to wszystko tłamszę sobie w środku. Gdy mi coś nie wyszło, nie użalałem się nad sobą, ale patrzyłem jak ktoś inny coś robi. To mnie motywowało. Zawsze pracowałem przy motocyklu. Cały czas coś przy nim robiłem, coś w nim zmieniałem. Nerwy to zły doradca do tego sportu. Głowa musi pracować przez dwie godziny.
W trakcie wieloletniej kariery osiągał pan wiele sukcesów.
Który z nich ceni pan najbardziej?
Wydaję mi się, że najcenniejszym sukcesem było zdobycie Drużynowego Mistrza Polski w 1983 roku, ponieważ był to mój pierwszy sezon startów. W 1982 roku zdałem licencję. Potem, w następnym sezonie startowałem jako junior. W tamtych czasach młodzież bardzo się liczyła. Jaki zespół miał dobrą młodzież, to się piął do góry. Tak było w tym przypadku (śmiech).
Gdyby miał pan wymienić najlepszego zawodnika pana czasów? Kto to by był?
Trudno wskazać tego kogoś, ale dla mnie wzorem był Edek Jancarz, ponieważ awansował do finału mistrzostw świata. Niestety, potem dopadła go kontuzja. Później wrócił na tor. Można powiedzieć, że jeździł z dobrym skutkiem.
Czytałem wypowiedź innego kibica, że gdyby nie Piotr Świst, to w tamtych czasach Stali idolem byłby Franczyszyn…
Możliwe, że tak. Piotrek wiadomo, że zdobył wiele punktów i medali. Zdecydowanie więcej ode mnie, ale myślę, że to nie ma wielkiego znaczenia. Jak jeździłem z Piotrkiem, to często przywoziliśmy tyle punktów, że kibice byli z nas zadowoleni.
Gdy w 2015 roku odsłaniano tablice Jerzego Rembasa w alei sław na stadionie Stali, ten powiedział nam, że kolejna powinna być pańska. Tak się nie stało, ale może pan o czymś wie, o czym my na razie nie wiemy?
Niestety, tego to nawet ja sam nie wiem. Mogę zdradzić, że swoją dłoń już od ścisnąłem, ale jak to dalej się potoczy, sam nie mogę powiedzieć, bo po prostu nie ma zielonego pojęcia. Mam nadzieję, że wkrótce będzie czekać na mnie niespodzianka, jak ta gwiazda za wybitnego reprezentanta klubu.
Skoro zapytałem o najlepszego zawodnika pańskich czasów, spytam o te obecne. Bartosz Zmarzlik?
To jest taki talent, który rodzi się raz na jakiś czas. U Bartka wygląda to tak, że wszystko ma poukładane w głowie. Wie czego chce. Życzę mu wspaniałej kariery i moim zdaniem jeszcze będzie zdobywał tytuły. Jeśli dalej będzie się tak rozwijał, to jeszcze spokojnie zostanie mistrzem świata. Trzymam za niego kciuki.
Za pana czasów w klubie jeździło znacznie więcej wychowanków niż teraz. Ci kibice, którzy mówią, że kiedyś było lepiej, mają rację?
Czy było lepiej? Trudno powiedzieć. W Gorzowie kiedyś jeździli sami gorzowscy rajderzy. Generalnie nie było transferów. Może raz na jakiś czas się zdarzyło, że jakiś zawodnik przeszedł z jednego do drugiego klubu. Tyle transferów, ile było w tamtych czasach przez kilka lat, teraz jest co sezon. Według mnie kluby powinny stawiać na młodzież. Na naszych wychowanków. Może doczekam się, że kiedyś jeden będzie z zagranicy, a reszta z Gorzowa. To procentowałoby w późniejszych czasach. Jak wiadomo, dziś kluby chcą uzyskać jak najwyższy wynik. Robią różne transfery, bo chcą mieć dobrych zawodników, którzy pomogą w odniesieniu sukcesu. Teraz mamy takie czasy, w których kluby chcą być na topie. Bo są sponsorzy, telewizja... To jest też promocja miasta, ale może kiedyś wrócą tamte czasy.
Na co w ogóle stać Stal w nowym sezonie?
Na pewno na awans do play off. Naszym największym rywalem będzie Unia Leszno. Przeszkodą może tu być terminarz, który nie ułożył się po naszej myśli. Najpierw mamy pojedynek z Get Well Toruń u siebie na inaugurację sezonu, a potem dwa wyjazdy, z mistrzem Unią i wicemistrzem z minionego sezonu Spartą Wrocław.
Czym zajmuje się pan w Szwecji, gdzie pan aktualnie mieszka?
Pracuje teraz u Davida Ruuda. Szweda, który jeździł w Gorzowie. Pomagałem mu w karierze. Po jej skończeniu zajął się biznesem. Z nim i jego bratem działamy w marketingu.
A nie ciągnie pana na motocykl? Chociażby po to, żeby przejechać się na nowym stadionie Stali i powiedzieć, że jeździ się panu na nim o wiele lepiej niż w trakcie kariery? Oglądałem materiał filmowy z Różanek z 1989 roku, w którym powiedział pan, że nie przepada za gorzowskim torem.
Najtrudniej jeździ się na swoim torze. Można zapytać pozostałych zawodników i większość powie Panu, że na własnym owalu trudno się dopasować. Na szczęście, mi jakoś tam to wychodziło. A co do jeżdżenia, próbowałem w Szwecji. Teraz w Gorzowie nie wsiadłem na motocykl, choć pojawiła się okazja, ale niestety byłem w Szwecji... Jednak z tego co wiem, to na końcu zbliżającego się sezonu razem z chłopakami będzie można pojeździć.
Panie Ryszardzie, tak na koniec. Rozmawiamy ze sobą tuż przed Bożym Narodzeniem. Czego życzyć panu, a czego mógłby pan życzyć Stali i jej kibicom?
Sobie to przede wszystkim zdrowia, bo to najważniejsze, bez tego jest trudno. Dla Gorzowa awansu do play off. Kibicom Stali też życzyłbym przede wszystkim zdrowia, ale i sezonu pełnego wrażeń i emocji. Przy okazji chciałbym pozdrowić żonę Mariolę, córki Anię i Patrycję. Korzystając z okoliczności chciałbym złożyć im życzenia, żeby były wytrwałe i zdrowe. A żonie podziękować za to, że jak jeździłem, to była ze mną i nadal jest.
Dziś Stal Gorzów stać na awans do play offów. Przeszkodą w tym może być terminarz ekstraligi