Rok temu w pełni lata wybrałam się do Bułgarii. Rano, patrząc w smartfonie na przewidywane temperatury, mogłam dostać porażenia słonecznego od samych liczb. Bez strachu jednak o swoją głowę wychodziłam w miasto. A to dlatego, że tam drzewa rosną nie tylko w parkach (bardzo licznych, swoją drogą), ale i przy ulicach. Dzięki nim temperatura na ulicach nie była tak wysoka, jak wynikało z meteorologicznych komunikatów.
Pomyślałam sobie wtedy, że my, Polacy, zwykliśmy myśleć o Bułgarii jako o kraju, który jest mniej cywilizacyjnie rozwinięty niż nasza ojczyzna. Diabli tam, jeżeli rozwój przejawia się, jak u nas, betonowaniem każdej wolnej miejskiej przestrzeni i masowymi wycinkami drzew nie tylko w miastach, ale i poza nimi, to ja wolę, żebyśmy się nieco zatrzymali w tym „postępie”.
W mediach społecznościowych często widać posty dotyczące przebudowy placów, ze zdjęciami sprzed i po. To „po” to zawsze jakaś miejska patelnia, ewentualnie z kilkoma rachitycznymi drzewkami w donicach, z wystawionymi na pełne słońce ławeczkami. Nowocześnie jest jeszcze postawić latem wodną kurtynę. To „sprzed” to zwykle miejsce zadrzewione, także z trawnikami. Owszem, trudniej o nie było dbać na co dzień, bo betony i polbruki pielęgnacji nie potrzebują takiej jak zieleń, ale co to mieszkańca, który chciałby spocząć w cieniu i pooddychać tlenem, a nie spalinami, obchodzi?
Co ciekawe, takie pseudo modernizacje dokonują się często w miastach, którymi rządzą tzw. progresywni samorządowcy. Słowo „ekologia” wypowiadają w każdym przemówieniu wielokrotnie, ale po czynach, nie po słowach ich poznacie. A na pewno nie jest ekologiczne tworzenie tak zwanych stref chilout (tak, tak, w końcu jesteśmy w Europie i należy posługiwać się terminologią, która będzie progresywnie brzmiała), w których zieleń jest dawkowana jak lekarstwo, za to bruk i beton serwowane w nadmiarze.
Przysiądźmy zresztą na takiej ławeczce w tej nowoczesnej strefie. No tutaj też jacyś niewyżyci kreatorzy robią sobie poletko doświadczalne. Duża część tych siedzisk raczej wygląda niż nadaje się do spoczynku. Bez oparć, w dziwacznych kształtach, może i ładne, ale nie spełniają swojej funkcji. No, może miejskie lumpy mają używanie, bo utrudzeni osobnicy znieczuleni trunkami niewiadomego pochodzenia są w stanie zasnąć wszędzie.
W moim mieście z ławeczkami w miejscach rekreacji nie jest akurat źle, ale parę lat temu na kilku przystankach autobusowych zastąpiono ławki barierkami. Tak właśnie, można się o nie oprzeć i to wszystko. Gratuluję pomysłu na zadbanie o seniorów, którzy z siatami pełnymi zakupów czekają na autobus. Przypomnę tylko, że społeczeństwo nam się błyskawicznie starzeje i miejska infrastruktura chociażby powinna brać to pod uwagę.
OK, powiecie, jeżeli tak ci kobieto ciężko w mieście, to wybierz się na łono przyrody poza miejską dżunglę. Owszem, wybieram się, najchętniej na rowerze. I co widzę? Znikanie całych zadrzewionych alei. Bo się miastowi wynieśli w knieje i drogę, po której kiedyś przejeżdżał dziennie jeden pojazd z dostawą do sklepu, trzeba poszerzyć. Bo drzewa powodują śmiertelne wypadki, wypadając znienacka na samochody. Bo coś tam coś tam.
Rąbią więc drwale, aż wióry lecą i ptaki, które korony zamieszkiwały. W końcu w czym problem, jedno drzewo polegnie pod piłą, to gdzieś tam nowe się posadzi. W świetle kamer najlepiej, podczas medialnie nagłośnionej ekologicznej akcji. Samorządowiec chętnie zamachnie się łopatą do zdjęcia. Odmieni słowo „ekologia” przez wszystkie przypadki. A już potem los usychającego drzewnego dziecka nikogo nie zainteresuje.