Uwierzyłem w rowery [FELIETON]
Uwierzyłem w nie na krótko. Na jakieś dwa dni. Postanowiłem zwiedzić Berlin w dobrym towarzystwie na rowerach, i teraz z bólem stwierdzam, że musiało minąć z górą lat czterdzieści, żebym odkrył ten cudowny sposób poznawania nowych miejsc - bez kart weekendowych, bez metra, taksówek, wypożyczanych samochodów i innych filtrów podróży. Czysta tylko, platońska idea bycia w mieście, kontynuacja mojego europejskiego grand tour, tym razem na pedałach, na wolnym powietrzu, które pędzie kolarskim owiewało mnie przez 48 godzin zapachem kwitnących lip.
Mówi się, że każde duże miasto, nawet każda jego dzielnica, pachnie inaczej, co człowiekowi, który bywał już w europejskich stolicach kojarzy się w lecie raczej ze zmiennym natężeniem smrodu rozkładających się na ulicach śmieci. Trzeba bowiem stwierdzić, że Kraków, ogólnie, jest miastem mało śmierdzącym, no chyba że w zimie, w sezonie grzewczym. Berlin jednak nie tylko nie śmierdzi, ale pachnie właśnie lipami, na granicy błogostanu i odurzenia. I to jest owoc (specjalnie tego biologicznego terminu używam) wieloletniej pracy planistów, którzy w każdy metr kwadratowy przestrzeni publicznej wciskają jakieś drzewo. Drzewa są tam święte.
Wsiedliśmy na rowery, tak się złożyło, niemieckie, przywiezione ze sobą z Polski nad wyraz małym samochodem, co - uwaga - jest możliwe. Nie wiem, czy Państwu to do głowy kiedyś przyszło, ale da się na czas transportu ściągnąć przednie koło i przy małej myśli logistycznej welocypedy upchnąć w bagażniku. Auta są tak projektowane (przynajmniej niemieckie), żeby się w każdym razie dało. I oczywiście trzeba podczas takiego rowerowego zwiedzania nie pić alkoholu, ale przecież ja teraz piszę do czytelników Gazety Krakowskiej, których to nie przerazi.
Każda ulica ma dwie ścieżki rowerowe, które są oddzielone od chodnika i jezdni. Berlin co prawda ma szersze ulice niż Kraków, ale to nie Bukareszt. Jeżeli miejsca zbyt mało - zamienia się ulicę na jednokierunkową, rowerzyści są bowiem większością. Są ważniejsi niż wszystkie inne środki komunikacji. Nie ma wiele miejsc parkingowych, w ogóle samochodów, ale jakoś nikomu to nie przeszkadza.
No i wróciłem do Krakowa, rozpędzony wskoczyłem na mojego canyona i, jadąc niedawno wyremontowaną ul. Krakowską, zacząłem się zastanawiać, dlaczego ona nie mogłaby być jednokierunkowa. Dlaczego tam nie ma dwóch ścieżek rowerowych?
Dlaczego jadąc nią w kierunku miasta, czuję beton zamiast lip? Dlaczego przez środek Alej nie puści się pasa dla tych, którzy mają dość płacenia za strefę i cyrku z szukaniem miejsca postojowego? Dlaczego chodniki są takie szerokie? Czy piesi rzeczywiście tego potrzebują? Bo co, bo się zataczają? Po jasną cholerę są wszędzie progi zwalniające, które samochodom nie przeszkadzają, ale rowerzystom już tak. Jak można im wytyczać ścieżkę przy torach tramwajowych?
Czy ja świruję? Czy ja gadam jak nawiedzony ekoterrorysta przekraczający smugę cienia?