Uwaga, reżim sanitarny! Tu leczymy chorych na COVID-19
Podwójne szyby, śluzy, wejścia z zewnątrz i wzmożony reżim sanitarny. Do badań, mierzenia parametrów ubiór niczym z filmów s.f. Dr Lidia Stopyra, szefowa Oddziału Chorób Infekcyjnych i Pediatrii Szpitala im. Żeromskiego w Krakowie mówi, że mali pacjenci patrzą na nich jak na „Transformersów”. Nieco straszne i pokraczne roboty. Ale dzięki temu jest tu bezpiecznie. Zarazić można się wirusem w autobusie czy sklepie, ale nie na oddziale zakaźnym. Dziś przebywa tu trójka dzieci z diagnozą COVID-19.
Karetki pogotowia podjeżdżają z boku budynku G, bezpośrednio przed wejście do sal chorych. To gmach jednopiętrowy, oddalony od szpitala, nieco schowany za zakrętem. Jest pusto. Zero przypadkowych osób. Procedury podczas pandemii są bezwzględne. Jak na wojnie. Wojnie epidemiologicznej.
Może być też inaczej. - Wielu pacjentów podjeżdża prywatnym samochodem - tłumaczy Lidia Stopyra. Parking mieści się przed wejściem, tam więc się zatrzymuje. Ale sam nie wysiada, nie wchodzi. Ma numer kontaktowy i dzwoni. Odbierają go pracownicy oddziału, mówią, gdzie ma czekać, jak się zachować. - Jeśli jest to pacjent do przyjęcia, przechodzi bezpośrednio z zewnątrz na swoją, przygotowaną już wcześniej salę - pokazuje dr Stopyra. Siedem izolatek z drzwiami bezpośrednio na zewnątrz budynku to gwarancja bezpieczeństwa. Pielęgniarka otwiera wówczas separatkę od wewnątrz. Chory znajduje się więc od razu w swoim „prywatnym apartamencie”.
Izba przyjęć też ma dwa wejścia. Bezpośrednio można wprowadzić do niej osobę z zewnątrz, z karetki czy z samochodu. Punkt izolacyjny to łazienka i pokój badań. Na oko dwa na cztery metry. Tu trafiają pacjenci do diagnostyki, ważne więc, by z nikim się po drodze nie stykali. Codziennie pod drzwi oddziału zakaźnego dzieci w budynku G podjeżdża od 10-25 pacjentów z rodzicami. Z podejrzeniem COVID-19. Rygorystyczne procedury są konieczne, wymagają wiedzy, doświadczenia, dyscypliny i działają niezawodnie.
Wstępna diagnoza
- W izolatce przeprowadzane jest badanie - oprowadza Lidia Stopyra. - Osoba, która tu trafi, czeka na lekarza. Wcześniej, przeprowadzany jest telefoniczny wywiad. Na podstawie rozmowy specjalista podejmuje decyzję, w jakim stroju wejść do pokoju: pełnym ubiorze „transformersa”, czy wystarczy maseczka. Po badaniu orzeka o przyjęciu. Jeśli jest środek nocy i pusto, chorego można przeprowadzić przez oddział. Jeśli nie, wchodzi na swoją salę z zewnątrz budynku.
Portierzy pilnują tu bezpieczeństwa 24 godziny na dobę. W maskach. Nie wpuszczą dalej niż za pierwsze otwierające się automatycznie drzwi. Dalej można wejść wyłącznie z lekarzem lub pielęgniarką , którzy pilnują, by przy każdym włazie zdezynfekować ręce.
Do sal prowadzą dwa wejścia. Przez okna widać małych pacjentów, rodziców, maluszka podłączonego do aparatu tlenowego i jego mamę. Na pustej sali na pacjentów czekają dwa łóżka, dla mamy i dziecka, łazienka. Do każdej wejście z zewnątrz.
Zero kontaktów
Lidia Stopyra: Pacjent z rodzicem, zakaźny czy niezakaźny, zamknięty jest za podwójnymi drzwiami, nie ma kontaktu z żadną inną osobą, nie ma też prawa opuścić swojej izolatki. Gdyby wyszedł na korytarz, musielibyśmy wezwać policję - groźnie to brzmi, ale dr Stopyra zaraz dodaje. - Oczywiście nie mamy takich przypadków, każdy rozumie, jakie panują tu zasady.
Na oddziale 20 sal, pomieszczenia służbowe, gabinety. Aby wejść do chorego, otwiera się pierwsze drzwi i wchodzi do śluzy. Dalej nie wolno bez odpowiedniego zabezpieczenia. Tzw. środki ochrony indywidualnej chronią nie tylko personel, ale i pacjenta. - Zakładamy kombinezony, czapkę, gogle, maseczkę. Za każdym razem, czy chcę pacjenta zbadać, pobrać krew, zmierzyć ciśnienie. Później zdejmuję to wszystko i wrzucam do kosza z napisem: Odpady zakaźne - opowiada dr Lidia Stopyra. - Nie wszyscy pacjenci w szpitalu tak jak nie wszyscy pasażerowie w autobusie mają COVID, ale przecież nie wiemy tego od razu. Są np. maluchy z zapaleniem płuc, więc kiedy czekamy na wyniki, też musimy je izolować i podchodzić do nich tak, jakby to zapalenie płuc było wywołane koronawirusem.
Cały czas, 24 godziny na dobę wszystko jest tu myte, odkażane, sprzątane. Za salami dla „starszaków” salki dla niemowlaków, dziś w jednej izolatce mama z dzieckiem. To ich tymczasowy pokój zabaw, sypialnia, jadalnia. Odwiedzin nie ma. Jest jednak możliwość podania przez rodzinę niezbędnych rzeczy. Wtedy pomagają pracownicy oddziału (często nie ma kto przynieść podstawowych rzeczy - rodzina w szpitalu lub w kwarantannie. Wówczas nieoceniona pomoc dobrych ludzi, którzy dowożą potrzebne przedmioty). W każdym pokoiku łazienka, wygodna i dla mamy, i dla malucha - z wanienką. Miło, choć to przecież i szpital, i pełna izolacja. Życie za podwójną szybą.
Rodzice czują się tu bezpiecznie: - Mieliśmy dziecko w ciężkiej immunosupresji, onkologiczne, po chemioterapii - wspomina Lidia Stopyra. - Kiedy zaczęliśmy przyjmować pierwszych podejrzanych o zarażenie koronawirusem, potrzebowaliśmy miejsc i chcieliśmy przenieść mamę z dzieckiem do innego szpitala. Prosiła, by tego nie robić. Izolacja bywa uciążliwa, ale daje poczucie pełnego bezpieczeństwa.
Tylko izolacja?
Każdego traktuje się tu jak zakażonego - czyli kontakt tylko 2 metry na dystans, a procedury wymagające bliższej odległości w pełnym zabezpieczeniu. Siadając koło kogoś w autobusie czy tramwaju, stojąc z kimś w kolejce do sklepu, jest się bardziej narażonym. - Do szpitali trafiają pacjenci na każdym etapie zakażenia. Hospitalizacji wymagają ci, którzy mają zapalenie wirusowe płuc, wysoką gorączkę, z którą nie są sobie w stanie poradzić, czasami są odwodnieni. Bywa, że jest to pacjent, który wymaga naszej pomocy z zupełnie innego powodu, np. dziecko, które miało krwawienie z przewodu pokarmowego i normalnie by trafiło na oddział chirurgiczny, trafia do nas, bo np. jego rodzic przyjechał z Włoch, Niemiec, czy Francji. Zanim nie wykluczy się koronawirusa, żaden oddział go nie przyjmie - tłumaczy lekarka. W każdej sytuacji, kiedy możemy pomóc, pomagamy.
I dodaje, że zostanie w domu to najlepsza rzecz, którą dziś możemy zrobić. Nie mamy szczepionki, ani leków, które by hamowały replikacje koronawirusa. Izolacja to jedyna nasza broń. Na dodatek, jeżeli ludzie wysypiają się w domu, odpoczywają, nawet jeżeli się zarażą zwiększa się ich szansa na łagodny przebieg choroby. Zmęczenie, niedospanie, przepracowanie sprawiają, że łatwiej łapiemy infekcję, ciężej ją przechodzimy. Gdybyśmy mieli lek, który potrafiłby, mówiąc kolokwialnie, zabić wirusa, to by była pierwsza linia naszej obrony. Ale, niestety, jeszcze nie mamy.