Samochód konsula niemieckiego w Katowicach barona Wernera von Grunau zapala się nagle na szosie między Chebziem a kolonią Karol Emanuel. Wokół las i egipskie ciemności. W dodatku drzwi się zacięły. Może to zamach? Życie konsula jest zagrożone, w 1930 roku nie można zadzwonić po pomoc.
Samochód konsula niemieckiego w Katowicach barona Wernera von Grunau stanął nagle na szosie między Chebziem a kolonią Karol Emanuel. Wokół las i egipskie ciemności. Automobil pędził z Berlina od wielu godzin, teraz spod maski wydobywają się płomienie i kłęby dymu. Co najgorsze, drzwi się zacięły. Może to zamach? Życie konsula jest zagrożone. W 1930 roku zadzwonić po pomoc nie można.
Konsul jest znaną postacią w świecie dyplomatycznym. Prof. Ryszard Kaczmarek ocenił, że von Grunau okazał się największą indywidualnością na zajmowanym przez siebie stanowisku w Katowicach.
Był przedstawicielem konserwatywnej dyplomacji, posiadał prestiżowy tytuł radcy legacyjnego. Właśnie on po I wojnie światowej otrzymał misję, z którą przeszedł do historii. Dostarczył osobiście ostatniemu cesarzowi niemieckiemu i królowi Prus dekret abdykacyjny. W jego obecności Wilhelm II dekret podpisał. Cesarz mawiał: „Moi poddani chcą sami myśleć i stąd biorą się wszelkie trudności.” Musiał znieść, że do abdykacji zmusza go von Grunau, przedstawiciel starej pruskiej szlachty, na której lojalność liczył.
Ale to dawne czasy, które może przemknęły konsulowi przez głowę, gdy szarpał się z drzwiami. W samochodzie obok niego siedzi znajomy z Górnośląskiej Komisji Mieszanej, prowadził szofer. Nic nie mogą poradzić, znaleźli się w pułapce.
Werner von Grunau ma wtedy 56 lat, od 1925 roku pełni funkcję konsula niemieckiego w Katowicach. Dobrze zna miejscowe nastroje, pisze przecież raporty o tym, jak na polskim Górnym Śląsku szykanuje się niemieckich obywateli i marnuje przydzielony majątek. Ale nie odznacza się specjalną wrogością wobec Polaków. Może teraz jednak uważa, że to atak na jego życie?
Uwięzieni w samochodzie są w fatalnej sytuacji. Ogień dostaje się już do kabiny, niełatwo wybić szyby. Nikt ich nie mija na drodze, trasa nie jest oświetlona, majaczy tylko w ciemności wieża wodna. Wygląda na to, że są całkowicie zdani na siebie.
Ale ratunek jest blisko. Niespodziewanie z mroku wyłania się samochód straży pożarnej z Nowego Bytomia. To jak cud. Strażacy zakładowi z huty „Pokój” i z nowobytomskiej ochotniczej straży pożarnej nie marnują ani sekundy, akcja przebiega błyskawicznie.
W dalszej części:
- Jak wyglądała akcja ratunkowa
- Jaką nagrodę wypłacono strażakom
- Kto może być na fotografii z 1930 roku, którą prezentujemy
Jeżeli chcesz przeczytać ten artykuł, wykup dostęp.
-
Prenumerata cyfrowa
Czytaj ten i wszystkie artykuły w ramach prenumeraty już od 3,69 zł dziennie.
już od
3,69 ZŁ /dzień