Ucz się sklerozy! Na starość będzie, jak znalazł! - mówi Barbara Krafftówna [rozmowa, zdjęcia]
Barbara Krafftówna- niezapomniana Honorata z "Czterech pancernych" opowiada, że zawód aktorki był jej przeznaczeniem.
W Starogardzie była pełna dwudniowa gala! To rodzinne miasto Remigiusza Grzeli i na promocję książki, a także scenicznej twórczości przyszło dużo ludzi. Pierwszego dnia odbył się pokaz nakręconego przez teatr pełnego spektaklu na żywo, sztuki pod tytułem „Oczy Brigitte Bardot”, pióra Remigiusza Grzeli, dwuosobowej sztuki, którą napisał dla mnie po monodramie „Błękitny diabeł”. Grałam tam z Marianem Kociniakiem. Cudowny Kociniak, którego już nie ma… Trudno to sobie w ogóle uświadomić i zgodzić, że nie ma. A tu jak żywy i w zasadzie jest.
- Zaraz, zaraz, uporządkujmy to. W Starogardzie Gdańskim promowali państwo nową książkę „Krafftówna w krainie czarów” Remigiusza Grzeli. A „Oczy Brigitte Bardot” to sztuka wcześniejsza. Spotkania były i z Grzelą, i z panią, współtwórczynią, można powiedzieć, „Krafftówny w krainie czarów”.
- W każdym razie były wielkie przeżycia, dwa dni z rzędu spotkania z publicznością, pokaz filmu. Chyba jedna z najdłuższych kolejek do podpisywania książki, co najmniej pół sali czekało w kolejce po autograf.
O wpół do pierwszej w nocy wyszliśmy z domu kultury.
- Spotkanie w Starogardzie skończyło się minionej nocy [rozmawiamy w przeddzień spotkania z czytelnikami w Inowrocławiu - dop. red.], przed panią kolejne spotkanie z czytelnikami. Pozazdrościć kondycji.
- Zaprawiona jestem. Sięgając pamięcią lata do tyłu, nieraz były mordercze trasy, występy. Chociaż raczej opierałam się temu, by jeździć do upadłego, „do zdechu”, jak to się mówi.
Wystarczyło być na miejscu, żeby żyć intensywnie. Rano próba w teatrze, po południu próba w telewizji, wieczorem spektakl, a w nocy kabaret Pietrzaka - „Pod egidą”.
- „Oczy Brigitte Bardot” Grzela napisał na pani 80. urodziny. A „Krafftówna w krainie czarów” to prezent na 70-lecie debiutu scenicznego? Będzie pani świętowała w tym roku.
- A nie w przyszłym? Tu mnie pani zastrzeliła.
- Gdynia, jesień 1946. Nie było tak?
- Tak, 20 listopada 1946. To rzeczywiście w tym roku.
- Aktorką została pani właściwie przez przypadek. Podczas okupacji w Warszawie starsza siostra zabierała panią do konspiracyjnego studium aktorskiego Iwo Galla, w którym się uczyła. No i okazało się, że ma pani talent.
- To był przypadek losowy. Nie wiem, jak to nazwać, to było szczęście, przyspieszenie…
- Palce boży?
- Zdecydowanie! To była bardzo prawidłowa, nieprzypadkowa droga. Już w dzieciństwie mój temperament aktorski wyraźnie dawał się zauważyć. Charakterologia taka.
To wszystko wspomnienia dorosłych, ale byłam przyzwyczajona, że się mówiło, przepowiadało, że rośnie nam druga Ćwiklińska.
Jako małe dziecko lubiłam bawić się z ukochanym wujem. Uwielbiany przeze mnie wuj-kawalarz dowcipy różne robił, bawił się ze mną i nagle mówi: Yyyy! Żabę masz na głowie! Normalnie dziecko różnie mogłoby zareagować, rozryczeć się, wystraszyć. A dziecko, czyli ja, podobno zupełnie spokojnie, patrząc mu w oczy, sięgnęłam ręką na głowę, „złapałam” i mówię : Mam żabę! Czyli pokonałam wuja!
Takie „wariactwa” z małym dzieckiem pokazywały moją przytomność umysłu i charakter.
- Rodzice jakoś wpływali na te zdolności?
- Wpływali w tym sensie, że nie hamowali, widzieli tę wyobraźnię rozbuchana literaturą, bajkami… Mama była utalentowana muzycznie, przede wszystkim po niej mam słuch, grała na skrzypcach, pianinie, śpiewała, ukończyła konserwatorium, siostra zresztą też. Obie były tez uzdolnione plastycznie, matka ołówkiem i piórkiem piękne portrety robiła, wiernie oddawała podobieństwo, fotograficzna pamięć. Ojciec architekt, więc tez z ołówkiem.
- Ma pani swój portret namalowany przez mamę lub siostrę?
- Nic się nie zachowało. Gołodupce kompletne, w jednych kapciach ratowaliśmy się.
- Przed wojną mieszkaliście w Łucku, na Wołyniu. Dopiero później przenieśliście się do Warszawy. Wybuch wojny tam was już zastał?
- Nie, na Wołyniu. Pamiętam szykowanie się do wojny. Wszyscy z kamienicy zbierali się, uczono, jak zachowywać się przy nalotach gazowych, jak prawidłowo zakładać maski przeciwgazowe, którą ręką za co chwycić. Takie „ryje” to były, paskudne, ale w mojej wyobraźni to był kostiumowy element. Paskudny, ale kostium. Z tą swoją wyobraźnią godziny spokojnie usiedzieć nie mogłam, żeby nie mieć jakichś pomysłów.
- Kiedy przyjechaliście do Warszawy?
- Siostra dotarła tam wcześniej, nielegalnie, jako uciekinierka. Ojciec z matką i ze mną usiłowali przejść później, przez zieloną granicę, ale nie udało się. Ojciec zmarł na przełomie 1940/41 roku. Wtedy siostra, już będąc w Generalnym Gubernatorstwie, bo tam była okupacja niemiecka, tu radziecka, miała prawo sprowadzić rodzinę „na papierach”, czyli legalnie. Oczywiście, część takich osób „na papierach” pojechała w odwrotnym kierunku, na Sybir. Nigdy nie było pewności, w którym kierunku pociąg pojedzie.
- Z czego żyłyście w czasie okupacji?
- Matka w czasie I wojny ukończyła kursy szycia, żeby umieć ewentualnie zarobić na chleb. Jako młoda mężatka została z córeczką, bo pierwszy mąż poległ na froncie. Więc w tych wszystkich zamieszeniach matka wykorzystywała swoje umiejętności. Dzięki temu w domu zawsze była kromka chleba, a ja przy matce w czasie II wojny nauczyłam się szydełkować. Przede wszystkim pomysły miałam. I to niezwykłe.
- Podobno zrobiła sobie pani nawet buty szydełkiem.
- Aaaa, to już później, gdy dużo umiałam, bo w czasie wojny nauczyłam się tylko najprostszych rzeczy. Zaczęło się od tego, że jakiejś sąsiadce przechwalałam się, że umiem robić szydełkiem. Ona się ucieszyła: Dziecko, naprawdę?! Ja mam cały worek włóczki, czy mi zrobisz blezer? Ja mówię: Oczywiście. Dała mi worek włóczki, szydełko. Przyszłam do matki mówię, rany boskie, ratuj! Nakłamałam, że umiem.
Mama mnie uratowała. Ja robiłam prosty płat materiału, ona później wykroiła, misternie obdziergała. Piękny model zrobiła.
Gdy sąsiedzi dowiedzieli się, że ruda Baśka umie robić szydełkiem i zrobiła taki blezer, natychmiast miałam zamówienia! I zaczęłam zarabiać bardzo wcześnie.
- Po zakończeniu wojny Iwo Gall ze swoim studiem przeniósł się najpierw do Krakowa, później do Gdyni. To on ukształtował panią jako aktorkę?
- Wyłącznie. Gall już w Krakowie z pełną świadomością nas przygotowywał, ale tam nie było warunków, była malutka estradka. Forma estradowa jest - powiedzmy sobie -dodatkiem do dużej sceny. Inną konwencją.
Teraz mamy pokolenie dużej otwartości naturalną selekcję. Albo dany „materiał ludzki” jest odrzucany przez biznes lub widzowie odrzucają, albo ktoś robi potężną karierę, bo jest utalentowany, publiczność z chęcią go słucha i ogląda. Natomiast trudno powiedzieć, czy ten człowiek jest przygotowany.
To jest jakaś współczesna forma „przygotowania”, że niektórzy wręcz szczycą się, że bez przygotowania wychodzą na scenę. Wyłącznie talent i zdolności ich ratują, muzykalność, odwaga. Ale powiedzmy sobie, doczekaliśmy się aż za bardzo odważnych czasów, bez żadnej kontroli formy, sposobu bycia, mówienia. Jeśli się trafi egzemplarz, który umie zachować się odpowiednio w każdym miejscu i czasie, to nam dech zapiera! A nie tak dawno zapierało nam dech, gdy ktoś nie umiał się zachować! Tak nam się odkręciła epoka!
- A inni znakomici reżyserzy, z którymi później pani pracowała?
- To już był deser, bogactwo losu. Byłam świadoma, że wokół mnie jest naprawdę spora grupa wielkich twórców. Wiedziałam, że jeśli do nich się dostanę to tylko z największą korzyścią dla siebie.
- Kogo ceni pani równie wysoko, jak Iwo Galla?
- Ceniłam, bo już ich nie ma na świecie. Wielką osobowością był Kazimierz Dejmek, Erwin Axer, w filmie Wojciech Has i cała młoda hasowska generacja reżyserów. A Kazio Kutz? Na szczęście żyje. Jaka barwa, ile gatunków sztuki.
Do tego scenografia, Starowieyski, na przykład.
- Bardzo szybko została pani dostrzeżona i nagradzana, zarówno przez widzów, jak i krytyków. Nie zaszumiało w pewnym momencie w głowie, nie pomyślała pani, że teraz świat stoi otworem?
- Wręcz przeciwnie! Bazą, filozofia nauk gallowskich na temat przewracania się nam w głowie z powodu sukcesów albo i bez sukcesów, z samego tylko faktu bycia aktorem - była zasada, że aktor ma być aktorem na scenie. W życiu, kiedy schodzi ze sceny, raczej ma być nierozpoznawalny. W każdym razie pospolity, jak wszyscy. Jego królestwem jest scena, nie ulica, nie tramwaj . Tam ma być nierozpoznawalnym po to, żeby nie burzyć i formy, i świata wyobraźni widzów, dla których pracuje.
Zawsze miałam tę świadomość i mam ją w dalszym ciągu.
- Gdynia w tych tuż powojennych latach była oknem na świat.
- Nawet bardzo dużym, tylko krótko.
- Nie korciło pani, by przez nie wyfrunąć dalej?
- Absolutnie nie. Później, co prawda, mój wypad do Stanów przeciągnął się dłużej, niż planowałam
- … na prawie 16 lat.
- Pojechałam w 1983 roku, bo dostałam zaproszenie, by w Los Angeles zagrać w „Matce” Witkacego w reżyserii Leonidasa Dudarew- Ossetyńskiego.
- Przez krytykę jest pani uznana za aktorkę witkacowską, szczególnie predestynowaną do tych ról.
- Urodziłam się w epoce Witkacego i Gombrowicza, miałam ich jakoby powielonych w społeczeństwie, w tym, w czym się obracałam, co widziałam i co słyszałam.
Skoro ukochany Witkacy czy Gombrowicz nagle pojawiają się w tak irracjonalnej formie zaproszenia tam, czyli do Los Angeles, a ja rzeczywiście w tym gatunku literackim sprawdziłam się na scenie, to moim psim obowiązkiem jest dołożyć starań i zademonstrować naszego twórcę.
- Miała pani grać po angielsku, choć nie znała tego języka.
- No właśnie! Gdy dowiedziałam się o tym eksperymencie zaczęły się pertraktacje. Powiedziałam, że dam odpowiedź, kiedy będę wiedziała, ile czasu uczę się jednego zdania, trzech zdań. Uczyłam się roli fonetycznie, bo sztukę znałam, grałam w niej.
- Miało być na krótko, a wyszło na dłużej. W Stanach wyszła pani ponownie za mąż.
- (śmiech) Tak wyszło. Krafftówna w krainie czarów. Cały czas jest ta puenta, tytuł książki. Niezwykłe to, naprawdę niezwykłe.
- Było to chyba też tragiczne doświadczenie. Po pół roku małżeństwa została pani wdową, bo mąż zmarł na zawał. Pierwszy raz mężatka była pani 16 lat - Michał Gazda zginął w wypadku samochodowym.
- (milczenie) Na to nie ma żadnego tytułu. To jest poza wszelkimi analizami. Bo z którejkolwiek strony chciałoby się czy zrozumieć, czy analizować, opowiadać - nie da się. Zawsze jest jakiś stopień niewiary. Że niemożliwe. A okazuje się, że możliwe. A w zasadzie niemożliwe.
Teraz usłyszałam w pani głosie Honoratę z „Czterech pancernych”.
Charakterologia!
Honorata chyba najbardziej spośród telewizyjnych ról zapadła widzom w pamięć. Choć uznanie krytyki oraz nagrodę - i to w USA, dokąd was wtedy, w 1963 roku władze nie puściły - dostała pani za Felicję w „Jak być kochaną” Wojciecha Hasa.
Dlatego, gdy pojechałam do Stanów w 1983 roku, gdy świat filmowy i dziennikarze dowiedzieli się, że co prawda po 20 latach, ale jest, fizycznie jest ta, która nie mogła odebrać kiedyś nagrody, natychmiast zorganizowali pokaz, wywiady itp., aby uzupełnić swoje archiwa filmowe. No, Krafftówna w krainie czarów.
Dla widzów jednak największą, najświeższą - nawet nie wiem, jak to nazwać - rolą jest Honorata z „Czterech pancernych”. To nie do wiary, bo przy podpisywaniu książek całe pokolenie Honorat zgłasza się. Mówią, że matka na pamiątkę dała im to imię.
- W Stanach dostała pani amerykańskie obywatelstwo, nie rzuciła aktorstwa, grała i reżyserowała, ale po 16 latach wróciła na stałe do Polski. Dłużej nie dało się już jeździć w te i wewte?
- Między innymi. Po pierwsze, to nie jest taka atrakcja w te i wewte, a po drugie, zapadła już decyzja powrotu. Likwidowanie dość długiego życiorysu tam nie było łatwe. Zapuściłam już korzonki artystyczne, dużo dające, poszerzające wiedzę, aktorską wyobraźnię. Zawsze te doświadczenia mogę przekazywać, póki się da. Póki pamięć mnie nie opuści.
- Mówimy o filmie i teatrze, a przecież jest pani nieodłączną postacią Kabaretu Starszych Panów.
- Uwielbiany, ukochany przeze mnie i bardzo mi smutno, że nie istnieje.
- Są próby wykorzystywania piosenek Starszych Panów, nowej interpretacji ich kabaretu. Jak pani na to patrzy?
- W ogóle nie patrzę, bo nie mam telewizora. Nie znam twarzy , nie znam nazwisk.
- Co jest dla pani najważniejsze, najciekawsze? Teatr? Film? Kabaret?
- Wszystko (śmiech). Teatr był i jest bazą w sensie intelektualnym, scena, żywe słowo, a potem dalsze „wariacje na temat” to obrazek, czyli film. Niby to samo, a co innego.
Oczywiście, jest jeszcze scena kabaretowa, która przypomina teatralną, ale to kompletnie inna formuła. Niestety, scena estradowa przeniosła się na dużą scenę teatralną, co jest absolutnym zaśmieceniem, błędem.
Duża scena jest „Ołtarzem” sztuki.
- Po powrocie ze Stanów na scenie przypomniała się pani „Błękitnym diabłem” - to monodram Remigiusza Grzeli na 60-lecie pracy scenicznej. A pani nie lubi monodramów.
- To był mój pierwszy w życiu monodram! Nie uznawałam, nie akceptowałam tej formy. Nie mogłam zrozumieć kolegów i koleżanek, zwłaszcza tych wspaniałych, spełnionych zawodowo, z wielkimi pozycjami. Im bardziej popularny, wygrany, nieschodzący ze sceny egzemplarz, tak wyżyty zawodowo, że ledwie stoi na nogach ze zmęczenia, nagle bierze monodram. Bardzo długo nie mogłam zrozumieć i wręcz drażniła mnie ta forma „ja z mną”. Zboczenie jakieś? Coś, co niektórych z nas w życiu czeka przez chorobę, starość, sklerozę, że sam z sobą gaworzy?
- Nie jest monodram trudniejszą sztuką, niż gra w większej obsadzie?
- Oczywiście, że jest! Choćby z tej racji, że jest się samemu na scenie.
- Wyobraża sobie pani teraz, że przestaje grać?
- Chyba nie, dopóki pamięć jako taka, bo pamięć jest najważniejsza. Ale przecież w sztuce scenicznej są też formy pantomimiczne, bez tekstu.
- Pani ciągle gra.
- Tak, u Jandy, w Och-teatrze. Czwarty sezon idzie sztuka „Trzeba zabić starszą panią”. I na mnie padło. O, to jest komedia! Anglicy przerobili filmowy scenariusz na scenopis z wielkim powodzeniem. To rzeczywiście samograj. Jeśli tak można to nazwać, bo nie schodząc przez dwie godziny ze sceny trudno powiedzieć, ze to samograj (śmiech).
- Czyli chce pani dorównać Mieczysławie Ćwiklińskiej, która grała na scenie ponad 70 lat.
- (śmiech) To byłyby naprawdę prorocze słowa. No, a Ludwik Solski?! Miał 100 lat i grał na scenie.
- Świętując w tym roku dwa bałwanki (88 lat), solennie zobowiązuje się pani do trzech kaktusów, czyli 111 lat.
- W tej chwili jednak bardzo fatalny okres się zrobił, bo już nic nie mogę zmienić, przestawić. Gdy było 75 mogłam powiedzieć, że mam 57 lat. Teraz już się nie da, trzeba się przetoczyć przez te „bałwanki”.
Nie powiem, żeby relaksowo było. Wie pani, kiedy tak siedzimy, parę razy sobie pomyślałam, czy ja byłam w tym lokalu? Na ogół umawiam się w miejscach już spenetrowanych… No, uczę się sklerozy dopiero. O, ma pani tytuł dobry: Uczę się sklerozy.