- Gorzów wykazał się wtedy odwagą - mówi Ireneusz Grzegolec o Wydarzeniach Gorzowskich, których był świadkiem 31 sierpnia 1982 r.
Czym były Porozumienia Sierpniowe? Także dla pana…
To była perspektywa wyjazdu na zachód, dalej niż do NRD czy Czechosłowacji. Swoboda podróżowania była jednym z 21 postulatów Porozumień Sierpniowych. Oprócz tego jednym z postulatów była wolność słowa, zniesienie pracujących sobót. Wszyscy z wypiekami na twarzy oglądaliśmy, jak 31 sierpnia 1980 r. Lech Wałęsa podpisywał je ogromnym długopisem.
W 1982 r. w Gorzowie odbyła się demonstracja w drugą rocznicę porozumień.
Dowiedziałem się o niej z ulotek. Kolportował je mój kolega. Część ulotek schował je na dachu bloku przy ul. Wodnej, gdzie mieszkaliśmy (kilkadziesiąt metrów od katedry - dop. red.). Zacząłem je roznosić, ale gdy poszedłem w okolice Warty i zobaczyłem chyba z dziesięć wozów opancerzonych i pełno zomowców, wyrzuciłem te ulotki i już więcej z nimi chodziłem.
Ale za to uwiecznił pan na zdjęciach zajścia, do jakich doszło.
Początkowo wyszedłem z domu i nawet chodziłem z tłumem, który zebrał się przy katedrze. Przyszło tam kilka tysięcy ludzi. Ludzie wznosili ręce w geście solidarności i wolności, śpiewali pieśni religijne, ale było spokojnie, wszyscy stali na chodnikach. Myśląc, że wszystko zakończy się szczęśliwie, wróciłem do domu. Wtedy usłyszałem huki. Przez okno z trzeciego piętra zacząłem więc robić zdjęcia.
Co działo się na ulicach?
Milicja i ZOMO przemieściła demonstrantów w kierunku ówczesnego kina Słońce (około 300 metrów od katedry – dop. red.). Szpaler policjantów wraz z wozami spychał ludzi w tamtym kierunku. Używali przy tym gazu łzawiącego. Były momenty, że tak było zadymione, iż nawet demonstrantów nie było widać. Jeden z moich sąsiadów krzyczał do milicjantów: „Gestapo”. W kierunku naszego bloku wystrzelił świecę dymną. Trafiła ona do jego pokoju. Przez dwa tygodnie czuliśmy jej zapach na klatce. Zastanawialiśmy się nawet, czy zomowcy jakichś psychotropów nie biorą. Czy to normalne, że swoi do swoich strzelają?
Co pan wtedy czuł?
Z dwoma kolegami ze studiów, którzy wtedy do mnie przyszli - jednym z nich był Władysław Dajczak, dzisiejszy wojewoda - mówiliśmy, że jeśli komuna nie upadnie, to rzeczywiście trzeba będzie wyjechać z Polski.
Z wywołaniem zdjęć do zakładu fotograficznego pan pewnie nie poszedł…?
Wywołałem je sam. Na studiach.
Te wydarzenia coś nam dały?
Gorzów na tle innych miast w Polsce wykazał się odwagą. Była więc satysfakcja z tego, że miasto się nie poddaje.