To było radio misjonarskie, ale nie modlitewne
25 lat temu rozpoczęła emisję katolicka rozgłośnia archidiecezji gdańskiej Radio Plus. O początkach Plusa opowiada jego pierwszy redaktor naczelny Jacek Rusiecki
Jak to się stało, że zacząłeś tworzyć Radio Plus w Gdańsku?
Po strajkach w maju i sierpniu 1988 roku rzuciłem się wir robienia tygodnika „Młoda Polska”. Tygodnik był niezwykłą przygodą, ale niestety, zderzył się z czymś, co się wówczas tworzyło, a nas ostatecznie zabiło - z wolnym rynkiem. Nasza gazeta była robiona w starym stylu, miała niewiele koloru. Ruch był nadal molochem państwowym, ale zaczęto już prywatyzować kioski, a każdy sprzedawca, który wziął kiosk w ajencję, sprzedawał w pierwszej kolejności te tytuły, które najszybciej schodziły. Nasza gazeta była mało atrakcyjna wizualnie i szybko się znalazła pod innymi. Spadła nam sprzedaż i to nas zabiło. Po upadku tygodnika, na początku 1991 roku, zostałem bez pracy, zacząłem szukać jakiegoś zajęcia i ostatecznie na kilka miesięcy trafiłem do Urzędu Miejskiego w Gdańsku. Sekretarzem miasta był wówczas kolega jeszcze z czasów RMP, Tomek Weinberger. To on skontaktował mnie z księdzem Zbigniewem Brykiem, który był wówczas kapelanem biskupa gdańskiego i powiedział, że jest możliwość zbudowania stacji radiowej i szuka kogoś, kto by się tym zajął.
To było po podpisaniu porozumienia między rządem i Episkopatem Polski o przydziale częstotliwości radiowych dla Kościoła katolickiego.
Pojawiły wówczas szerokie możliwości i gdyby episkopat się zdecydował, to mógłby zbudować nawet ogólnopolską rozgłośnię. Episkopat poszedł jednak wtedy w rozgłośnie diecezjalne. Znałem już dość dobrze biskupa (późniejszego arcybiskupa) Tadeusza Gocłowskiego, ale w ogóle nie wiedziałem, jak się robi radio. Zacząłem to wszystko studiować. Nie było jeszcze internetu, więc czytałem książki, chodziłem po ludziach, którzy się tym zajmowali. Sporządziłem wnioski dotyczące uzyskania częstotliwości. Jeden z moich współpracowników, Jarek Klik, nagrał już pierwsze muzyczne jingle radiowe. Któregoś dnia poszedłem z tymi jinglami do moich kolegów z byłej redakcji tygodnika „Młoda Polska”. Puściłem im je i powiedziałem, że zrobię radio. Pamiętam, że patrzyli na mnie jak na wariata i kiwali głowami z politowaniem.
Co wówczas wydawało się najtrudniejsze?
Sen z powiek spędzała mi walka o częstotliwość. Jeździłem do Warszawy, do Państwowej Agencji Radiokomunikacji. To był urząd, który przydzielał częstotliwości. Był tam pan Kisło, słynny dyrektor, dziś mogę tylko przypuszczać, że nie był on przypadkowym człowiekiem w tym miejscu. I on, razem z pozostałym towarzystwem, ostro mnie tam ćwiczyli. Za każdym razem zapędzali mnie w kozi róg, bo czegoś nie wiedziałem, albo nie miałem. Wracałem więc do Gdańska, szedłem do zaprzyjaźnionych inżynierów i znów wracałem, wyposażony w wiedzę, do Warszawy. W końcu jednak straciłem cierpliwość i zrobiłem coś, co okazało się skuteczne. Złożyło się tak, że w radzie programowej tygodnika „Młoda Polska” zasiadał między innymi Jan Olszewski, który został wtedy premierem. Napisałem do niego pismo, że robię radio i działam w imieniu kurii i mam problemy w PAR. Premier Olszewski przekazał sprawę swojemu doradcy Krzysztofowi Wyszkowskiemu. I chyba to właśnie jemu zawdzięczamy częstotliwość i uruchomienie radia, bo poruszył on w PAR to towarzystwo do tego stopnia, że gdy pojechałem następnym razem, to dyrektor Kisło kłaniał się w pas już w drzwiach i częstotliwość od razu się znalazła.
Kiedy zaczęliście tworzyć zespół ?
Latem 92 roku dołączył do naszego zespołu, w którym od początku byli Jarek Klik, Jacek Tarnowski i Tomek Tarnowski - Marek Chorabik, którego wcześniej poznałem i poprosiłem o organizację newsroomu. Byliśmy razem z nim i Jackiem Tarnowskim w Krakowie w RMF FM, aby obejrzeć, jak oni to wszystko zorganizowali. Oprowadzał nas po „swoim królestwie” Stanisław Tyczyński, twórca tego radia. I w końcu ogłosiliśmy nabór. Postawiliśmy na młodych ludzi. Od początku staraliśmy się przestrzegać zasady, aby unikać zatrudniania osób, które pracują lub pracowały w radiu, bo intuicyjne czuliśmy, że te stare nawyki nie dadzą się przełożyć na nowe radio, które miało zupełnie inaczej funkcjonować. Część redakcji była budowana w oparciu o ludzi, którzy mieli już jakieś doświadczenie dziennikarskie, ale zasadnicza grupa to byli ludzie młodzi i zupełnie bez doświadczenia.
Czy uzgadniałeś z Tadeuszem Gocłowskim komercyjny charakter radia? Ufał wam i dawał swobodę w tworzeniu programu?
Od początku wiedziałem, co chcę zrobić. To nie miało być radio modlitewne, tylko komercyjne i katolickie zarazem. Miałem przekonanie, że to ma być taki środek przekazu, który będzie funkcjonować tak, jak funkcjonują misjonarze. Gdy misjonarze jadą przekonywać kogoś do wiary, to nie zaczynają od mszy świętej, tylko od rozmowy z ludźmi. Od słuchania ich, potem z nimi mieszkają, współpracują, pokazują im różne rzeczy, uczą ich pewnych spraw i dopiero później przekazują im prawdy wiary i wiedzę o tym, czym jest chrześcijaństwo. I tak samo myślałem o radiu, że powinno ono docierać do wszystkich i poprzez przyciąganie ich normalną, komercyjną formą dawać im również ten przekaz, który był tam gdzieś w tej radiowej przestrzeni rozłożony.
Miałeś problem, aby przekonać do tej wizji arcybiskupa?
On popierał i akceptował nasze działania. Ale do końca nikt sobie nie wyobrażał, jak to będzie funkcjonowało. I zaraz po uruchomieniu rozgłośni nastąpiło absolutne zderzenie. Bo radio nie spełniło oczekiwań i wyobrażeń wielu księży. Wiem, że arcybiskup musiał się codziennie zderzać z opiniami: Co to za radio? Jakie to jest radio katolickie? Przecież tam nic katolickiego nie ma.
Radio świetnie się jednak wpisało w oczekiwania ludzi, którzy szybko zaczęli się z nim identyfikować, bo chcieli nowej jakości.
Osiągnęło ono olbrzymi sukces komercyjny. Praktycznie rzecz biorąc, po miesiącu we wszystkich możliwych miejscach wszyscy słuchali tylko i wyłącznie Radia Plus. Cały czas też prowadziliśmy rozmowy o programie. Relacje w radiu musiały być skondensowane i nie mogły przekraczać dwóch minut i czterdziestu sekund. Nasi reporterzy żyli tym radiem do tego stopnia, że niezależnie od tego czy mieli dyżur, czy nie, w każdym momencie, gdy coś się działo, to sami z siebie dzwonili i mówili o tym, bądź nadawali relację.
Kiedy pojawił się pomysł utworzenia ogólnopolskiej sieci rozgłośni katolickich?
Dosyć szybko zacząłem o tym myśleć, ponieważ mieliśmy ogromny potencjał, który przez kilka lat tworzyliśmy. Mieliśmy ludzi, którzy nauczyli się fachu, byli świetnymi dziennikarzami radiowymi i prezenterami, fantastyczny serwis informacyjny, świetne głosy. W połowie lat 90. rozgłośni katolickich było już dużo i powstało Stowarzyszenie Rozgłośni Katolickich VOX. W tym gronie pomysł powołania sieci zaczął się powoli przebijać. Jednak w stowarzyszeniu jedynymi świeckimi dyrektorami był Staszek Obertaniec z Legnicy i ja. Wśród księży też znaleźli się świetni fachowcy, ale byli oni w mniejszości. W pewnym momencie do pracy nad projektem włączył się Wiesiek Walendziak, który miał dosyć silną pozycję w episkopacie i Kościół mu ufał. Dzięki temu udało się nam posunąć projekt do przodu. Przygotowaliśmy opis całego przedsięwzięcia i raport dla Kościoła. Zjeździliśmy wszystkie lokalne stacje radiowe, które mogły w tym uczestniczyć, rozmawialiśmy z ludźmi i przekonywaliśmy ich do projektu. W końcu zostaliśmy zaproszeni na posiedzenie Episkopatu Polski w Gnieźnie. Było nas tam pięciu, może sześciu, w tym Wiesiek w roli głównej. Referowaliśmy wnioski z trwającego kilka miesięcy objazdu i przedstawiliśmy plan.
Centrala sieci miała być w Gdańsku ?
Tak, ale pojawił się silny opór. Część dyrektorów była temu przeciwna, natomiast część naszych sojuszników przekonywała, że tylko dzięki temu, że centrala sieci będzie w Gdańsku, możemy odnieść sukces. Dzisiaj, z perspektywy czasu, muszę przyznać, że chyba za bardzo naciskałem, za bardzo się angażowałem, dochodziło do spięć, czasem dosyć ostrych. W pewnym momencie pojawiła się idea kompromisowa: Warszawa.
Byłeś rozczarowany decyzją o lokalizacji centrali w Warszawie?
Miałem jeszcze nadzieję, że uda się przynajmniej zbudować podobną wartość, jaką udało się zbudować w Gdańsku. Niestety, było to niezwykle trudne, w dodatku budowane w taki sposób, że okazało się niemożliwe. W Gdańsku radio kosztowałoby jedną trzecią tego w Warszawie. Moglibyśmy funkcjonować w tym samym budynku, mieliśmy ludzi, którzy stanęliby na wysokości zadania, poradziliby sobie z obsługą wszystkich ogólnokrajowych wydarzeń, politycznych i społecznych, które mają miejsce w Warszawie.
Ostateczną decyzję podjął prymas Polski kardynał Józef Glemp. Jak ją dzisiaj oceniasz?
Były dwa problemy, które należało inaczej rozwiązać, co na pewno zwiększyłoby szanse radia. Pierwszy to olbrzymie, rozdmuchane do nieprzytomności koszty, i drugi - to przyciąganie mnóstwa ciekawych, fajnych i ideowych ludzi, którzy niestety, często nie nadawali się do pracy w radiu. W oparciu o nich były robione różnego rodzaju audycje, bez dbałości o odpowiednią formę radiową dla sieci, która miała się utrzymać sama, a nie z abonamentu, o czym bardzo często zapominano. I w końcu sprawa podstawowa: sieć miałaby rację bytu, gdyby zarząd tworzonego radia uzyskał zgodę biskupów na całkowitą swobodę w kształtowaniu lokalnych stacji radiowych, w tym również możliwość powoływania i odwoływania dyrektora, zmiany pracowników, formatów, wpływu na program itd. Problem polegał na tym, że głównymi hamulcowymi tego przedsięwzięcia byli lokalni dyrektorzy rozgłośni skupionych w sieci, najczęściej księża dyrektorzy, którzy mieli swoje własne ambicje i własne cele. Wymagano od nas wiele, dając za mało, nie szanując podpisanych umów, oczekując transmisji długich form religijnych. A dzisiaj pogodzono się jakoś z formatem zaprowadzonym żelazną ręką Eurozetu.
Jacek Rusiecki - prezes Fundacji Rodziny Józefa Piłsudskiego, wiceprezes zarządu PGE Energia Odnawialna SA, związany z Ruchem Młodej Polski, współzałożyciel Związku Akademickiego Verbum na Uniwersytecie Gdańskim. Wywiad jest fragmentem przygotowywanej do druku książki Romana Wilkoszewskiego pt. „67.07 - Radio PLUS Gdańsk”