Tli się obawa o występ w Rio
- Kręcimy się w jakimś chocholim tańcu, który może wyrzucić z igrzysk nie tylko Polaków - mówi Wojciech Drzyzga, były siatkarz, dziś ekspert Polsatu Sport.
- Czwarte miejsce w Lidze Światowej, piąte w mistrzostwach Europy, brąz w Pucharze Świata, ale brak kwalifikacji do igrzysk - to dorobek reprezentacji Polski w 2015 roku. Wydaje się, że to nie był dla kadry zbyt udany sezon.
- Wręcz przeciwnie. Ja uważam, że to był udany rok dla polskiej reprezentacji. Trzeba pamiętać o tym, jaką ona przeszła metamorfozę pod względem personalnym, jakie głębokie zmiany ją dotknęły. Spójrzmy choćby na reprezentacje Rosji i Bułgarii. Te drużyny też się zmieniały i wpadły przez to w turbulencje. Pamiętajmy o rotacjach na poszczególnych pozycjach, np. Bartosz Kurek został atakującym. Na rozegraniu też były zmiany, a to ma wpływ na wszystkie reprezentacje świata. Ja osobiście jestem bardzo blisko siatkówki i może nie zachowuję pełnego obiektywizmu, ale chyba każdy przyzna, że siatkarze w tym roku natyrali się jak woły.
- Tyle że przyzwyczaili nas do większych sukcesów...
- Prawdę mówiąc, cofając się kilka lat wstecz, nie pamiętam takiego sezonu, w którym mielibyśmy tak dużą liczbę wygranych meczów w stosunku do rozegranych. Zgadzam się natomiast z tym, że mieliśmy tylko pojedyncze wyniki. Jeżeli chodzi o Puchar Świata - to jest kuriozum, które zafundowali nam działacze. Ja porównałem ten turniej do... skoku w dal. Jeden z zawodników pobił rekord świata, tyle że dwóch kolejnych skoczyło jeszcze dalej. I co? W takiej sytuacji powiemy, że ten, który zajął trzecie miejsce, słabo się zaprezentował? To nam niestety wypacza obraz tego wyniku. W Lidze Światowej zajęliśmy z kolei czwarte miejsce, co przez zbyt wielkich optymistów i nierealnie patrzących, odebrane było jako porażka. Zgadzam się jedynie, że najsłabszy występ przytrafił nam się w mistrzostwach Europy. To była jednak trochę wyprawa kaskaderska. Do niej się kompletnie nie szykowaliśmy. Tutaj mam największe uwagi do trenerów. Popełnili błąd, bo nie udało im się wprowadzić nowych zawodników, a może tacy daliby trochę świeżej krwi kadrze. Cóż, było minęło. Mam nadzieję, że trenerzy wyciągnęli wnioski. Podkreślam raz jeszcze - według mnie ten sezon reprezentacyjny był dobry.
- Czyli nie ma pan obaw przed styczniowym turniejem kwalifikacyjnym do igrzysk olimpijskich?
- Oczywiście, że mam! Obawa, że nie będzie nas w Rio tli się właściwie od momentu poznania systemu kwalifikacyjnego.
- Jak pan ocenia te zasady?
- Nie wiem, czym się kierował ten tetryczny, były prezydent CEV Andre Meyer, który sprawił, że Europa sama sobie zgotowała ten los - najtrudniejszy z możliwych. Może jego siła perswazji albo całej naszej federacji była tak słaba, że FIVB tak nas pokarała. A może to pazerność finansowa na tworzenie sztucznych turniejów kwalifikacyjnych? Tak czy inaczej, kręcimy się teraz w jakimś chocholim, siatkarskim tańcu, który może wyrzucić z igrzysk nie tylko Polaków. W Rio de Janeiro może zabraknąć też mistrzów olimpijskich - Rosjan czy mistrzów Europy - Francuzów. Kto na tym straci? Kiedyś ktoś się zapyta - co to były za igrzyska, skoro grały tam Argentyna, Chile i Wenezuela, a z Europy pojechały dwa zespoły? To będzie śmieszny turniej, szumny tylko z nazwy, a pod względem wartości sportowej, podejrzewam, bardzo słaby. Wtedy w FIVB ktoś się puknie w czoło, a centrala europejska też wyciągnie wnioski. Ale to będzie dopiero za cztery lata. Cóż, mleko się rozlało i za to zapłaci siatkówka, a europejska niestety najwyższą cenę. W tym gronie możemy być i my.
- Do niedawna sporo mówiło się o ewentualnych powrotach do kadry Mariusza Wlazłego i Pawła Zagumnego. Ostatecznie żaden z nich w turnieju kwalifikacyjnym się nie pojawi. Pana zdaniem, przydaliby się kadrze?
- Każdy z nich stanowi jakąś wartość. Zwłaszcza Wlazły, bo przecież pozycja atakującego w naszej reprezentacji budzi ogromny niepokój. Jest osamotniony Kurek, poza tym mamy kilku zawodników rezerwowych, ale żaden z nich nie jest pewny. Grzegorz Bociek jest po chorobie, a Dawid Konarski, moim zdaniem, kompletnie nie spełnił oczekiwań. Funkcjonował ostatnio jako siatkarz zadaniowy i właściwie nie wiemy, jak poradziłby sobie w prawdziwym wyzwaniu. Jakub Jarosz w kadrze zagrał jeden fantastyczny mecz, ale i tak nie był praktycznie w ogóle testowany. Nigdy nikt nie chciał na niego postawić w roli pełnowartościowego atakującego. Był raczej takim zapchajdziurą. A Zagumny? To oczywiście doświadczony gracz, ale nie wiem, czy pięciodniowy turniej nie byłby za ciężkim wyzwaniem dla niego. Bardziej widziałbym go w roli zawodnika uzupełniającego, a może nawet jokera w sytuacji kryzysowej.
- Czyli w jakiej?
- Czyli w maju, kiedy będziemy udawać się do Japonii na turniej interkontynentalny.
- Przecież najpierw zagramy w turnieju styczniowym, w Berlinie...
- Tak, ale w mojej opinii my tam raczej awansu nie wywalczymy. Nasze szanse upatrywałbym raczej w turnieju interkontynentalnym. Nie stawiam zatem na zwycięstwo w Berlinie, ale na to, że dopchamy się jakoś do Japonii. Wszystko jednak pokaże czas. Sztab szkoleniowy musi obserwować zawodników i to nie tylko tych, którzy w kadrze grają regularnie. Jest przecież grupa siatkarzy, których trenerzy mogą brać po uwagę. Do tego grona zaliczyć można choćby Zbigniewa Bartmana czy Łukasza Żygadło i kilku innych, którzy w bardzo szybkim tempie się rozwijają. Jedno jest pewne - w naszej reprezentacji nie trzeba robić żadnej łapanki. Większość zawodników zostanie w tym zespole, ale nie zmienia to faktu, że teraz każdy wybór sztabu szkoleniowego będzie decydować o wszystkim. Jedyne, na co nie mają wpływu trenerzy kadry, to forma zawodników. Każdy będzie pokazywał to, z czym przyszedł. Przecież szkoleniowcy w klubach nie będą oszczędzali swoich graczy tylko dlatego, żeby byli świeżsi na kadrę, czy po to, żeby szczyt ich formy przyszedł na styczeń. Oczywiście, zadziała pewnie też ambicja, no i trzeba mieć również trochę farta.
- Zmieńmy temat. PlusLiga w tym sezonie czymś pana zaskakuje?
- Bezsensownym regulaminem!
- Rozumiem, że ma pan na myśli brak fazy play off?
- Dokładnie. Nie wiem jak prezesi klubów, w porozumieniu z ligą i chyba też niektórymi trenerami, mogli coś takiego wymyślić. Zespoły się po prostu zarzynają. Nie mogą sobie pozwolić na żadne wpadki. Część zawodników jest strasznie eksploatowana i to czasami bez względu na to, czy mają urazy czy nie. Widzę, jak wygląda obecnie Mateusz Mika w Lotosie Treflu, ile musi grać Bartosz Kurek, bo w Asseco Resovii jest panika. Podobnie ma się sytuacja w PGE Skrze, gdzie wyciąga się z rehabilitacji Michała Winiarskiego i modli się o to, by mógł grać. Takich przykładów można dać wiele. Oczywiście ja osobiście nie krzyczałem, by rozszerzać play offy, ale można zrobić tak, jak to uczynili np. Włosi. Po rundzie zasadniczej należy rozdać miejsca w europejskich pucharach i to byłoby sprawiedliwe rozwiązanie, a mecze o mistrzostwo Polski rozegrać w formule turnieju 1-4 - dwa półfinały: pierwszy z czwartym i drugi z trzecim, a potem piękny finał w jednym mieście. Trzeba po prostu zostawić trochę logiki w sportowych wydarzeniach. Za pięć, sześć kolejek prawdopodobnie będzie tak, że połowa zespołów zacznie grać o „pietruchę”, a trzy, cztery będą walczyły o życie. Sami sobie ten los zgotowaliśmy. Tym razem nie mogę mieć pretensji do działaczy ligi, bo to wymyślili właściwie prezesi klubów, oczywiście w porozumieniu z ligą. Wybrali chyba najtrudniejszą formułę, która nie daje właściwie żadnych szans trenerom klubowym na to, by spokojnie prowadzić kadrowiczów.
- Chciałbym porozmawiać też o Lotosie Treflu. Ten zespół stać na zdobycie kolejnego medalu?
- Absolutnie tak! Widać wyraźnie, że to już nie jest zespół, który opiera się na jednej szóstce. Rywalizacja się rozszerzyła. Bartosz Gawryszewski nie jest już takim pewniakiem, bo dobrze prezentuje się Artur Ratajczak. Pojawił się Miłosz Hebda, Mateusz Mika i Sebastian Schwarz nie są już tacy osamotnieni, jak to było wcześniej. No i wreszcie Damian Schulz przejął rolę Murphy’ego Troya, który bardzo wolno wchodził w sezon. W tych rozgrywkach mówimy już zatem co najmniej o dziewięciu, dziesięciu zawodnikach, którzy nie są już tylko zadaniowymi, ale mogą wchodzić i grać. To sprawia, że trener Andrea Anastasi ma przestrzeń, może rozkładać obciążenia w zespole, dać trochę odpocząć niektórym zawodnikom. Włoch ma z czego wybierać. Ostatnie transfery co prawda nie były oszałamiające, ale potencjał drużyny jest duży.
- W czym tkwi siła tego zespołu?
- Wydaje się, że wszystko wiąże się z ludźmi - dobrze ich dobrano. Pojawił się trener z charyzmą, który ma bardzo dobre notowania w Polsce. Cieszy się zaufaniem zawodników. Pociągnął tych chłopaków w dobrym kierunku. Uwierzyli mu. Ponadto, pewna grupa siatkarzy, którzy grają obecnie w Lotosie Treflu, wcześniej była niechciana w innych klubach. Oni też mieli zatem prywatnie coś do udowodnienia. A może to dla nich ostatni moment, by wsiąść do pociągu „profesjonalna siatkówka”. Dobrze znam np. Wojtka Grzyba czy Piotra Gacka. To są ludzie z dobrym kręgosłupem i charakterem, ale gdzieś wcześniej dostali pstryczka w nos, wypaliły się jakiś układy, w których egzystowali. W Lotosie pokazali jednak, że nadal są profesjonalistami, mimo zaawansowanego wieku. Chociaż z drugiej strony, dziś ciężko powiedzieć, kto jest zaawansowany wiekowo, bo na niektórych pozycjach zawodnicy po prostu kwitną. Mimo wszystko, ta bariera jednak jest. Za moich czasów, to była „trzydziestka”. Dziś niektórzy ciągną grę do „czterdziestki”.
Autor: Łukasz Żaguń