Tadżykistan, zapomniany, dziwny środek Eurazji
Gdyby wziąć globus i wycelować w sam środek Eurazji, palec wylądowałby gdzieś tutaj, w górzystym kraju leżącym między Chinami, Afganistanem, Kirgistanem i Uzbekistanem. Geograficznie rzecz ujmując Tadżykistan jest sercem największego kontynentu. Cywilizacyjnie to jednak ciemna plama, zapomniana przez świat. Może to i dobrze, bo ludzie żyją tam, jak dawniej. Niezepsuci przez turystykę, konsumpcję i pieniądze. Tadżyckie góry Pamir odwiedziła Maria Mazurek.
W górach Pamir, Tadżykistan, rzadko kiedy jest zasięg. Dla ich mieszkańców nie ma więc dużego znaczenia, że od kilku miesięcy legalnie, po kilku latach zakazu, mogą używać facebooka i youtube`a.
A było tak: Emomali Rahmon (wcześniej: Rahmanow, rosyjskiej końcówki pozbył się 10 lat temu), od 1994 roku prezydent Tadżykistanu, zakazał mieszkańcom rządzonego przez niego kraju urządzania wesel trwających dłużej niż trzy godziny. To wszystko - rzecz jasna - w trosce o dobrobyt mających skłonność do zadłużania się, w imię gościnności, obywateli.
Sam chyba uznał, że jego to prawo nie dotyczy - w 2013 na yotube`a trafił filmik, na którym Rahmon śpiewa i zatacza się na weselu jednego ze swoich dziewięciorga (zatrudnionych, rzecz jasna, na wysokich stanowiskach rządowych) dzieci. Ani prezydent, ani współbiesiadnicy nie wyglądali, jakby pili mniej niż trzy godziny. Filmik stał się hitem, co nie było Rahmonowi na rękę.
Problem postanowił więc rozwiązać blokując w całym kraju dostęp do youtube`a i facebooka. Stronę jedynej opozycyjnej partii też zresztą zablokował. I polecił stawianie w miastach i mieścinach całego kraju setek kiczowatych billboardów ze swoimi cytatami i zdjęciami kolorowych kwiatków.
Ten dziwaczny, skorumpowany i piękny kraj może rozśmieszać jak skecze Monty Pythona. Ale bieda i wielka gościnność jego mieszkańców jednocześnie wzruszają.
Zasługują na lepszy los.
Witajcie w sercu Eurazji
Wyruszyliśmy z Kirgistanu, z miasta Osz, dwoma jeepami, kierowanymi przez Kirgizów, którzy tadżyckie bezdroża (w Pamirze dróg albo nie ma, albo udaje je wijący się zboczami wysokich gór szuter) pokonywali z profesjonalizmem, którego mogliby im pozazdrościć uczestnicy rajdu Dakar. Bo w Tadżykistanie przemysł turystyczny jest, dyplomatycznie rzecz ujmując, w powijakach.
Hostele - tylko w większych miejscowościach, bez bieżącej wody i często z reglamentowanym - do godziny czy dwóch dziennie - dostępem do prądu.
Restauracje - owszem, po kilku godzinach jazdy jakąś znajdziesz, ale zjesz w niej na ogół tylko zupę z makaronem i mięsem jaka („jak” to ichniejsza krowa, choć brzydsza i ma w sobie coś z wielbłąda) lub drugie danie: makaron i, niespodzianka, mięso jaka (czyli jak zupa, tylko bez wody). No, czasem jeszcze trafi się kawałek starego barana. Prawdopodobieństwo wystąpienia przygód jelitowo-żołądkowych - nieprzeciętnie wysokie.
Nic dziwnego, że i turystów jest tu jak na lekarstwo. Już przekrając kirgisko-tadżyckie przejście na wznoszącej się ponad 4,2 tysiące nad poziom morza przełęczy Kyzylart (nieopodal siedmiotysięcznika Awicenny, bardziej znanego jako Pik Lenina) nietrudno odnieść wrażenie, że jest się na końcu świata: wokół księżycowe, budzące niepokój pustkowia, a przed nami zmarznięci i znudzeni celnicy proszący nas, żebyśmy w drodze powrotnej przywieźli im (zakupioną wcześniej w mieście) szczotkę do toalety.
A przecież gdyby wziąć globus i wycelować palec dokładnie w sam środek Eurazji, wylądowałby on właśnie w tej okolicy. Miejsce, które jest geograficznym sercem największego kontynentu, cywilizacyjnie zdaje się być ciemną plamą zapomnianą przez wszystkich.
Z czego żyć, jeśli wokół tylko góry
Przywykliśmy patrzeć na rozpad Związku Radzieckiego z naszej, zachodniej, perspektywy. Dla spokrewnionych z Persami Tadżyków i innych ludów zamieszkujących ten kraj (Uzbeków, Kirgizów i samych Rosjan) perspektywa jest jednak inna. Krócej: źle na tym wyszli.
Tadżykistan jest najbiedniejszym z 15 krajów powstałych po rozpadzie ZSRR. W porównaniu z nim Gruzja czy Ukraina radzą sobie świetnie. O dawnych czasach przypomina jednak nie tylko dźwięk rosyjskich słów (choć młodsze pokolenie posługuje się nimi już mniej sprawnie) i widok ciągnącego się wzdłuż granicy z Chinami płotu, którym Sowieci niegdyś obwarowali całe imperium.
Jeśli jest tu kawałek drogi, most, obserwatorium albo trakcje energetyczne - prawie na pewno pamiętają one czasy radzieckie, a bardzo prawdopodobne, że są nieczynne, zardzewiałe, zawalone, nieprzejezdne lub niszczejące. Służba zdrowia, płatna i na niskim poziomie, sprawia, że ludzie umierają tu średnio w 65 roku życia. Często na pasożyty albo choroby zakaźne, z którymi u nas radzą sobie lekarze pierwszego kontaktu.
Biedę widać wszędzie: w chaotycznie zabudowanych miasteczkach, w skromnych jurtach, dziurawych ubraniach dzieci i poczciwych twarzach gospodarzy zapraszających na herbatę.
Bo i z czego - nawet gdyby panowała tu demokracja, a prezydent nie był skorumpowanym prawie-dyktatorem, tylko świetnym gospodarzem - Tadżycy mieliby żyć? Ten kraj, w większości pokryty wysokimi i bezlitosnymi górami, bez dostępu do morza, targany klęskami żywiołowymi, wyniszczony wojną domową, nie ma ani surowców, ani gleby, na której rosłoby cokolwiek oprócz cebuli. W surowych, górskich warunkach rozrzedzonego powietrza hodować można co najwyżej jaki i barany. Produkowanie i importowanie swoich produktów brzmi jak żart.
Więc ludzie albo żyją, jak mogą, czasami tylko wzdychając, że kiedyś stąd wyjadą, albo naprawdę wyjeżdżają. Większość pieniędzy, które mają Tadżykowie, to te przysyłane z Rosji, z emigracji zarobkowej. Głowa rodziny wyjeżdża, śle pieniądze, a czasem przestaje, bo układa sobie życie na nowo. W przypadku rodzin sunnickich jeszcze sześć lat temu rozwody załatwiane były wysyłanymi z Rosji smsami o treści „talaq, talaq, talaq”. To jedno słowo, powtórzone trzy razy, oznacza już rozwód.
Ale Muzułmańska Rada Tadżykistanu w końcu wprowadziła zakaz rozwodzenia się przez telefon.
Święte prawo gościnności
Po co więc tu jechać? - sama zadawałam sobie to pytanie, szczękając z zimna zębami w położonych na czterech tysiącach metrów jurtach (skórzanych namiotach typowych dla koczowniczych ludów Azji Środkowej) albo z niechęcią przeżuwając, drugi dzień z rzędu, suchy chleb - bo konsumpcja wszystkich innych potraw (to znaczy najwyżej trzech innych) kończyła się wizytą w nie zawsze zadbanych wychodkach.
I jeszcze ta podróż drogi: codziennie przez wiele godzin jedzie się w aucie (a jazda po kraju, gdzie nie ma dróg, więc kurzy się, trzęsie, a czasem się auto zakopie, powinna liczyć się podwójnie), codziennie śpi się w innym miejscu, codziennie trzeba się rozpakować (czasem przy świetle czołówki, ale czołówkę trzeba wcześniej znaleźć), spakować, śpiwór zawinąć, śpiwór odwinąć.
Przecież można było - tak sobie myślałam w chwilach słabości - urlop spędzić w jakimś miłym hotelu w ciepłym kraju z plażami, gdzie w sklepie można kupić wszystko, co w Polsce plus mnóstwo pamiątek z wakacji. Więc po co jechać akurat do Tadżykistanu?
W z pozoru durnej odpowiedzi: „bo inni tu nie jeżdżą”, coś jednak jest. Bo odkrywanie miejsca niezepsutego turystyką, konsumpcją i zachodnią cywilizacją, wybija nas - w stopniu znacznie większym niż sympatyczne wakacje pod palmą - z naszej bańki.
Skłania na przykład do refleksji, że to niekoniecznie my, Europejczycy, jesteśmy pępkiem świata. Że to nie my, Słowianie, jesteśmy najbardziej gościnni. Że to może nie my, ludzie Zachodu, mamy monopol na interpretację historii i gradację wartości. I że dobrobyt, rzecz zasadniczo pożądana (i dobra, co wynika już z nazwy) ma też swoją ciemną stronę: w pewnym sensie niszczy ludzi.
Mieszkańcy Pamiru (w przeciwieństwie nie tylko do naszych górali, ale i mieszkańców każdego przyciągającego turystów miejsca, na każdym kontynencie, może oprócz Antarktydy) jeszcze nie wyczuwają od wędrowców woni pochowanej po kieszeniach waluty. W ogóle chyba o tych nielicznych ludziach, którzy dotrą do ich jurt (w tych położonych najwyżej i w najbardziej niedostępnych miejscach ponoć ktoś zjawia się dwa, trzy razy do roku) nie myślą „turyści”. Myślą raczej: goście.
Bo to serdecznych gości, a nie turystów, zaprasza się do własnego domu, nawet jak przyjeżdżają niezapowiedziani w środku nocy. To gościom, a nie turystom, ścieli się łóżko własne i naszych dzieci (czy raczej posłania, bo na prawdziwych łóżkach w Pamirze raczej się nie sypia), a samemu tłoczy się z liczna rodziną w malutkim namiocie. To przed gośćmi kładzie się to, co ma się w domu najlepszego (nawet jeśli to „najlepsze” to tylko herbata, chleb i śmietana).
W Pamirze, jak wytłumaczył nam nasz przewodnik, Łukasz Odzimek, panuje święte prawo gościnności. Człowieka, który puka do drzwi i prosi o nocleg lub herbatę, po prostu nie można nie przyjąć. To ważniejsze niż religia.
Czy tu mieszkają elfy?
Samym Pamirem można zachwycić się tak samo, jak jego mieszkańcami. To jedne z najwyższych gór świata (z kilkoma siedmiotysięcznikami, w tym najwyższym Pikiem Samaniego, inaczej Komunizma). Obszar, który zajmują - razem ze 100 tys. km kw - przeciętnie leży na wysokości czterech tysięcy metrów. Bez aklimatyzacji taka wysokość może zabić. Ale kiedy my dyszeliśmy po pokonaniu kilku kroków, pamirskie dzieci radośnie biegały wokół nas i grały w piłkę.
Potęga przyrody Pamiru tkwi jednak nie tyle w wysokości, co w przestrzenności, mnogości wyrastającej z każdej strony szczytów i zmienności krajobrazu. Na zmianę znajdujemy się to na Marsie, to w niepokojącej, surowej krainie, która mogłaby być wrotami do piekieł, to w sielankowej, pokrytej kwiatkami dolince, która wygląda, jakby mieszkały w niej elfy.
Więc jeśli ktoś chce zobaczyć dziwny i piękny kraj, w którym prędzej spotka się elfy niż tłumy turystów i ulice usiane sklepami z pamiątkami - Tadżykistan to właściwy kierunek.