Ta lekcja historii jest naprawdę... bolesna
Gwiazda zielonogórskiej sali tortur nie jest czarownicą, ale... plotkarą. Dokładniej plotkarą przykładnie ukaraną
W muzeum powinna panować idealna cisza. Tymczasem wokół słychać wrzaski, jakby kogoś obdzierano ze skóry. Skojarzenie jak najbardziej uzasadnione. To podziemia zielonogórskiego muzeum i sala, a raczej sale tortur.
- Nie, gwiazdą tej ekspozycji wcale nie są czarownice i ich procesy, mimo że oczywiście poświęcamy im bardzo dużo miejsca - mówi szefowa działu historycznego Muzeum Ziemi Lubuskiej w Zielonej Górze Izabela Korniluk. - Wszystko zaczęło się od tych w sumie niepozornych dwóch połączonych łańcuchem kamieni...
Wydane na pośmiewisko
To słynne kamienie hańbiące pochodzące z XIII wieku. Prawdziwe perły, gdyż przetrwały tylko dwa egzemplarze, ten zielonogórski oraz drugi we Francji. „Urządzenie” zostało wykonane z piaskowca, waży około kilograma i na każdym z połączonych łańcuchem głazie znajduje się portret niezbyt urodziwej kobiety z wyciągniętym narzędziem „zbrodni” - językiem.
- Źródła przekazują, że kara ta była przeznaczona tylko dla kobiet i to dla tych, które roznosiły nieprawdziwe informacje, czyli krótko mówiąc dla plotkarek - tłumaczy Korniluk. - Jedna pani, powiedziała drugiej pani, że mąż innej pani... Pewnie z naszego punktu widzenia nie wydaje się to być dotkliwą karą. Wystarczy przejść się z tymi kamieniami przewieszonymi przez szyję... Jednak nie było szansy, aby przemknąć niepostrzeżenie, gdyż przed taką niewiastą szedł dobosz i wszystko działo się w dzień targowy. Po drugie mentalność ówczesnych ludzi była różna od naszej. Byli zastraszeni, bardzo karni i wyczuleni na to, co o nich sądzą inni ludzie. A do prawdomówności przywiązywano bardzo dużą wagę.
Podobna kara stosowana był wówczas w Szwecji z tym, że karano nią cudzołożnice, a kamienie hańbiące były w kształcie męskiego przyrodzenia. Tak, czy inaczej jedną z funkcji kary w średniowieczu było właśnie takie upokorzenie, które spełniało ważną rolę prewencyjną. Podobnej sprawie służyły pokaźne metalowe maski, które nosili winni kłamstwa i oszczerstwa. O maskach trudno powiedzieć, że były komfortowe, a na dodatek przedstawiały świńskie ryje, wykrzywione twarze z wywieszonym językiem... Ale wstyd...
Tak, żeby bolało
- Po przedwojennym Heimatmuseum otrzymaliśmy w spadku kilka cennych, oryginalnych zabytków związanych z wymiarem sprawiedliwości - dodaje Korniluk. - Mamy kajdany, dyby, a przede wszystkim extract protocolli, czyli wyciągi z sądowych protokołów z XVIII wieku. Te lochy i sala tortur, uzupełniona replikami innych narzędzi służących sprawianiu bólu, mają tylko zapewnić godną oprawę tym perełkom. I okazję do opowiedzenia historii...
Owszem maski, kamienie hańbiące miały działać prewencyjnie, ale inne służyły do sprawienia bólu, często niewyobrażalnego. I widać, że tortury psychiczne nie były w tamtych czasach potrzebne, gdyż wystarczyło jedno spojrzenie na narzędzia do sprawiania bólu, tego fizycznego. Mijamy krzesło inkwizytorskie, czyli fotel czarownic, używany podczas przesłuchań sądowych. Dalej „kokietuje” żelazna dziewica, czyli przypominające nieco trumnę metalowe pudło o ludzkim kształcie z kolcami wewnątrz. Kolce były tak przemyślnie ułożone, aby nie uszkodzić ważnych życiowych narządów. Ofiara umierała długo i w męczarniach.
Mamy przeznaczoną do duszenia garotę, kołyskę Judasza, madejowe łoże, dyby, klatkę egzekucyjną, widełki heretyków, zgniatacz kciuków i głowy, zająca, bociana, skrzypce, kunę, czy gruszkę... Koszmar, a na dodatek wiele spośród kar wykonywano publicznie i nie chodziło tutaj tylko o efekt prewencyjny. Na przykład stos ustawiano początkowo w centrum miasta, ale później przeniesiono w okolicę Meteora, czyli poza mury miejskie, tuż przy bramie. Nie tylko ze względów przeciwpożarowego bezpieczeństwa. Tam „widownia” była większa.
Postawienie do pionu
- Chłosta pod pręgierzem, czy poważniejsze wyroki publiczne służyły dalszemu zastraszeniu społeczeństwa, postawieniu go do pionu, upokorzeniu jego i rodziny - mówi Korniluk. - Jednak nie oszukujmy się, było to także widowisko. Kara działała na wielu płaszczyznach i wykorzystywali to urzędnicy sądowniczy, królewscy.
Był urząd sądowniczy, był powołany przez współobywateli sędzia. Procesy czarownic to już był sprawa sądu królewskiego podlegającego wyższej instancji w Lwówku Śląskim. Próżno szukać, chociaż obrońców, chociaż doszło do precedensu. Dopóki o czary były oskarżane kobiety z gminu nic się nie działo. Ale, gdy ruszono żony znaczących zielonogórzan, ci skutecznie interweniowali aż na wiedeńskim dworze cesarskim. A cały system oparty był w znacznej mierze na donosach. Owszem, sędziowie dysponowali taryfikatorem kar, ale i tak najwięcej zależało od tego, jakiego stanu była obwiniona osoba. Czasem sprawa kończyła się wygnaniem z miasta i przyjęciem przyrzeczenia, że sprawca przestępstwa w mieście więcej się nie pojawi. Ale czasem był to najwyższy wymiar kary.
- Po te kary najwyższe zapewne nie sięgano zbyt często i to nie ze względu na jakieś skrupuły - dodaje Korniluk. - Kat miał swój cennik i im więcej miał pracy, tym na większy uszczerbek narażał miejską kasę. A kary ostateczne kosztowały najwięcej.
Funkcja kata z reguły przechodziła z ojca na syna. Rodzina tego niezbyt szanowanego urzędnika mieszkała przy dzisiejszym zbiegu ulic Dąbrowskiego i Batorego, czyli poza murami miejskimi. Nie był specjalnie lubiany, gdyż zajmował się wszelkimi brudnymi czynnościami i to nie tylko tymi kojarzonymi z wymiarem sprawiedliwości. Wywoził nieczystości, wyłapywał bezpańskie psy...
Kat miał swój cennik i im więcej miał pracy, tym na większy uszczerbek narażał miejską kasę
Zbrodnia i kara
Wertujemy rozdział „Historii Zielonej Góry” autorstwa Jarosława Kuczera. Nosi znaczący tytuł „Występki i kary”. Dowiadujemy się, że księgi sądu miejskiego pełne były oskarżeń o kradzieże, długi, oszustwa, pobicia, „złośliwości”, niezapłacone dniówki, niespłacone kredyty, kradzież drewna... Taryfikatorem był tzw. Mordbrennergesetz z 1585 roku, który stosowany był jeszcze przez co najmniej dwa kolejne wieki. Tutaj przekonać się można, że Temida niekoniecznie była ślepa. Oto zwykła kradzież mogła być karana ciężką chłostą lub amputacją, ale też z ciężkiego przestępstwa sprawca mógł wykpić się grzywną.
Tak stało się w 1739 r., gdy sądzono Jeremiasa Augspacha, który zamordował, przy winie, nauczyciela ze Starego Kisielina. Mimo że ustalono że ofiara umierała w męczarniach. Na drugim biegunie mamy finał procesu bandy, która „stacjonowała” w Kiełpinie. Jej herszta złapano w 1735 r. i dowiedziono dwóch zabójstw, a także zabicia siedmiu koni i jednej krowy, zakneblowania szlachcianki i okradł pewnego handlarza garnkami. Najpierw zawieziono go pod szubienicę na skórze bydlęcej ciągniętej przez konie. Tam był rozciągany na kole i wreszcie ścięty. Głowę jego zawieszono następnie na szpicy i zaniesiono przed oblicze sądu. Dwie kobiety z jego bandy zostały wychłostane na pręgierzu następnego dnia. Jedna dostała 36, a druga 30 batów. Po wypełnieniu kary wypędzono je z miasta. Kronikarz nie sądził, aby przeżyły taką ilość uderzeń...
O dziwo katalog najbardziej szokujących przestępstw się nie zmienił. Mamy dzieciobójstwo z 1687 roku, gdy żona tkacza Thomasa Arthmanna odcięła głowę swojemu pięcioletniemu dziecku. Wcześniej sama próbowała podciąć sobie gardło, w czym przeszkodziła jej służąca, a co udało jej się to, gdy przebywała już w więzieniu. Był też seryjny morderca. W 1634 roku mistrz targowy, Michael Herrmann, „mający wypijać dziennie 14 kwart wódki” przyznał się do ośmiu morderstw, czterech kobiet i czterech mężczyzn. Ofiary torturował, a z ciałami martwych kobiet... Dostał za swoje. Ciało jego „szarpano rozżarzonymi obcęgami, a następnie do śmierci łamano kołem, aż nie wyzionął ducha”. Śmiercią karano też cudzołóstwo. W 1684 roku „złapano pewnego przestępcę, oskarżonego o cudzołóstwo oraz kradzież, którego następnie powieszono”. Prawdopodobnie było to też pierwsze zastosowanie tego typu egzekucji. Podobnie za cudzołóstwo na śmierć skazano pewnego pracownika dniówkowego w 1691 r. Prawo to jako pierwszy w Europie zniósł kurfirst saksoński August II Mocny. Miało to miejsce właśnie w roku śmierci nieszczęśnika.
Co jeszcze przewidywał taryfikator? Kradzieże z reguły karane były chłostą, chociaż bywało, że i one kończyły się śmiercią. W 1724 r. na plecach czterech Żydów wypalono literę „R”, jako karę za oszukanie kupca Ebertha. Zamiast dukatów w szkatułce podsunęli mu ołów. Jednego z nich powieszono nawet z rozkazu samego sądu apelacyjnego w Pradze. Inny uciekł karze dobrowolnie zmieniając wyznanie. Był to niejaki Aaron Jacob, który po chrzcie otrzymał imię Johann Christian Frantz Gruenthal. Jednak i za kradzieże można było dać gardło. W 1707 roku stracono czeladnika rzeźniczego, Jeremiasza Grasse za to, że rabował podróżnych przy trakcie. Taki sam los spotkał w 1600 roku dwóch złodziei, których ścięto za kradzież 25 sztuk sukna...