Szukam siostry, która poszła do adopcji do Bytowa
Po raz pierwszy telewizyjny program Zerwane więzi, w którym adoptowane dzieci szukają swoich biologicznych rodziców i rodzeństwa, Jolanta Szyszko, z domu Wołowicz, obejrzała gdzieś tak w 1989 roku. Popłakała się bardzo i potem już niecierpliwie czekała na każdy kolejny odcinek. Z nadzieją, że może ktoś będzie szukał także jej.
Całe życie bowiem przeczuwała, że ma jakiegoś brata czy jakąś siostrę. Całe życie wierzyła, że jej mama nie oddała jej do domu dziecka, bo była złym człowiekiem bez serca, lecz przymuszona okolicznościami. Kiedy w końcu, miesiąc temu, zebrała się na odwagę, by zacząć poszukiwania swojej biologicznej rodziny, powoli obraz jej przeszłości zaczął się wyłaniać z mroku.
Odzyskała mamę, co prawda już nieżyjącą, ale taką, jaką - nie znając jej - pokochała. Odnalazła brata, który okazał się cudownym, mądrym człowiekiem. Dowiedziała się kilku rzeczy o ojcu, którego właściwie - jak podejrzewała - może obwiniać o swoje sieroctwo. Teraz ma już tylko jedno marzenie - odnaleźć starszą siostrę Irenę. Dlatego przyszła do redakcji, by opowiedzieć swoją historię.
Śliczna laleczka o poważnych oczach
Pani Jola ma pełno czarno-białych zdjęć z domu matki i dziecka, który mieścił się przy ul. Lelewela w Słupsku.
- Prawdopodobnie mama przyjechała do niego ze mną zaraz po tym, jak urodziła mnie 18 kwietnia 1961 roku w Stargar-dzie Szczecińskim - opowiada. - Potem mnie tam zostawiła. Od brata dopiero dowiedziałam się, że chciała mnie odwiedzać, ale jej nie pozwalano.
Na zdjęciach zabawy, mała Jola w grupie dzieci i sama - w ślicznych sukienkach, z kokardą w ciemnych, bujnych włosach. Na kilku patrzy poważnie w obiektyw, będąc na rękach pani X, dyrektorki sierocińca, która ją adoptowała.
Tego okresu nie chcę pamiętać
Stało się to wyrokiem Sądu Powiatowego w Słupsku 11 marca 1965 roku.
- Postanowienie znalazłam w piwnicy domu, w którym mieszkałam z adopcyjną matką - opowiada słupszczanka. - Nie udało mi się z sądu otrzymać zrzeczenia praw rodzicielskich przez mamę, podobno nie da się tak starych dokumentów znaleźć w archiwum. Chyba nie za bardzo chciała ten dokument podpisać, skoro do adopcji doszło dopiero w 1965 roku.
O pani X rozmawiać nie będziemy. I podawać jej prawdziwego nazwiska. Było, minęło, pani Jola ma łzy w oczach na samo wspomnienie tych lat. Nie chce do nich wracać.
Była szczęśliwa, ale czuła, że czegoś jej brak
Mając 18 lat, rozpoczęła pracę w żłobku jako salowa. Uśmiecha się, gdy o tym opowiada.
- Wtedy salowe miały też w obowiązkach opiekę nad maluchami, a ja dzieci kocham, zawsze chciałam mieć taką pracę - opowiada. - Najbardziej byłam szczęśliwa, gdy jakiś rodzic się spóźniał i mogłam bawić się z którymś z maluchów, nosić na rękach, pobyć z nim dłużej - śmieje się.
Nie powieliła drogi, którą często idą dzieci z sierocińca, nieumiejące w dorosłym życiu stworzyć własnych trwałych związków. Ma szczęśliwą rodzinę: męża i dwoje dorosłych już dzieci. Jej córka Aleksandra mieszka w Holandii i urodziła jej wnuka, syn pozostał w Słupsku i spodziewa się córeczki.
Jako dojrzała kobieta naprawiła też swój błąd z młodości - zdobyła wykształcenie. Najpierw maturę w II LO, potem dyplom na kierunku wychowawczo-opiekuńczym z resocjalizacją na Akademii Pomorskiej.
Do pełni szczęścia brakowało jej tylko tej pierwszej rodziny, z której się wywodzi. Nie wiedziała, jak zabrać się do poszukiwań. - Dopiero kiedy poznałam możliwości internetu i mediów społecznościowych uznałam, że się za to wezmę - mówi.
Chyba znalazłam pani mamę
Jedynym tropem było nazwisko i imię matki, Wanda Wołowicz, na postanowieniu sądu o adopcji. Na portalu internetowym Zerwanych więzi pani Jola przeczytała poradę, że pierwszym krokiem powinno być zdobycie swojego pełnego aktu urodzenia. Uzyskała go bez trudu w słupskim Urzędzie Stanu Cywilnego. Tam była data urodzin matki.
Wpisała jej dane na forum portalu Zerwane więzi. Nie czekała długo na informację. Jakaś pani z Koszalina napisała, że w Koszalinie na cmentarzu jest zaniedbany grób kobiety, do której te dane pasują. Przysłała nawet zdjęcie.
Pani Jola pojechała tam z mężem. Opuszczony grób, dane się zgadzały. Zaczęła pielgrzymkę po koszalińskich urzędach w poszukiwaniu jakichś informacji, choćby aktu zgonu mamy. Napotkała ścianę obojętności, wręcz niechęci. Zasłaniano się ustawą o ochronie danych osobowych.
- Potem dowiedziałam się, że to prawo nie dotyczy osób zmarłych - zaznacza pani Jola, która nie rozumie, dlaczego, szukając swojej biologicznej rodziny, musi walczyć z tak dużym niezrozumieniem i niechęcią w sądach i urzędach. - W końcu poszłam do dyrekcji cmentarza, gdzie wreszcie ktoś chciał mi pomóc, jedna z pracownic, cudowna kobieta - opowiada pani Jola. - Na podstawie daty śmierci mamy, która zmarła w 1994 roku, znalazła, kto zlecił pochówek - był to Dom Pomocy Społecznej w Żydowie.
Tam znowu pani Jolanta miała dużo szczęścia. Dyrektor ośrodka natychmiast sięgnął do archiwum i przekazał jej wszystkie informacje, jakie tam znalazł. W tym prawdziwe nazwisko ojca (w akcie urodzenia jest urzędowe - Jan Wołowicz) oraz imiona i daty urodzenia rodzeństwa: Jerzy (1948 rok) i Irena (1959 rok).
- Okazało się też, że pan dyrektor pamięta moją mamę. Mówił, że grała na pianinie i akordeonie i że była dobrym człowiekiem, a nie dawała sobie rady w życiu, bo cierpiała na depresję - opowiada słupszczanka.
W Żydowie dostała też zdjęcie mamy. Powiększyła je i postawiła przy swoim łóżku.
- Codziennie, kiedy się budzę, rozmawiam z nią - pani Joli nie pierwszy raz podczas tej naszej rozmowy oczy zachodzą łzami.
Chyba znam pani brata i ojca
W dokumentacji z Żydowa obok imienia brata widniał też jego adres. Okazał się aktualny. Co więcej, kiedy pani Jola rozpowszechniła w internecie nowe informacje, jakie zdobyła, odezwała się kuzynka od strony ojca. Znająca pana Jerzego.
- Brata już odwiedziłam. To było tak wzruszające, że aż trudno o tym opowiadać - kontynuuje swoją historię słupszczanka. - Nie męczyłam go długą rozmową, bo jest już niemłody, a jeszcze zdążymy wszystko omówić, przejrzeć razem zdjęcia, których bardzo dużo ma ta nasza dopiero co odnaleziona kuzynka. Jerzy wychowywał się aż w trzech domach dziecka, nie poszedł do adopcji, był za duży, ale bardzo dobrze ułożył sobie życie. Pamięta mamę, odwiedzała go w tych sierocińcach, przynosiła słodycze i czasem nawet małe zabawki. Mówiła też o mnie, że bardzo chce się ze mną widywać, ale w domu dziecka robią jej duże trudności. Nie wiedziała, dlaczego.
Zarówno z dokumentów z Żydowa, jak i z opowieści kuzynki pani Jola dowiaduje się coraz więcej o swoim ojcu, z którym Wanda Wołowicz wzięła ślub kościelny w Kobylnicy w 1948 roku.
- Miała wtedy zaledwie 17 lat. Był złym mężem i ojcem. Nie dbał o nią, o rodzinę, w końcu opuścił mamę i dlatego pewnie nie była w stanie naszej trójki utrzymać i wychowywać - opowiada pani Jola. - Podobno potem wziął ślub cywilny z inną kobietą i ma z nią dziewięcioro dzieci. Nie wiem, czy to prawda, ale jestem pewna, że to przez niego mama zrobiła z nami to, co zrobiła, czyli zostawiła nas.
I tylko tej siostry ciągle brak
Niestety, o trzeciej z rodzeństwa, Irenie, wiadomo tylko, że urodziła się w 1959 roku. Prawdopodobnie poszła do adopcji do rodziny z Bytowa. Pani Jolancie nie udało się zdobyć o niej żadnych innych informacji. Wygląda na to, że pan Jerzy też nie będzie tutaj pomocny.
- Mam jednak nadzieję, że uda się naszą siostrę odnaleźć. Przecież jeszcze miesiąc temu nie znałam swojego brata, nie wiedziałam, jak wyglądała i jaka była moja mama, a teraz już to wiem. Jeżeli tyle już mi się udało, to mocno wierzę w to, że Irenka się odnajdzie - kończy rozmowę pani Jola.