Szukając Bin Ladena
Kiedy runęły wieże „Twin Towers” malowałem akurat mieszkanie, Miesiąc później byłem już w podróży. O zamach skarżono Bin Ladena i Al-Kaidę i - jakkolwiek to zabrzmi - była to dla mnie dobra wiadomość. Islam, terroryzm i sam Osama stali się celem nie tylko dla dronów, i agentów służb specjalnych, ale też dziennikarzy. Wyruszyłem więc szukać Bin Ladena i wszystkich innych, którzy rzucili rękawice największemu mocarstwu świata. Rok przed zamachem w Nowym Jorku jeden z liderów mudżahedinów bazujących w Gruzji proponował mi wyprawę do Afganistanu i spotkanie z bardzo wpływowym i bogatym szejkiem, który, jak mówił, miał wspierać walkę muzułmanów na całym świecie. Chodziło oczywiście o Bin Ladena.
Pierwsza na mapie podróży musiała być Gruzja i czeczeński emir, którego nazwisko nawet dziś, 20 lat po zamachu w Nowym Jorku, i prawie 10 po likwidacji przywódcy Al-Kaidy przemilczę. Czeczeńscy liderzy mieli kontakty z Bin Ladenem przed 11 września 2001 roku. W 1999 roku Ali Asajew, przedstawiciel Czeczenii w Azerbejdżanie, otwartym tekstem mówił w jednej z miejscowych telewizji, że gdyby ktoś zaprosił Bin Ladena do Czeczenii, to władze Czeczenii nie mogą mu tego zabronić. Takie jest święte prawo kaukaskiej gościnności. Do Czeczenii w 1997 roku próbował przedostać się ówczesny zastępca emira Al-Kaidy a dziś następca Bin Ladena - Ajman Az Zawahiri. Aresztowano go w sąsiednim Dagestanie a Zawahiri miał spędzić kilka miesięcy w rosyjskim więzieniu choć według otrutego przez agentów FSB w Londynie Aleksandra Litwinienki lider Al-Kaidy miał spędzić ten czas w obozie szkoleniowym GRU (wywiad wojskowy).
Dolina, gdzie miał się ukrywać Bin Laden
Gruzja
„Trzeba było przyjechać miesiąc wcześniej” powiedzieli nam, kiedy zapytaliśmy w Pankisji o szejka z Afganistanu, o którym dokładnie od miesiąca mówił już cały świat. “Teraz to zbyt duże ryzyko by organizować z nim spotkanie”. W Gruzji właśnie zaczynała się jesień i w Dolinie pojawił się ze swoim oddziałem Chamzat Giełajew jeden z najbardziej walecznych czeczeńskich komendantów polowych. Chciał przezimować, wyleczyć rannych zaopatrzyć się w broń i amunicję. Siedział w izbie, w nieprzygotowanym na chłody gruzińskim domu. Na zewnątrz chwycił już pierwszy październikowy mróz. Plecy ogrzewał mu stary telewizor. Szedł chyba jakiś film wojenny, a może newsy z jakiegoś ogarniętego wojną kraju. W każdym razie nagle padł strzał. Jak się okazało po chwili, nie za oknem ani w domu tylko w telewizji. To jednak wystarczyło by Rusłan Gełajew błyskawicznie sięgnął po broń. Nawyk. Wiedzieliśmy, że w 1998 roku Giełajew był w Pakistanie, i według niektórych źródeł także w Afganistanie. Zapytaliśmy go czy gdyby USA, czy jakiś inny kraj z tzw. Koalicji antyterrorystycznej, teraz w tak beznadziejnej dla Czeczenów sytuacji udzielił mu i jego ojczyźnie wsparcia, przyjął rannych do szpitali, dał amunicję, broń, może nawet wyrzutnie rakiet przeciwlotniczych czy on gotów byłby wydać Osamę. Giełajew zareagował szczerym gniewem. „Nigdy na to nie pozwolę! Bóg widzi, że i talibowie w Afganistanie, i my mudżahedini w Czeczenii bronimy tego co jest nasze i Bóg widzi, że prawda i sprawiedliwość są po naszej stronie. Allah zawsze pomaga tam, którzy walczą o sprawiedliwość na Jego drodze prostej. Niech będzie Mu chwała! Przegramy, kiedy zdrada opanuje nasze szeregi. Jeśli dzisiaj zdradzilibyśmy naszych braci w Afganistanie, którzy potrzebują pomocy, hańba spadłaby nie tylko na mnie i na tych co przyjdą po mnie, ale na cały naród.” Temat był zamknięty. Hamzat Giełajew zginął dwa lata później, kiedy usiłował z oddziałem przebić się z Rosji do Gruzji.
Zaopatrzeni w odpowiednie kontakty pojechaliśmy razem z moim przyjacielem szukać drogi do Bin Ladena przez Azerbejdżan, Dubaj aż do Pakistanu. W Peszawarze spotkaliśmy po raz pierwszy talibów. Wszystko odbyło się na zapleczu jednego ze sklepów z AGD niedaleko niezwykle malowniczego peszawarskiego bazaru. Talibowie obiecali rekomendacje i pomoc w przedostaniu się do jak nam powiedzieli tysięcy ochotników z Pakistanu, którzy chcą iść na pomoc walczącym z światowym złem, czyli z USA - talibom. Wyjazd musieliśmy przełożyć o kilka dni, bo dopadła mnie ciężka choroba. Tydzień zwłoki wystarczył jednak by pakistańskie służby nas namierzyły. Jechali za nami dobrych kilkadziesiąt kilometrów, pewnie wtedy, kiedy niemieli już żadnych wątpliwości co jest celem naszej podróży. Byli bardzo uprzejmi i nie zamknęli w więzieniu, tyle że dokładnie w tym samym czasie, dziwnym zbiegiem okoliczności talibowie, którzy nam mieli pomóc nagle rozpłynęli się w powietrzu. Zapewne Pakistańczycy równie uprzejmie odradzili im kontynuowania znajomości z zachodnimi dziennikarzami.
Kilka miesięcy później o gruzińskiej Dolinie Pankiskiej, która była początkiem naszej podróży dowiedział się cały świat. W lutym 2002 roku, podczas wizyty w Paryżu szef MSZ Federacji Rosyjskiej Igor Iwanow na konferencji prasowej zapytał dziennikarzy, czy wiedzą, gdzie jest Bin Laden? Nie czekając na odpowiedź powiedział: “Dopuszczam taką możliwość, że jest na północnym Kaukazie. Może dla niektórych to brzmi sensacyjnie, ale dlaczego nie? Mamy informacje, że bojownicy... Wiemy, że uciekli z Afganistanu. Byli wśród nich Czeczeni, Arabowie, najemnicy, którzy szukali dobrego miejsca do ucieczki. Niektórzy są w Gruzji w Dolinie Pankiskiej.” Prezydent Gruzji Eduard Szewardnadze zareagował szyderstwem. Przypomniał, że Iwanow i jego matka pochodzą z Ahmety, miejscowości znajdującej się u wrót do Doliny Pankiskiej, że ich dom wciąż tam stoi, więc może należało by zbadać wariant czy Osama nie ukrywa się przypadkiem w domu u Iwanowych. Dla Amerykanów rosyjska propaganda okazała się darem niebios. Kilka dni później dwa amerykańskie transportowe herkulesy lądowały na lotnisku w Tbilisi. Każdy zabrał ze sobą 40 żołnierzy sił specjalnych, specjalizujących się w operacjach antyterrorystycznych oraz logistyków sił powietrznych na co dzień rozmieszczonych w bazie w Turcji. Szewardnadze przyjął ich z otwartymi rękoma. Niedługo potem w Gruzji wybuchła tzw. Rewolucja Róż i starego komunistę Szewardnadzego zastąpił wykształcony w USA Michaił Saakaszwili. Ten szybko wyrzucił czeczeńskich uchodźców z Gruzji, a niektórych wydał Rosji - ówczesnemu sojusznikowi USA w wojnie z międzynarodowym terroryzmem. Dolina Pankiska opustoszała. Bazy mudżahedinów w Gruzji przestały istnieć.
Umówił się z Bin Ladenem
Katar - Doha
Tryb dnia był zawsze taki sam. Od świtu do wieczora, rozmowy o kondycji świata, o terroryzmie, islamie i Panu Bogu. Dopiero po zachodzie słońca zmieniało się miejsce i temat. Nad brzegiem Zatoki Perskiej łagodny szum fal przerywał huk silników amerykańskich myśliwców podrywających się do startu. Wszystkie zmierzały w jednym kierunku - nad Afganistan. Zelimchan Jandarbijew były prezydent niepodległej Czeczenii był wtedy gościem emira Kataru. Mieszkał w podarowanej mu w dużej wilii razem z żoną i kilkunastoletnim synem. Był gościem a od pewnego czasu w pewnym sensie więźniem od dnia, kiedy ktoś mówiący po czeczeńsku do niego zadzwonił z nieznanego numeru i prosił by Zelimchan - jako przywódca i autorytet - zadzwonił do kogoś w bardzo pilnej sprawie. Podał numer i Zelimchan zadzwonił. Okazało się, że połączył się z Mowsarem Barajewem, który zajął teatr na Dubrowce w Moskwie i wziął prawie 900 zakładników. Rozmowa została nagrana i opublikowana przez Ministerstwo Spraw Zagranicznych Rosji. To wystarczyło by Rosja zgłosiła Jandarbijewa na listę najbardziej poszukiwanych osób przez Interpol a Rada Bezpieczeństwa ONZ włączyła Jandarbijewa do tzw. Komisji Sankcji wobec Al-Kaidy i Talibów, zajmującej się zwalczaniem globalnego terroryzmu. Jandarbijew wtedy walczył, ale pojechał w świat, szukać politycznego poparcia dla niepodległości Czeczenii. Szukał go u przywódców państw muzułmańskich, ale niestety - jak konstatował ze smutkiem - w świecie muzułmańskim nie znalazłem nikogo gotowego nam pomóc, chociaż tutaj tracą tryliony dolarów. Ot tak.” W końcu udał się do Afganistanu rządzonego przez talibów i spotkał się z Mułłą Omarem, przywódcą Islamskiego Emiratu. Mułła Omar zapytał Zelimchana jakiego potrzebują wsparcia. Przywódca Czeczenów był bardzo zdenerwowany. Znał sytuację w Afganistanie. Wiedział i sam doświadczył nędzy w jakiej żyją Afgańczycy i trudno prosić ich o jakąkolwiek pomoc materialną bez której walka zbrojna nie jest możliwa. “Oczekujemy od was tylko jeden rzeczy, żebyście nam pomogli politycznie i uznali naszą niepodległość.” odpowiedział emirowi talibów. Mułła Omar poprosił o dwa, trzy tygodnie czasu na przemyślenie odpowiedzi. Gdy wychodzili Zelimchan powiedział do Ahmeda Wakila Mutawakila, ministra spraw zagranicznych talibów: Jeśli wasz Emir Mummunin [emir wszystkich wiernych] przyjął nas, rozmawiał z nami, a zostawi nas z pustymi rękoma, to okaże się takim emirem jak pozostali światowi przywódcy. Ale jeśli wysłucha naszej prośby, to okaże się prawdziwym emirem al-Mummunin (przywódcą wszystkich wiernych). Dwa miesiące później talibowie uznali niepodległość czeczeńskiego państwa. „Myśmy to uczynili nie dlatego, byście byli mi wdzięczni. My wypełniamy swój dług przed Allachem.” powiedział wtedy Zelimchanowi Mułła Omar. Zelimchan Jandarbijew nie krył, że podczas pobytu w Afganistanie spotkał się z ludźmi Osamy Ben Ladena. „Pomyślałem, że wszyscy o nim mówią, ja już drugi raz jestem w Afganistanie… Trzeci raz nie wiadomo czy i kiedy się uda. Trzeba by go więc zobaczyć.” Znalazł szybko człowieka, który obiecał zaprowadzić go do niego. Wszystko zostało ustalone. Zelimchan cieszył się na myśl o spotkaniu. „Mówić, słyszeć coś to jedno - mówił Jandarbijew - ale jeśli samemu porozmawia się z człowiekiem, to dopiero wtedy można sprawdzić, przekonać się kim on jest. Kiedy miał już do niego jechać i wyszedł ze swojego baraku, gdzie był zakwaterowany spotkał jednego z zastępców ministra spraw zagranicznych Afgańskiego Emiratu. Ten powiedział mu zaraz po przywitaniu: „Oni [talibowie] nie chcieliby, byś się z nim spotkał… Ty nie też nie chciałbyś się z nim spotkać.” - Otwarcie tak powiedział. Dodał, żebym się o to nie obraził, nie poczuł dotknięty, bo oni nie chcieli mi tego mówić. „W innym czasie, w innych okolicznościach, nie będziemy mieć nic przeciwko, ale dzisiaj nie chcemy, byś się z nim spotykał. To będzie przeciw tobie i przeciw nam. Ktoś to wykorzysta…”
Jandarbijew dał nam odpowiednie kontakty na Afganistan i Pakistan. Powiedział, że poznamy tych, których nie jest wielu, ale oni właśnie są na prawdziwym dżihadzie. Wyjechaliśmy z Doha pełni entuzjazmu przed czekającą nas wyprawą do Afganistanu. Tydzień później 13 lutego 2004 roku bomba rozerwała jego samochód. Prezydent Czeczenii zginął, a jego kilkunastoletni syn został poważnie ranny. Wkrótce okazało się, że wysadzili go rosyjscy agenci. Straciłem przyjaciela i drogę do tych którzy mogli mnie zaprowadzić do Bin Ladena.
Przyjaciel Bin Ladena
Somalia - Mogadiszu
Abu Mansur - bo prawdziwego nazwiska Somalijczyk nie ujawnił - sprawiał wrażenie człowieka skromnego, cichego i wręcz przyjacielskiego. Miał błyszczące oczy i zauważalną charyzmę. Wtedey był zastępcą dowódcy armii Unii Trybunałów Islamskich. Wiele czasu minęło zanim zobaczyłem jego zdjęcie w światowych mediach i poznałem prawdziwe imię i nazwisko. To Szejk Mukhtar Robow, bliski przyjaciele Osamy Bin Ladena. W 2000 roku, na mniej niż rok przed zamachem w Nowym Jorku wyjechał do Afganistanu. Trenował w bazach Al-Kaidy. Uchodzi za bardzo zręcznego i chyba najlepszego dowódcę czarnych talibów. Niedługo po naszym spotkaniu został rzecznikiem i duchowym przywódcą organizacji Harakat Szabab al-Mudżahedin terrorystycznej organizacji operującej w tzw. Rogu Afryki znanej jako Al-Szabab.
Był późny wieczór, kiedy Abu Mansur wrócił z frontu. Siedzieliśmy na tarasie Peace Hotel w stolicy Somalii - Mogadiszu. Piliśmy herbatę. Abu Mansur mówił, że jego bojownicy panują nad sytuacją a „wróg jest wciąż tam, gdzie był wczoraj.” Tłumaczył przez blisko dwie godziny, że świat jest niesprawiedliwy a demokracja nie jest najlepszym porządkiem świata, bo prawo Boże zamieniła na inne - ludzkie, a człowiek przecież nie może zastąpić Boga. Uważał się za somalijskiego patriotę. Celem była dla niego niepodległa ojczyzna, bez obcych wojsk, zwłaszcza tych z Etiopii, odwiecznych wrogów Somalijczyków. O walkach z Etiopczykami opowiadał mu ojciec i dziadek. Przodkowie przepędzili ich, aż do dalekiego Sudanu i to właśnie wtedy Etiopczycy nauczyli się jeść surowe mięso. Nie mogli bowiem rozpalać ognisk w obawie, że Somalijczycy ich złapią i zabiją. Abu Mansur sam doświadczył tego, o czym opowiadali mu rodzice i dziadkowie. Pamięta wojnę z komunistyczną Etiopią wspieraną przez ZSRS. Widział jak w latach 1978-80 Etiopczycy wspierani przez ZSRS bombardowali z samolotów stada ich wielbłądów. Był wtedy uczniem. Kilku jego kolegów ze szkoły zginęło. „I tak już jest od zawsze - mówi - Oni cały czas nas atakują, a my się bronimy. Świat wie o tym, ale nie reaguje. Przynoszą do mego kraju wojnę, ale cały czas mówią, że przychodzą do Somalii, żeby stać na straży bezpieczeństwa.” A przecież - dowodził - to oni, z Koranem w ręce, kiedy zaprowadzili islamskie prawo, nareszcie pokój zapanował w Mogadiszu. “Kim są twoi żołnierze?” Zapytałem. Na świecie mówią o nich terroryści. - “Dla nas, terrorysta to osoba, która terroryzuje ludzi, zabiera im prace, dom, rodzinę” - odpowiedział. “Największymi terrorystami są Izrael, Rosja. Etiopia i Amerykanie, bo ciągle terroryzują biednych ludzi, którzy stoją im na drodze. Nie są terrorystami ci, którzy zajmują dom i budują jego ściany. Przypomniałem mu, że przecież oni ukrywają tych, którzy pod szyldem Al-Kaidy wysadzili ambasady USA w Kenii i Tanzanii w 1998 roku. Wiedziałem, że tylko ktoś taki jak siedzący teraz ze mną Somalijczyk jest w stanie mnie do nich zaprowadzić. “Jak możesz wymagać ode mnie, bym zdradzał sposoby, które pozwalają mi prowadzić walkę i zwyciężać?! - Abu Mansur podniósł głos. “Przywódcy, którzy tutaj do niedawna rządzili dostali pieniądze od Amerykanów, by pojmać naszych przywódców religijnych i oddać ich Amerykanom. A ci wysłaliby ich od razu do Guantanamo… Amerykanie zabrali już stąd dużo Somalijczyków… Niektórzy może są w więzieniach w Dżibuti, a o reszcie nic nie wiadomo. Dlatego wiele osób, takich jak ja, zaczęło walczyć. Zanim zaczęła się ta wojna, byłem studentem...” Abu Mansur pokazuje strzęp papieru, z którego nie sposób wiele odczytać. Jest tam jego zdjęcie. “To moja legitymacja studencka. Powinienem teraz być na 2-gim roku studiów a ludzie z mojej ochrony uczyć się jeszcze w szkole średniej.” Studenci - pomyślałem, czyli talibowie.
Półtora miesiąca później państwo Unii Islamskich Sądów przestało istnieć. Do Mogadiszu wkroczyła armia Etiopii. Abu Mansur, raz, może dwa pojawił się potem w telewizji. Materiał był oznaczony napisem „exclusive”. W telewizji Al-Jazeera wystąpił jako „top leader of Al-Szabab”. Zmienił się, zestarzał. Trochę przytył, posiwiał. Zapowiedział odwet krajom, które okupują jego kraj. „Rozpętamy wojnę w całej wschodniej Afryce” - groził. Nie rzucał słów na wiatr. W grudniu 2007 roku siły al-Szabab, pod jego dowództwem zaatakowały bazy somalijskich sił rządowych, wojsk etiopskich i żołnierzy sił pokojowych Unii Afrykańskiej w Mogadiszu. Abu Mansur był też odpowiedzialny za samobójcze ataki na czek pointy wojsk rządowych i pięć innych skoordynowanych zamachów samobójczych. Zginęło kolejne kilkadziesiąt osób. Al-Szabab przyznał się też do ataków terrorystycznych w Kampali w Ugandzie, w lipcu 2010, w którym zginęło ponad 70 osób, w tym jeden Amerykanin. W lutym 2012, przywódcy organizacji afrykańskich talibów ogłosili, że zawarli sojusz z Al-Kaidą. Najgorsze miało dopiero nadejść. Wydarzenia z 21 września 2013 roku nazwano afrykańskim Word Trade Center. W galerii handlowej West Gate w Nairobi zginęło 68 zakładników. Wśród ofiar byli m.in.: obywatele Wielkiej Brytanii, Indii, Kanady, Francji, Chin, Peru, RPA, Korei Południowej i Holandii. Abu Mansur żyje. Zrezygnował z walki. Poddał się. Za jego głowę Amerykanie nie zapłacą już 5 mln dolarów.
Tam, gdzie ukrywał się Bin Laden
Afganistan - Szkin
Przyszedł następnego dnia, ale nie sam. Przyprowadził dwóch Afgańczyków. Jednego z nich nie ochrona nie chciała wpuścić do hotelu. Wyglądał jak talib: czarny turban, śnieżnobiały salwar kamiz, strój jaki w Afganistanie noszą wszyscy. Hadżi był Pasztunem z plemienia Charoti i jednym z jego przywódców, członkiem dżirgi - rady plemiennej. Charoti to jedno z największych plemion w Afganistanie. Liczy prawie 5,5 miliona ludzi. Wielu mieszka na pograniczu afgańsko - pakistańskim w północnym Waziristanie, którego nigdy nie zdołały opanować wojska koalicji ISAF. To włąśnie Waziristan wskazywano jako miejsce, gdzie od lat ukrywał się Osama bin Laden ze swoimi najbliższymi towarzyszami. Szkin, na samej granicy z Pakistanem nie było wtedy jakiejkolwiek kontroli paszportowej czy celnej. Kto chciał przechodził. Kilka kilometrów dalej w dolinie znajdowała się najbardziej wysunięta w głąb terytorium wroga amerykańska baza ogniowa. Wokół góry sięgające 3500 metrów n.p.m. W Szkin spędziliśmy pięć dni na rozmawiając i pijąc zieloną herbatę z Wazirami. Codziennie pod wieczór ciszę afgańskiej, dalekiej prowincji przerywał grzmot eksplozji. Baza była w zasięgu nie tylko rakiet i moździerzy Talibów, ale nawet strzałów z broni krótkiej. „US Firebase wygląda jak fort kawalerii na dzikim zachodzie, otoczony zwojami drutu kolczastego tak opisywał Szkin reporter magazynu Time. “Amerykańska flaga powiewa nad wysokim, grubym na trzy stopy murem z błota, a strażnicy z wież obserwacyjnych przez cały czas skanują przestrzeń dookoła, zalesione grzbiety. Szczególnie dokładnie obserwują granicę [z Pakistanem], bo kiedy nadchodzą kłopoty, to zwykle z tego kierunku.” W Szkin stacjonowało około 300 marines. Byli odcięci od reszty kraju. Miasto prowincjalne Ghazni położone przy asfaltowej drodze Kabul -Kandahar dzieliło od Szkin, jakieś 150 km. Jazda wyłącznie terenowym samochodem zabierała zwykle kilkanaście godzin, w upale i chmurze pyłu utrudniającej widzenie i oddychanie. Droga prowadzi najpierw przez pustynie, gdzie jedynym śladem życia są stada sępów penetrujących otwartą przestrzeń w poszukiwaniu padliny. Tylko w jednym miejscu na trasie, znajduje się źródło wody. Można przy nim odpocząć i dokonać ablucji przed modlitwą. Dalej szlak wiedzie przez bezludne góry porośnięte rzadkimi drzewami. Wąwozy skały, piach… Komunikację z bazą w Szkin Amerykanie utrzymują tylko drogą powietrzną. Ze względów bezpieczeństwa helikoptery latają głównie nocą.
Dziś już wiadomo, że Lilley Firebase była kluczowym elementem w tajnej wojnie CIA z talibami i Al-Kaidą, częścią systemu polegającego na rozlokowaniu w kilkunastu bazach ponad 3000 specjalnie wyszkolonych do tajnych działań Afgańczyków. Amerykanie nazwali ich „Cunterterrorism Pursuit Team”. Afgańczycy mieli przenikać na - niekontrolowane przez armię Pakistanu - terytoria plemienne, w północnym Pakistanie. Zdobyć informacje, przekazać współrzędne, wskazujące, gdzie ukrywają się wrogowie Ameryki. Resztę miały załatwiać rakiety powietrze- ziemia wystrzeliwane z dronów. To ze Szkin CIA prowadziła poszukiwania Osamy Ben Ladena i kierownictwa Al-Kaidy. Podczas pobytu w Afganistanie Christopher Mueller, jeden z agentów CIA, który poległ w okolicy Szkin dzwonił czasem z telefonu satelitarnego do swego przyjaciela w USA. Nie mówił, gdzie jest i co robi. Powiedział jedynie, że „szuka złotego pierścienia”. Wazirowie, którzy nas gościli w Szkin potwierdzili, że w okolicy ukrywają się przywódcy Al-Kaidy. „Wszyscy wiedzą, że Osama jest tutaj. Omar też jest na północy Waziristanu, i inni… Jest Az-Zawahiri…”
W dzień było spokojnie, ale wraz z zapadnięciem zmroku z wzgórz otaczających wioskę Wazirów rozlegały się strzały, a zza ostatnich promieni ginącego za horyzontem słońca wyłaniały się amerykańskie samoloty. Krążyły na tyle nisko, że łatwo było rozpoznać typ samolotu. A-10 Thunderbolt ostrzeliwał granicę.
Mułła przyszedł z Pakistanu. Szedł pieszo z Lahore. Wiele tygodni. Tego dnia, kiedy się pojawił, był najważniejszym gościem. Przybył prosto z Miran Shah, stolicy płn. Waziristanu. Nawet tam, za granicą, w innym już kraju choć ledwie kilkadziesiąt kilometrów stąd dotarła wieść o naszej obecności. Nie wiedzieliśmy, czy mułła przyszedł, by ostrzec naszych gospodarzy, ale ledwie się poznaliśmy wyjaśnił, że chciałby nas pożegnać. Tak jak by chciał powiedzieć: wasz misja skończona. Wygłosił spicz, który przetłumaczyliśmy i zrozumieliśmy dopiero wiele tygodni później, już po powrocie do Polski. Brzmiał on mniej więcej tak: “Cieszę się z naszego spotkania i modlę się o wasz bezpieczny powrót. Zanim się rozstaniemy, czy mogę was poprosić o przysługę? Przybyliście z daleka by nas poznać, Jesteście otwarci, pełni pomysłów, inteligentni, Błagam was, zapomnijcie o tym, co znacie, uwierzcie w to, co daje wam życie, moc, która dała wam życie. Uwierzcie i zyskajcie sobie życie wieczne. Jesteście młodzi, przystojni. Ale to przeminie. Ważne by pozostać człowiekiem. Ci, którzy zboczą z właściwej ścieżki, dojdą do ognia piekielnego. Proszę, zrozumcie to. Modlę się za was całym sercem. Podążajcie drogą, która prowadzi do wiecznej szczęśliwości. Uwierzcie w to, proszę.” Zanim skończył zaczął szlochać, tak jakby uznał, że jesteśmy zgubieni.
Po powrocie do Kabulu zostaliśmy aresztowani razem z amerykańskim łowcami głów (m.in znany najemnik Jonathan Idema) którzy zupełnym przypadkiem mieszkali po sąsiedzku przy tej samej ulicy. Oskarżono nas, że chcąc dopaść Bin Ladena schwytaliśmy kilku Afgańczyków. Mieliśmy ich torturować, by w końcu zdradzili, gdzie jest Osama.