Do detektywów amatorów ze Szprotawy trafił pamiętnik zastępcy komendanta milicji z końca lat 40. minionego wieku. To on wysłuchał zeznań, a raczej zwierzeń sprawcy krwawego mordu. To historia miłości, nienawiści i nacjonalistycznych uprzedzeń. Czy to rozwiązanie tej zagadki?
Od lat szukaliśmy rozwiązania – mówi Maciej Boryna. – Dokumenty, które uzyskaliśmy z IPN w ubiegłym roku, rzuciły na sprawę więcej światła, przekonaliśmy się, że w plotkach i miejskich legendach dotyczących tej sprawy było sporo prawdy. Najbardziej zaskakujące było to, że opowieść o tym, że ze zbrodnią mają coś wspólnego ukraińscy nacjonaliści wcale nie była pozbawiona sensu.
Piwnica pełna krwi
Działo się to w czerwcową niedzielę 1946 roku. Młodą mieszkankę szprotawskich Sowin rodzice wysłali do sąsiadów, aby pożyczyła nieco pasty do butów. Jednak w obejściu skromnego domostwa panowała cisza, drzwi były zaryglowane. Przez zamknięte okno dziewczyna zobaczyła, że na łóżku nie ma pościeli, a na podłodze leży zakrwawiona siekiera. Ślady krwi były również na framudze okna...
Zaalarmowani szybko rodzice zszokowanej dziewczyny weszli do domu i w piwnicy odkryli makabryczny widok. Podobnie historię relacjonuje sąsiad Władysław W., wówczas dziecko, który przyjaźnił się z synem ofiar. Przyszedł odwiedzić kolegę.
„Poćwiartowane ciała pływały w piwnicy we krwi. Wydłubane oczy. Jednej z kobiet oprawca zadał ponad czterdzieści ran kłutych. Skala zwyrodnienia mogła porazić nawet osoby obyte z okrucieństwem wojny” - opowiadał funkcjonariusz MO Czesław Kowalczyk. Innemu z milicjantów krew wlała się do buta. Nic dziwnego, że przez kilka dekad miejsce zbrodni zyskało miano „czerwonej piwnicy”. I jeszcze przekonanie, że była to zbrodnia na tle narodowościowym, że zamieszani w nią musieli być - ze względu na skalę okrucieństwa - przesiedleni ukraińscy nacjonaliści.
Łowcy tajemnicy
Zespół „śledczy” lubuskich regionalistów, pod kierownictwem Macieja Boryny, nazywany szprotawskim „Archiwum X”, od blisko 20 lat stara się rozwikłać tę zagadkę. Ekipa składa się z łowcy tajemnic Krzysztofa Wachowiaka, emerytowanego śledczego Romana Pakuły oraz mieszkanki Sowin Janiny Matkowskiej.
- Zgodnie z relacją miejscowych, latem 1946 roku w mieszkaniu rodziny Misków przy ul. Polnej w Szprotawie miał zaczaić się funkcjonariusz UB lub MO, podobno zakochany w najstarszej Miskównie - mówi Boryna. - A że ta odrzuciła jego awanse, w afekcie brutalnie zamordował całą rodzinę. Morderca miał pozostawić na miejscu zbrodni czapkę, która z kolei należała do mieszkańca Sowin o nazwisku G. Milicja rzekomo kogoś schwytała, było jakieś śledztwo, wyrok, ale zabójca wyszedł na wolność...
Śledztwo z błędami
- I te opowieści pasują do ustalonych przez nas faktów - zdradza Boryna. - Stwierdziliśmy już bezsprzecznie, że morderstwa dokonano w 1946, a nie w 1947 roku, jak podawali niektórzy autorzy opracowań. To był na ziemiach zachodnich bardzo niebezpieczny czas. Władza i siły porządkowe były często teoretyczne, żołnierze radzieccy napadali, gwałcili i grabili. Do tego okolicę terroryzowali pospolici bandyci, szabrownicy i różne typy spod ciemnej gwiazdy, szukające tu schronienia. Mówiono zarówno o postniemieckim Werwolfie, jak i o ukrańskiej UPA. Przerażeni tymi opowieściami ludzie nocą barykadowali się w domach. W tym samym roku zginęli zastrzeleni wicestarosta Leon Bacior i komendant posterunku MO Franciszek Łowigus.
Wezwani na miejsce milicjanci otoczyli dom i nikogo nie wpuszczali. W okolicy zapanowała panika, a mieszkańcy próbowali dociec prawdy, opierając się na strzępach informacji. I tak jedna z sąsiadek utrzymywała, że podejrzany o dokonanie morderstwa, którego wówczas zatrzymano, miał przy sobie w chwili aresztowania pięć różnych dokumentów tożsamości.
To była miłość
Do najstarszej córki Misków zachodził również nieznany z personaliów leśniczy. Otrzymał nawet wezwanie na sprawę do Nowej Soli, ale z obawy o własne życie się nie stawił.
- To może być prawda. Na zdjęciu z pogrzebu w wieniec nagrobny wpleciona jest szarfa z napisem „od narzeczonego”, mogąca pochodzić od tego leśniczego - dodaje Boryna.
Czesław Kowalczyk zanotował, że zwłoki Misków leżały tuż obok wejścia. Natomiast ciała ich czwórki dzieci złożone zostały w stos, w głębi pomieszczenia. Rodzice mieli skrępowane ręce, ich korpusy nosiły ślady licznych ciosów nożem, były pokryte sińcami, a zakrwawiony naskórek pod paznokciami zabitych świadczył, że walczyli z mordercą. Najwięcej ciosów - aż 41 - otrzymała właśnie najstarsza córka Misków. Napastnik wydłubał jej również lewe oko.
Rodzinie się nie udało
Siostrzeniec zamordowanych, Jan L., w 1974 roku pisał do różnych instytucji i urzędów, szukając informacji o zbrodni. Prokuratura Powiatowa w Żaganiu poinformowała go, że „materiały dotyczące wymordowania w roku 1946 w Szprotawie rodziny Misków przesłane zostały do Prokuratury Powiatowej w Nowej Soli”. Z kolei tamtejsza prokuratura powiatowa odpisała, że „materiały sprawy wydarzeń, które miały miejsce w Szprotawie w lipcu 1946 r., przekazane zostały przez byłą Prokuraturę Sądu Okręgowego w Nowej Soli dnia 1.VII.1946 r. (...) do Wojskowej Prokuratury Rejonowej we Wrocławiu według właściwości”.
Korespondencja trwała latami. Wrocławska prokuratura stwierdziła, że „sprawdzano w różnych rejestrach i skorowidzach, w tym również Prokuratury Wojskowej we Wrocławiu, lecz nie uzyskano żadnych danych o poruszonej sprawie”. - Czyli akta zaginęły albo zostały utajnione - podsumowuje Maciej Boryna i dodaje, że to bardzo istotne dla nas, iż sprawę prowadziła wojskowa prokuratura, ponieważ zajmowała się ona zakresem szczególnym, czyli zbrodni wojennych.
Podejrzany Stefan T.
L. nie odpuszczał i ponownie zwrócił się do prokuratury w Nowej Soli. Ta stwierdziła: „W związku z pismem z dnia 4.XI.1974 r. informuję, że według ustaleń Komendy Powiatowej MO w Szprotawie, wydarzenia, o których pisze Obywatel, miały miejsce w maju lub czerwcu 1946 r., a nie w lipcu. Podejrzanym o zabójstwo był T. Stefan, działający w czasie okupacji pod nazwiskiem Stefan Ł. Tutejsza Prokuratura Powiatowa nie jest w posiadaniu akt, gdyż jak uprzednio informowano, przekazane zostały według właściwości Wojskowej Prokuraturze Rejonowej we Wrocławiu”...
Znikające akta
To jakby potwierdza relację sąsiadki, że aresztowany posługiwał się wieloma tożsamościami, w tym jedną o nazwisku T. Trudno było potwierdzić te ustalenia, skoro akta sprawy oficjalnie przepadły. Jak wówczas twierdzili detektywi amatorzy, nie można także wykluczyć celowych działań dezinformacyjnych w tej sprawie. I zdaje się, że władze nie chciały do końca ujawnić prawdy. Oto siostrzeniec ofiary 5 czerwca 1974 r. odwiedził posterunek MO w Szprotawie. Tam przyjął go zastępca komendanta w randze kapitana i zaznaczył, że „niektóre aspekty tej sprawy stanowią nadal tajemnicę”.
Kwity z IPN
Boryna zwrócił się zatem do IPN. To był strzał w dziesiątkę. Znalezione tutaj dokumenty pozwoliły dopisać ciąg dalszy tej historii. Oto aresztowano cztery osoby, jako podejrzane o udział w tej zbrodni. Trzy były osobami cywilnymi, ale czwarta to funkcjonariusz ze szprotawskiej komendy powiatowej milicji. To właśnie znany nam już Stefan T., który uchodził za zabiegającego 0 Łucję Miskównę. Jak ustalono, nie miał alibi na tę tragiczną noc, a na dodatek widziany był w okolicy miejsca zbrodni.
Krwawa przeszłość
Sprawa nabrała nowego wymiaru, gdy we wrocławskim więzieniu jeden z osadzonych rozpoznał w podejrzanym ukraińskiego nacjonalistę i żołnierza SS Galizien. Świadek nie miał wątpliwości, choć Stefan T. w rodzinnych stronach był Stefanem Ł. Te rewelacje potwierdziły inne osoby znające go wcześniej, pochodzące z tej samej wsi. I tak okazało się, że będąc polskim obywatelem, podjął służbę w SS Galizien, co już w świetle obowiązujących przepisów było przestępstwem. Dodatkowo przyznał się w trakcie przesłuchania, że wyłudził dokumenty i podawał się za inną osobę, czyli Stefana T. Nawiasem mówiąc, we Lwowie, na przełomie lutego i marca 1944, ukraińscy policjanci dokonali zabójstw, aby zdobyć polskie dokumenty.
Tak nie do końca
Z zapisów IPN wynika, że Stefan Ł. , syn Wasyla, ur. 7 stycznia 1911 r. w Kłodnie Wielkim, podczas II wojny światowej służył w sterowanej przez Niemców ukraińskiej policji pomocniczej oraz w osławionej ukraińskiej dywizji grenadierów SS Galizien, a później w oddziale UPA i brał udział w zamordowaniu 12 Polaków w powiecie żółkiewskim.
- Teraz wiemy, że było inaczej – podsumowuje Boryna. – Rozmowa autora pamiętnika z zabójcą była przesłuchaniem, z którego jednak protokół nigdy nie ujrzał światła dziennego. Chociażby dlatego, że Stefan T. później konsekwentnie zaprzeczał, że był zabójcą.
- Dlaczego mamy zatem wierzyć pamiętnikowi?
- Stefan T. z zastępcą komendanta funkcjonował na raczej koleżeńskiej stopie. Do tego rozmowa miała miejsce, że tak powiem, na świeżo, tutaj w grę wchodziły emocje. Na dodatek podawane szczegóły mordu pokrywały się z ustaleniami śledztwa. I jeszcze jedno. Analiza krwi na mundurze T. pokrywała się z analizą krwi ofiar. I tutaj mała dygresja. Próbki krwi wysłane do ówczesnej komendy wojewódzkiej milicji zostały zbadane w ciągu zaledwie trzech dni.
To był szantaż?
Oto okazuje się, że z tą miłością było idealnie odwrotnie. To panna Miskówna uganiała się za przystojnym milicjantem i dążyła, dość bezwzględnie do ożenku. Ten zmienił obiekt westchnień. Wówczas panna sięgnęła po kluczowy argument – jeśli z nią się nie ożeni, powie wszystkim o jego przeszłości. Bowiem Miskowie znali Stefana T. z czasów, gdy był jeszcze Stefanem Ł. W czasie tej szczerej rozmowy będącej przesłuchaniem przyznał się do tego, że w szeregach ukraińskiej policji (później przyznał się tylko do członkostwa w ukraińskiej policji pomocniczej) brał udział w mordowaniu Polaków i – jak mówił „Ruskich”.
- Jak przyznał w tej rozmowie, zdawał sobie sprawę, że nawet jeśli ulegnie szantażowi i ożeni się z Miskówną, ta i tak będzie trzymała go w szachu, podobnie jak jej rodzina – tłumaczy Boryna.
Potworna zbrodnia
Z zeznania wyłania się potworny obraz. To nie było działanie pod wpływem emocji, jak uważano w śledztwie. Bowiem do tragedii nie doszło nocą, ale mordowanie Misków trwało wiele godzin i pełne było zimnego okrucieństwa z siekierą i nożem w roli głównej. Stąd też upada jeden z wątków śledztwa, że zbrodni dokonała grupa ludzi.
- Naprawdę, znam wiele szczegółów, ale kiedy czytaliśmy ten opis, łzy napływały nam do oczu – dodaje Boryna.
Rzeczywiście, T. trafił na sześć lat do więzienia, ale tylko za to, co zrobił w Galicji i na Kresach, gdy był dowódcą oddziału UPA. Za to, czego najprawdopodobniej dokonał w szprotawskiej piwnicy nie odpowiedział. Najprawdopodobniej ktoś wyczyścił mu kartotekę.
- Ci, którzy go znali, wiedzieli, że aktywnie współpracował z UB, przede wszystkim w ściganiu ukraińskich nacjonalistów, czyli swoich – kończy Boryna. I dodaje, z nieco tajemniczą miną, że w pamiętniku, który czyta, jest jeszcze kilka bardzo tajemniczych spraw z przełomu lat 40. i 50. Ale na razie o tym sza…