Strażaka wzywa się do wszystkiego
Gdzie te czasy, kiedy straż ogniową, jak sama nazwa wskazuje, do ognia tylko wołano? Dziś druhowie są gotowi na wszystko.
Kilka dni temu strażacy ze Sztumu gnali na sygnale do Nowin, niewielkiej wsi pod Dzierzgoniem, gdzie podczas rodzinnej scysji mężczyzna rozszczelnił butlę gazową. W pamięci mieli wybuch takiej butli w marcu 2013 roku w Bruku, ledwie kilka kilometrów dalej. Szczęśliwie nikt wtedy nie zginął, ale kilka mieszkań zostało zdemolowanych. Przybyli na miejsce, butlę sprawnie wynieśli na dwór. Awanturnikiem zajęli się ratownicy medyczni, mieszkańców ewakuowano, dom wywietrzono. Kiedy akcja dobiegła końca, strażacy ruszyli w powrotną drogę. Daleko nie ujechali. Nie minęło pół godziny, kiedy otrzymali wezwanie... do tej samej gazowej butli.
Brat mężczyzny, który spowodował wypływ gazu, postanowił wnieść butlę z powrotem do środka. Pewnie złych zamiarów nie miał, ale sąsiedzi pomyśleli, że chce dokończyć dzieła.
- Rzadko się zdarza, byśmy wracali po tak krótkim czasie - mówi kpt. Dariusz Treć, zastępca komendanta powiatowego Państwowej Straży Pożarnej w Sztumie. - Bywa, że w tym samym miejscu notorycznie się pali, kiedy ktoś celowo podkłada ogień. Ale wrócić po trzydziestu minutach...
Strażacy są dziś dosłownie od wszystkiego. Bronią się przed wezwaniami do gniazd szerszeni czy os - usuwać je mają specjalistyczne firmy, ale za taką usługę trzeba zapłacić, więc ludzie wolą wezwać straż. Irytują ich częste zimą alarmy o przymarzniętych rzekomo do lodu ptakach. Dwa lata temu obserwowaliśmy akcję strażaków na Jeziorze Zajezierskim w Sztumie, gdzie jeden z łabędzi przez cały dzień miał się nie ruszać, widać przymarzł. Kiedy strażak na saniach lodowych zbliżył się do ptaka na dwa metry, ten dostojnie podniósł się i odmaszerował.
Co innego, kiedy pomocy strażaków potrzebują ratownicy medyczni. Ostatni taki przypadek w Sztumie dotyczył pacjenta, który z urazem dłoni pojawił się w izbie przyjęć szpitala. Konieczne było usunięcie obrączki ze spuchniętego palca. Narzędzia chirurgiczne nie bardzo się do tego nadawały, poproszono więc strażaków.
Mł. bryg. Janusz Leszczewski z Komendy Powiatowej PSP w Malborku wspomina, jak kilkuletni chłopiec, ćwicząc na sucho wyrzuty wędkarskim spinningiem, nieszczęśliwie zahaczył kotwiczką o własne ciało. Przy każdym ruchu haczyki wbijały się coraz głębiej. Strażacy uwolnili delikwenta, wyjęciem kotwiczki zajęli się już lekarze.
W innej roli, nazwijmy ją - transportowej - występują strażacy, kiedy medycy chcą zabrać do szpitala pacjenta o nadmiernej tuszy. Załoga karetki pogotowia liczy przecież zazwyczaj dwie, maksymalnie trzy osoby. Wiele budynków ma wąskie przejścia i klatki schodowe, wynieść bezwładnego człowieka jest trudno. Nie udało się nam potwierdzić, czy strażacy kiedykolwiek musieli używać do tego celu podnośnika, lecz ich siła fizyczna bywa potrzebna bardzo często.
Malborscy strażacy pojechali kiedyś do jednego z gabinetów kosmetycznych, gdzie na podłodze pojawił się skorpion. Pracownica gabinetu nie straciła zimnej krwi, nie próbowała zabić jadowitego stawonoga lecz... nakryła go dużym naczyniem. Strażacy również nie bardzo wiedzieli, jak unieszkodliwić skorpiona, poprosili więc właściciela jednego ze sklepów zoologicznych o wsparcie.
Coraz częściej zdarzają się wezwania do alarmów antyterrorystycznych. Na jednej z ulic Sztumu znaleziono torbę, do której nikt się nie przyznawał, tydzień temu na miejscowej poczcie znalazła się paczka bez właściciela. Strażacy z Mikołajek Pomorskich jechali rok temu na sygnale do miejsca, gdzie ktoś porzucił nieznane substancje w workach - podejrzewano, że toksyczne.
Czego druhowie nie lubią? Alarmów dotyczących kotów, które weszły na wysokie drzewo i zejść nie potrafiły. Nieoficjalnie krąży w strażackim gronie anegdota: a czy ktoś kiedyś widział szkielet kota na wysokim drzewie? Skoro wszedł, to i zejść będzie umiał. To rzecz jasna żart i bezradnego zwierzaka nikt samemu sobie nie pozostawi.
Choć czworonogi potrafią płatać figle. Autor był swego czasu świadkiem, jak na dachu kościoła św. Anny w Sztumie siedział kot. Zwykły - nomen omen - dachowiec, jakich wiele. Jednak parafianie stwierdzili, że kocur przebywa tam już trzeci dzień - może chory lub osłabiony? Strażacy prośby nie zlekceważyli, przyjechali z drabinami. Kot spokojnie ich obserwował, lecz kiedy się zbliżyli, zaczął wdrapywać się... na sam szczyt dachu. Na szczęście pazury obsunęły się na dachówkach i zjechał prosto w ręce druhów.