Stefan Życzkowski, współzałożyciel krakowskiej firmy ASTOR, automatyzuje i robotyzuje fabryki oraz zakłady. Ale też - dba o ludzi.
Ile pan potrzebuje czasu, by złożyć kostkę Rubika?
Mój rekord to 24 sekundy.
Pamięta pan, ile po raz pierwszy układał ją Rubik?
Kilkanaście godzin?
Miesiąc, a robot skonstruowany przez Alberta Beera załatwił sprawę w 0, 637 sekundy. Może dlatego się ich tak boimy?
Nie ma się czego bać. Do tej pory cała ludzkość zbudowała tylko trzy miliony przemysłowych robotów. W 2008 roku Polska wyprodukowała milion samochodów. Niech się pani rozejrzy: wszędzie widzi pani samochody, a nie roboty.
Prof. Tadeusiewicz twierdzi, że roboty zostaną naszymi niewolnikami. Wierzy pan w taką przyszłość?
Tak, choć to odległa perspektywa. Już dziś wyręczają ludzi w ciężkich pracach. Weźmy spawacza, który pracuje w szkodliwych warunkach pół życia. Jest świetnym fachowcem, ale efekty uboczne spawania wpływają niekorzystnie na jego zdrowie - dlaczego nie wykorzystać robota, który, bazując na doświadczeniu ludzkim, wykona najgorsze czynności? Pokolenie naszych ojców pracowało fizycznie, nasze pokolenie jest przejściowe, a to, które powoli dojrzewa - nie będzie się wcale rwało do takich zajęć, jak zbieranie truskawek. I kto je wówczas zbierze?
Kim pan chciał być w dzieciństwie?
Mechanikiem samochodowym. Pamiętam, kiedy miałem sześć lat i chwaliłem się tym mojej ukochanej cioci, bardzo się ucieszyła: O, świetnie, będziesz mi naprawiał samochód. Odpowiadałem: Nie, ty już wtedy nie będziesz żyć. Byłem szczerym chłopcem.
Dziadek był dyrygentem, ojciec znanym profesorem Politechniki Krakowskiej. Rodzice narzucali dzieciom kierunek, w którym mają iść?
Przy liceum rodzice się upierali, nie godząc się na pomysł zdawania do technikum. Potoczyło się niezbyt ciekawie.
Bo miał pan skończyć jak Piotrek, który z II LO został wyrzucony?
Faktycznie taką przyszłość wieszczyli mi nauczyciele. I choć nie skończyłem jak wspomniany kolega, faktycznie kiepsko się uczyłem. W głowie miałem już wówczas komputery i kostkę Rubika.
Kostka to rok 80?
Tak, dostałem ją do ręki w ósmej klasie.
To było wyzwanie? Chciał pan pokazać, że jest najlepszy?
Bardziej było to sportowe współzawodnictwo niż dążenie do wygrywania. Uprawiałem sporo dyscyplin: łyżwy, hokej, koszykówkę, bieganie, narty, ale nigdy nie byłem pierwszy. Na nartach podczas szkolnych zawodów zajmowałem zwykle ostatnie miejsca. Jako zawodnik Wisły Kraków w koszykówce również trafiałem do drugiego składu. Raczej to były tyły niż przody.
Czego te „tyły” uczyły?
Wytrwałości. Był to okres hartowania się, niełatwego mierzenia się i radzenia z docinkami kolegów, a także własnymi ograniczeniami. Pokonywałem je i szedłem dalej.
Szybko zaczął pan zarabiać.
Tak, ale nie były to truskawki. Handlowałem komputerami i wiedzą techniczną. Napisałem program, który sprzedałem za 30 tysięcy starych złotych, czyli dzisiaj trzy złote. Ale nie chodziło o pieniądze, bardziej o proces tworzenia i to że ktoś chciał to, co wymyśliłem, wydać i mi zapłacić. To doświadczenie nauczyło mnie, że nie chce w życiu produkować, ale handlować.
Komputer to już liceum i kolega, który panu go użyczał.
Kolega mojego starszego o sześć lat brata miał jeden z pierwszych komputerów w Polsce. Udostępniał mi go raz w miesiącu na godzinę, a ja przygotowywałem się do tego skrupulatnie, zapisując wszystko na kartkach. Rok później ojciec kupił mi komputer, którego cena była równowartością jego półrocznej pensji akademickiej.
Na co pan wydał pierwsze pieniądze?
No właśnie na nic, cały czas je hodowałem. Maksymalnie ograniczałem wydatki, przyjemności, by inwestować w przyszłość. Po roku mój majątek liczył sto dolarów, po pięciu latach 3200, a potem straciłem rachubę.
Dzięki tym dolarom założył pan z bratem firmę.
To była maleńka garażowa firma, dla której odrzuciłem propozycję pracy na uczelni. Myślę, że na początku o jej sukcesie zadecydował brak doświadczenia. Łatwo było wówczas założyć biznes, bo były proste przepisy, trudniej było go utrzymać. Bałem się panicznie, że nikt mądry nie będzie chciał u mnie pracować. Wydawało mi się, że ci, którzy się na czymś znają, będą woleli otworzyć coś własnego. Dbałem więc o nich od pierwszego dnia, by udowodnić im, że lepiej pracować u mnie. Że ważniejsze od pieniędzy są relacje. I tak chyba zrodziło się to dbanie o ludzi, które jest filozofią firmy, w której technologia spotyka człowieka. Zawsze marzyłem o tym, by ludziom, których zatrudniłem chciało się przychodzić do pracy w poniedziałek. Udało się.
Jak ważne były na początku relacje z pracownikami?
Bardzo i tym nasza firma się wyróżniała. Potrafiliśmy konstruktywnie rozmawiać, słuchać się, docierać. Uczyliśmy się na błędach. Na samym początku, kiedy nasze doświadczenie było niewielkie, zatrudnialiśmy ludzi podobnych do nas. I nagle okazało się, że stworzyliśmy firmę klonów; pracowników, którzy podobnie działają i myślą. Później zrozumieliśmy, że warto mieć w zespołach różne typy, charaktery, osoby, które nie wybierają takich samych dróg.
Stworzył pan metodykę doboru pracowników?
Tak, bo zawsze doceniałem sporty zespołowe, gdzie na sukces pracuje się razem. I choć uprawiałem dyscypliny indywidualne, zawsze wolałem grać w koszykówkę i piłkę nożną. Zarządzając, szybko dotarło do mnie, że nie można się znać na wszystkim. Trzeba zaufać innym. Tę grę, którą napisałem, zrobiłem sam, wymyśliłem ją, narysowałem, testowałem, wyprodukowałem i sprzedałem. Nawet logo zrobiłem własnoręcznie. Dziś nie ma już takich gier, które tworzy jeden człowiek.
Jeśli daje pan pracownikom wolność, a zakładam, że tak - jakie ma ona granice?
Bardzo proste: daję wolność, ale połączoną z odpowiedzialnością. Kiedy ktoś popełnia błędy, ale potrafi je naprawić działać odpowiedzialnie - wspieram go. To, czego nie akceptujemy to destrukcja zespołu i nieuczciwość.
Pandemia was nie osłabiła?
Choć w firmie działo się dobrze, choroba i odejścia dotknęły wiele rodzin. Częściej niż zwykle chodziliśmy na pogrzeby bliskich pracowników.
Nie stracił pan poczucia bezpieczeństwa?
Nie, jestem zahartowany, pewnie to zasługa sportu i domu. Wiem, co robię, po co to robię. Moje poczucie bezpieczeństwa to moja wiedza, bagaż doświadczeń.
Potrafi pan korzystać z życia?
Nie i nie traktuję tego jako dysfunkcję. Latanie własnym samolotem na Majorkę, spanie w świetnych hotelach nie jest tym, co lubię i nie czułbym się z tym dobrze. Tak jak w dzieciństwie zawsze wolałem patrzeć w przyszłość, to mnie bawiło i nakręcało; tak i teraz nie potrafię wydawać pieniędzy na rzeczy nierozwojowe.
Mówi pan przyszłość, ale przecież pandemia pokazała, że to nie my jesteśmy od planowania.
Mam piątkę dzieci, nie mogę przestać myśleć o ich przyszłości. Mam firmę, w której zatrudniam ludzi, nie mogę zapomnieć, że nadejdzie jutro. Staram się to wszystko równoważyć, bo są to światy, które się przenikają i trzeba umieć balansować czasem i rozkładać akcenty między tym, co prywatne, a tym co służbowe. Widzę doskonale, że jak ktoś ma problem w domu, to ma i w pracy. I odwrotnie.
I to się udaje?
Bywało że z trudem, ale nie zaliczyłem porażki. Pomogła żona, zwłaszcza wtedy, kiedy czasu było mniej. Pamiętam jednak momenty, kiedy brałem samochód, pakowałem piątkę dzieci, by żona mogła sobie odpocząć i jechaliśmy na tydzień czy dwa w Europę. Wiem, jak ważne, by mieć oparcie w rodzinie, mieć to gniazdo, w którym doładowuje się baterię.
Patrząc wstecz na życie, uważa pan, że jest na właściwym miejscu?
Tak. Oczywiście są rzeczy, które może zrobiłbym lepiej, są rzeczy, które mi się nie do końca udały, jak na przykład przekonanie ludzi z Piwnicznej do budowy obwodnicy.
Dlaczego Piwniczna?
To miejsce dla mnie ważne. Mój pradziadek kupił tam dom, mój dziadek go przebudował, dziś w willi bywam ja. Regularnie, rok w rok, od 1974 r. Lubię tam jeździć, znam sąsiadów, ludzi którzy tam żyją, a jednak całkowicie nie mogę zrozumieć ich sprzeciwu wobec obwodnicy. Nie wiem dlaczego wolą, by tiry przejeżdżały im przez rynek, pod samymi oknami? To jedna z tych spraw, które chciałbym rozwiązać inaczej. I mam nadzieję, że dożyję chwili, kiedy Piwniczna doczeka się obwodnicy.