Solidarność przywróci dawny blask demokracji
Michael Sandel Amerykański filozof i politolog, profesor Uniwersytetu Harvarda. Na jego wykłady słuchacze przychodzą tysiącami. Autor wielu książek, z których w Polsce ukazały się dotąd „Czego nie można kupić za pieniądze. Moralne granice rynku”, „Liberalizm a granice sprawiedliwości”, „Przeciwko udoskonalaniu człowieka” oraz „Sprawiedliwość”
Receptą na obecny kryzys demokracji w krajach Zachodu może być solidarność. Nie taka jednak, która obejmuje jedynie „swoich” i przez to dzieli świat na „my-oni”. Miałaby to być solidarność oparta na wzajemnych zależnościach i na wzajemnej odpowiedzialności.
Receptę ogłosił Michael Sandel, amerykański filozof i politolog, profesor Uniwersytetu Harvarda, autor bestsellerowych książek, tłumaczonych na wiele języków, w tym na polski. Jego wykłady, nie tylko te uniwersyteckie, także publiczne, przyciągają prawdziwe tłumy. To nie tak częsty dziś przykład intelektualisty, który przekroczył mury Akademii i ze swoimi ideami próbuje dotrzeć do tak zwanych zwykłych obywateli. Niektóre z jego wystąpień można obejrzeć na YouTubie, mają miliony odsłon. „Intelektualny guru” - to określenie pasuje do Sandela jak mało do kogo.
Michael Sandel był gościem Europejskiego Centrum Solidarności, współorganizatora festiwalu Solidarity of Arts. Jego wykład, wygłoszony w środę w zatłoczonej bibliotece ECS (spora część osób wysłuchała godzinnego wykładu cierpliwie na stojąco), był kolejnym spotkaniem w cyklu wykładów „Etyka Solidarności”, organizowanych od pięciu lat w rocznicę podpisania Porozumień Sierpniowych. W cyklu pojawiały się w minionych latach tak godne osoby, jak ks. Adam Boniecki, francuski dziennikarz i publicysta Guy Sorman czy francuski socjolog Michel Wieviorka. Wizyta Sandela (trzecia w Polsce, po raz pierwszy w Gdańsku) była niewątpliwie ozdobą tego cyklu.
- To ciekawe czasy na odwiedzenie Polski - powiedział Sandel na początku swojego wykładu. - Demokracja jest w niebezpiecznym stanie. Dobrze rozumiana solidarność może ożywić życie publiczne.
Michael Sandel, tak jak wszyscy jego poprzednicy w cyklu „Etyka Solidarności”, słowu „solidarność” poświęcił w swoim wykładzie najwięcej miejsca. Niekoniecznie należy widzieć w tym jedynie przejaw dobrego wychowania i kurtuazji wobec gospodarzy. Intelektualiści, goszczący w Gdańsku przy okazji kolejnych rocznic Sierpnia, za każdym razem pomagają nam uświadomić sobie to, co straciliśmy z oczu z powodu politycznych swarów pomiędzy liderami i grupami, wywodzącymi się z dawnej Solidarności: polski ruch Solidarności naprawdę był inspiracją dla świata i dla wielu obywateli świata taką inspiracją do dzisiaj pozostał. Wykład Michaela Sandela był tego kolejnym potwierdzeniem.
Dla amerykańskiego politologa kluczowe znaczenie dla przywrócenia demokracji jej niedawnego blasku ma przemyślenie na nowo pojęcia solidarności. Kryzys demokracji wziął się z braku właściwie rozumianej solidarności w życiu społecznym. Neoliberalny porządek, wiara, że wolny rynek uporządkuje wszystko i że wszystko jest na sprzedaż, spowodowały, że ci, którym się nie powiodło, żyją w poczuciu opuszczenia i upokorzenia. - W swoich podróżach poznałem trzy kraje, w których wiara w wolnorynkowy indywidualizm wydawała mi się najsilniejsza - opowiadał Sandel. - Były to Ameryka, Chiny i... Polska. Dzisiaj wszystkie te kraje rządzone są przez reżimy.
Cnotliwi bez przyjaciół
Michael Sandel ma pewien dar: o zawiłych problemach, związanych z historią filozofii, potrafi mówić przystępnie i obrazowo. Tak właśnie wyłożył licznej publiczności swojego gdańskiego wystąpienia dwa różne sposoby rozumienia pojęcia solidarności: jedno uniwersalne, drugie partykularne.
Uniwersalnie pojmuje solidarność, zdaniem Sandela, np. chrześcijańska teologia, dla której wszyscy ludzie są w tym samym stopniu obrazem Boga. Wobec każdego mamy zatem takie same zobowiązania. „Uniwersalistycznie” rozumieli solidarność także filozofowie oświecenia. Człowiek „cnotliwy” powinien, według nich, kierować się uniwersalnym, a nie partykularnym dobrem. - Ludzie prawdziwie cnotliwi nie powinni mieć przyjaciół - komentował myślenie Monteskiusza Sandel. - Trudno mi jednak wyobrazić sobie świat ludzi tak dobrych, że nie mieliby przyjaciół.
Rzecz w tym właśnie, że w swoim życiu kierujemy się na ogół solidarnością partykularną, ograniczoną do jakiegoś kręgu, i to często tego najbliższego. I znajdowało to moralne wsparcie u wielu innych filozofów. - Kto kocha wszystkich, kocha iluzję - przypominał Sandel zdanie niemieckiego filozofa Johanna Herdera.
Ta partykularna, ograniczona do takiego czy innego kręgu spraw czy osób solidarność ma jednak, jak wywodził Sandel, swój niebezpieczny cień. Może się zmienić w taką solidarność, która coraz bardziej rozdziela sprawy „moje” od spraw i problemów „innych”. Tu właśnie, w opozycji do tak rozumianej solidarności, pojawia się miejsce dla solidarności rozumianej właściwie. Pozwala ona np. odczuwać związek z własną społecznością, ale nie znaczy to, że zapomina o uniwersalnych wymogach. Ktoś taki poczuwa się do obowiązków także wobec społeczności innych niż własna. Ktoś taki ma świadomość wzajemnych zależności i odpowiedzialności różnych grup. Ktoś taki wreszcie potrafi krytykować własny rząd albo model patriotyzmu własnej wspólnoty narodowej.
Drabina sukcesu
Filozoficzne rozważania Michaela Sandela mogą się w tym streszczeniu wydawać cokolwiek abstrakcyjne, w rzeczywistości jednak w wygłoszonym w Gdańsku wykładzie prowadziły w samo sedno problemów, z jakimi borykają się dzisiaj zachodnie społeczeństwa i demokracje. Dokładniej: w sedno problemów, jakie mają dzisiaj liberalne elity, do których bardzo wyraźnie kierował swoje przesłanie Sandel. - Prawicowy populizm jest symptomem upadku polityki liberalnej - wieścił. - Te liberalne elity zapomniały o zwykłych ludziach.
Dla liberalnych elit bowiem myślenie w kategoriach takiej czy innej partykularnej solidarności jest zawsze podejrzane, trąci a to prowincjonalizmem, a to niebezpiecznymi ksenofobiami. To wypieranie z przestrzeni publicznej wspólnotowych tożsamości prowadziło jednak, jako jedna z przyczyn, do tworzenia się pewnej pustki, próżni sensów.
Najpoważniejsze szkody w tej właśnie sferze spowodowało, zdaniem Sandela, co innego jeszcze: rynkowe myślenie, w którym przestano odróżniać gospodarkę rynkową i rynkowe społeczeństwo. Wolny rynek nie określał już tylko zasad gospodarki, zaczął wpływać na wszystkie wymiary ludzkiego życia: media, stosunki w pracy, a nawet w życiu rodzinnym. Wszystko zostało niejako wystawione na sprzedaż. Początki tego procesu umieszczał Sandel w latach 80., czasach Reaganomics i thatcheryzmu, a jego dzisiejszym skutkiem jest kryzys demokracji.
Dlaczego? Bo liberalne elity przegapiły, jakie zaczęło to powodować problemy. Choćby ekonomicznych nierówności, których nie można zapełnić hasłami o indywidualnej przedsiębiorczości, pozwalającej każdemu wspinać się po szczeblach drabiny życiowego sukcesu. W rzeczywistości kto w tej wspinaczce po coraz bardziej oddalających się od siebie szczeblach zaczyna jako biedny, na ogół także kończy jako biedny. I nie chodzi tu wyłącznie o ekonomiczne wykluczenie. - Z pracą wiąże się też godność osoby - przypominał Sandel. Tymczasem zwycięzcy w tym wyścigu zwykle tylko sobie przypisywali własny sukces i zachłystywali się nim. Powstawała „merytokracja”: ci, którzy się znaleźli u góry, patrzyli z pogardą na tych na dole i zapominali o niezbędnej pokorze.
Wspólnota sfrustrowanych
To właśnie z tymi ludźmi „na dole” nawiązują dzisiaj przywódczą wieź tacy politycy jak Donald Trump. - Trump nigdy nie używa słowa „szansa”- zwracał uwagę Sandel. - Za to cały czas używa retoryki zwycięzców i przegranych i zapowiada, że to przegrani staną się zwycięzcami.
Co ważne, Sandel w swoim gdańskim wykładzie Trumpowi i innym dzisiejszym „populistom” nie poświęcał przesadnie wiele uwagi. To nie oni są, według Sandela, problemem, problemem jest słabość i kryzys liberalnych elit, które straciły kontakt ze społeczną rzeczywistością. A bez tego kontaktu nie są w stanie prowadzić skutecznej polityki. Kto w Polsce żyje w przekonaniu, że sam „antypisizm” nie wystarcza do uprawiania takiej polityki, ten mógł w wykładzie amerykańskiego politologa znaleźć potwierdzenie tej prawdy. A kto nie rozumie stojących w miejscu sondaży, pokazujących stabilne poparcie dla rządzących, mógłby coś z tej tajemnicy zrozumieć, przysłuchując się, jak w opisie Sandela w ciągu minionych dekad powstawała w społeczeństwach Zachodu wspólnota osób żyjących w poczuciu, że zostali zlekceważeni i pominięci. Jakby nie dotyczyła ich solidarność, nie tylko zresztą w wymiarze ekonomicznym. Dzisiaj mają oni poczucie, że ktoś ich reprezentuje.
Mobilność i solidarność
- Potrzebne jest nam zrozumienie osadzone w obecnej sytuacji. Nie jest to łatwe i nie dokonamy niczego szybko, jeśli nie zdefiniujemy na nowo dyskursu politycznego - przestrzegał swoich słuchaczy Sandel. Do kogo odnosiło się to „my”? Do kogo jak do kogo, ale z pewnością do pierwszego rzędu w audytorium, zajętego przez prezydentów, wiceprezydentów, dyrektorów i wicemarszałków, lokalnej liberalnej elity, której przedstawiciele podnosili z krzeseł pierwszego rzędu kartki z napisem „zarezerwowane”. Szerzej - odnosiło się do tych wszystkich, którym się powiodło w Polsce, i to powiodło się na tyle, że pozwoliło zapomnieć o tych, którzy zajęli dalekie miejsca w tym wyścigu.
- W większym stopniu potrzebna jest nam solidarność niż mobilność - uczył Sandel. - Lepiej i gorzej sytuowani są nawzajem odpowiedzialni wobec siebie.
To bardzo inspirujące odczytanie na nowo przesłania solidarności przez amerykańskiego filozofa przypomniało mi wiekopomną odpowiedź prezydenta Komorowskiego, który zaczepiony w kampanii wyborczej na ulicy przez chłopaka, pytającego, co ma zrobić jego siostra, której nie stać na kupno mieszkania, odrzekł: „Niech weźmie kredyt”. Słowem: niech będzie bardziej mobilna.
Słuchacze wykładu Sandela powinni się, być może, dwa lata po tamtej wypowiedzi, zastanowić, czy na to niełatwe pytanie istnieje jakaś lepsza odpowiedź.