Smecz towarzyski. Wyborcza gra pozorów
"Była to jednak pod pewnym względem kampania wyjątkowa. Nigdy w historii III RP aparat państwa nie został zaangażowany w takim stopniu do wsparcia swojego kandydata".
Korci, aby napisać, że za nami najdziwniejsza kampania prezydencka w ostatnich trzech dekadach, ale zaraz podniosą się głosy o pamięci nie tyleż nawet krótkiej, co krótkotrwałej. Może słusznie - już pierwsze przecież wolne wybory prezydenckie w wolnej Polsce ustawiły wysoko poprzeczkę, a pojawienie się Stana Tymińskiego było szokiem dla młodziutkiej demokracji. Ujawniając zresztą narodową (ludzką?) skłonność do plemiennych podziałów. Kiedy jedni protestowali na ulicach przeciwko kandydatowi znikąd (rzućcie okiem na zdjęcie u góry), drugich uwodziła jego gadka o czarnej teczce. Już wtedy były to „wybory najważniejsze”, w których „decydował się los kraju”. Już wtedy był to bardziej spór o Polskę niż o wizję prezydentury. Teraz jednak to zjawisko okazało się głębsze niż Bajkał.
Z kilku zaledwie rzeczy, nie licząc pandemii, zostanie zapamiętana ta kampania: ze słów Andrzeja Dudy o środowiskach LGBT (można przypuszczać, że w wyborczym przeglądzie słynnych cytatów będą stać gdzieś obok „dziadka z Wehrmachtu”), z braku debaty i jej kuriozalnych ersatzów oraz menelowego plus, żartobliwej propozycji Stanisława Żółtka jeszcze sprzed pierwszej tury. Niewiele, przyznacie, jak na ten dość nietypowy czas. Była to wręcz kampania mniej wyrazista niż poprzednie, pusta chwilami jak wydmuszka, bo dyktat badań opinii jest coraz silniejszy. Kandydaci już w ogóle nie mówią, co myślą, mówią tylko to, co ich potencjalni wyborcy chcą usłyszeć. Można ubolewać, że - nic nowego, niestety - mieści się w tej kategorii również straszenie gejami i Niemcami, ale to temat na jeszcze inną rozmowę.
Była to jednak pod pewnym względem kampania wyjątkowa. Nigdy w historii III RP aparat państwa nie został zaangażowany w takim stopniu do wsparcia swojego kandydata, w tym wypadku urzędującego prezydenta (tak, tego bezpartyjnego i niezależnego). Uruchomiono wszystkie rządowe moce przerobowe, ministrowie na wyrywki ogłaszali start strategicznych inwestycji. Lotniska, dworce, obwodnice, bony, plusy, wozy strażackie. Propaganda TVP pracowała pełną parą, prezes Jacek Kurski wyłączył ostatnie hamulce i jeśli Duda wygra w niedzielę, dług wdzięczności będzie miał u niego równie duży jak u premiera Mateusza Morawieckiego. W kampanię włączył się nawet Zbigniew Ziobro, akurat Dudzie wyjątkowo niechętny, nie tylko dlatego, że był ofiarą jednego z jego nielicznych wet. W ostatnim tygodniu jeździł więc Ziobro po szpitalach i remizach, które - wiadomo - są naturalnymi kierunkami podróży służbowych dla ministra sprawiedliwości. Aż takie znaczenie mają dla Zjednoczonej Prawicy te wybory.
Rząd zbudował Dudzie scenę, na której ten mógł w śnieżnobiałych koszulach odgrywać rolę cara, w takim współczesnym, putinowskim znaczeniu. Wbrew faktom. własnym prerogatywom i rzeczywistej pozycji. Ja dałem te tarcze i plusy, ja zbudowałem te drogi, ja likwiduję biedę, ja zmieniam Polskę, ja walczę z kryzysem i z powodzią. Ja, ja, ja. Nie, nie jest to zapowiedź ustrojowej zmiany i tworzenia systemu prezydenckiego. Tak wygląda zaciąganie wysoko oprocentowanego kredytu, który trzeba będzie spłacać rządowi przez kolejne pięć lat.