Smecz towarzyski. Wojna za trzy, dwa, jeden...
"Teraz wszystko wraca na swoje miejsce i prezydent znowu nie ma nic do powiedzenia. Między bajki można włożyć prognozy o wybijaniu się w drugiej kadencji na niezależność. Koncyliacyjny kurs obowiązywał jedynie między 21 a 22 w wyborczą niedzielę".
Gdyby stworzyć portret psychologiczny Andrzeja Dudy sporo byłoby w nim o silnej potrzebie akceptacji i bycia lubianym. Nie są to cechy w polityce specjalnie przydatne, bo oznaczają również niską odporność na krytykę i nieustanne roztrząsanie opinii na własny temat, niemniej prezydent takim romantycznym przypadkiem właśnie się być zdaje. Można przypuszczać, że dużo myśli o swoim miejscu w historii, a w tych projekcjach sam siebie widz jako „tego, który był bliski ludziom, narodowi, służył suwerenowi”. Prostoduszne to i dziecięco naiwne, ale wciąż marzy mu się rola „prezydenta wszystkich Polaków”, o którym kiedyś można by na szkolnych apelach opowiadać okrągłe formułki. Z naciskiem na: marzy.
Gwałtowny zwrot przez rufę i próba odcięcia się minutę po zamknięciu lokali wyborczych od agresywnej kampanii są do tego portretu dobrą ilustracją. A także rodzajem pośredniego dowodu, że prezydent zaplanowaną przez własny sztab strategię gry na polaryzację i mobilizację elektoratu uznał za skuteczną, ale też stanowczo zbyt ostrą. W roli pohukującego i wygrażającego czuł się niezręcznie, czemu miałoby inaczej, skoro obsadzono go w niej na siłę, wybitnie nie po warunkach. Odkręcanie tego w pośpiechu przyniosło groteskowy skutek. Z jednej strony słowa prezydenckiej córki o szacunku, wyjęte żywcem jak z parady miłości, miały w oczywisty sposób ocieplić wizerunek jej ojca, z drugiej - zabrzmiały jak wymierzone przeciw jego poglądom.
Na nic jednak chęci wyrwania się z wizerunkowego szablonu. Sklejanie Polski po tym, gdy samemu przyłożyło się rękę do jej rozrywania, jest zadaniem skazanym na porażkę. Przynajmniej z kilku powodów. Powyborcza reakcja Dudy pokazuje, że potraktował kampanię jak bokserski pojedynek. Przed walką trash talk, prowokacje, wszystko dla podbicia oglądalności, a po wygranym starciu zbijamy piątkę, puszczamy lekko podbite oko i co złego to nie ja, a ostatnia kropla złej krwi wyschła na ringu. W sportach walki ta metoda działa świetnie, w życiu - nie. Rany po ciosach goją się znacznie wolniej albo wcale, tym bardziej te zadawane nie konkurentowi, a (nie)przypadkowym ofiarom z publiczności.
Po wtóre, teraz wszystko wraca na swoje miejsce i prezydent znowu nie ma nic do powiedzenia. Między bajki można włożyć prognozy o wybijaniu się w drugiej kadencji na niezależność. Koncyliacyjny kurs obowiązywał jedynie między 21 a 22 w wyborczą niedzielę, teraz trzeba będzie znów być lojalnym wobec środowiska, które tę drugą kadencję załatwiło, a które śrubę woli dokręcać niż odkręcać. I w którym przy okazji zaczynają się manewry o władzę, może nawet już o schedę po Jarosławie Kaczyńskim, a „Gra o tron” to przy tym może być pikuś. Duda mógłby oczywiście się zdystansować, ustawić w wygodnej pozycji arbitra, tyle że nie wolno zapominać o jednej rzeczy. Władzę ma dziś ten, kto ma telewizję publiczną. I to Jacek Kurski będzie ustawiał figury na szachownicy - już zaczął zresztą to robić - i to na jego łasce i niełasce jest wizerunek prezydenta połowy wszystkich Polaków. Duda będzie zmuszony do wybrania strony w tej wojnie. Tym bardziej właśnie, że niczego nie chciałby tak bardzo jak utrwalenia w polskiej pamięci własnego obrazu poczciwego dobrodzieja.
I barterem będzie musiał za to zapłacić. Niemało. Na wstępie drugiej kadencji został wkręcony przez rosyjskich żartownisiów. Ochrona głowy państwa dała w tym wypadku ciała koncertowo, zupełnie jakby na tej polskiej politycznej planszy Duda był co najwyżej gońcem, ale zdecydowanie nie królem. Przypadek?