Śląski alfabet zbrodni: T jak taser, czyli śmierć Roberta Dziekańskiego
Robert Dziekański skończyłby w tym roku 48 lat. Od siedmiu lat mieszkałby z matką Zofią Cisowski w kanadyjskim Kamloops nad rzeką Thompson w Kolumbii Brytyjskiej. Wspólnie prowadziliby firmę remontowo-porządkową. Chodziłby po Górach Skalistych, zwiedzałby wybrzeże Pacyfiku, realizował swoje podróżnicze pasje. Sprowadziłby z Gliwic Elżbietę, kobietę którą kochał. Niestety, 14 października o 1.28 funkcjonariusze Królewskiej Kanadyjskiej Konnej Policji na lotnisku w Vancouver porazili go pięć razy prądem z taserów. Przez jego ciało przepłynęło 200 tys. wolt. Tyle, ile dawkuje się skazanym na śmierć na krześle elektrycznym. Serce mężczyzny nie mogło tego wytrzymać.
Komisja prowadzona przez sędziego Thomasa Braiwooda ujawniła matactwa policjantów, którzy interweniowali w sprawie Polaka oraz błędy popełnione przez obsługę lotniska w Vancouver. Tydzień temu zaś sąd skazał czwartego z policjantów za fałszywe zeznania.
Dziekańscy pochodzą z Dolnego Śląska. Do Gliwic przeprowadzili się niemal 30 lat temu. Krótko byli szczęśliwi. Śmierć zabrała Robertowi ojca. Zofii było ciężko samej wychować syna. Miał trudny charakter i kolegów, którzy ściągali go na złą drogę.
Kilkanaście lat temu Zofia podjęła trudną decyzję: - Znajomy miał starszego, 72-letniego brata w Kanadzie. Potrzebował opieki. Chciał żebym przyjechała, zobaczyła jak tam jest i zdecydowała, czy chcę zostać - wspomina Cisowska. Planowała pobyć tam rok, dwa, odłożyć trochę pieniędzy i wrócić do Polski. - To wyjątkowo dobry człowiek. Pokochałam go i ponownie wyszłam za mąż - opowiada.
Robert pozostał w Gliwicach. Poznał Elżbietę. Zakochał się. Ta miłość nie uchroniła go błędów. Jego kartoteka w gliwickiej komendzie była gruba. Kilka kradzieży, jeden rozbój. Wszystko pod wpływem alkoholu. Matka nie miała o tym pojęcia. Ale chyba coś przeczuwała.
Dom przy ul. Dolnych Wałów leży niemal w samym centrum miasta. W 2007 roku, kiedy go odwiedziliśmy był w fatalnym stanie. Pewnie popadłby w kompletną ruinę, gdyby miasto nie wynajęło części pomieszczeń na przychodnię. Starych, często "kłopotliwych" lokatorów, zastąpili nowi. Na pierwszym piętrze straszyły wypalone okna po pożarze sprzed miesięcy. Klatka schodowa farby nie widziała od nowości. Czuć było wilgoć i spaleniznę. To tu na parterze mieszkał Robert i jego partnerka. Pokój z kuchnią. Zabezpieczony podwójnymi drzwiami. Strasznie zapuszczony. Elżbieta przechodziła załamanie nerwowe. Robert miał ją sprowadzić do siebie. Miał być ślub i nowe życie. Z dala od starych znajomych, przez których mieli kłopoty. I przez których Robert robił złe rzeczy. Marzenia prysnęły jak mydlana bańka.
- Widzicie? Jestem wrakiem człowieka. Nie chcę żyć! Czekam już tylko na jego prochy i na to by odprowadzić go do grobu - Elżbieta krzyczała przez łzy. Zamknęła się w sobie i w czterech ścianach. Nie wychodziła na zewnątrz. Płakała i cierpiała.
- Boję się, żeby sobie czegoś nie zrobiła. Świat się jej zawalił - niepokoił się Janusz Pawliczak, znajomy Roberta i Elżbiety. Przez długie lata razem pracowali w firmach budowlanych. – To był dobry fachowiec. Robił gładzie, malowanie, płytki. Jak trafił się wyjątkowo wymagający i czepiający się drobiazgów klient, wysyłano do niego Roberta. Po nim nie było poprawek. Perfekcjonista. Łebski facet. Szefowie polegali na nim - wspominał Pawliczak.
Janusz twierdził, że Robert marzył o Kanadzie od lat. Kamloops, gdzie miał zamieszkać z matką i ojczymem, to prawie stutysięczne miasto w środkowej części Kolumbii Brytyjskiej. Położone w dolinie nad jeziorem, otoczone przez góry Kordyliery. Bajkowe krajobrazy. Jedna z największych atrakcji turystycznych regionu. Wymarzone miejsce na górskie wędrówki, łowienie ryb, kolarstwo, sporty zimowe. Po prostu raj. Gliwiczanin wiele czytał o tym miejscu. Geografia była jego pasją. W walizce z którą wylądował 13 października wieczorem w Vancouver nie miał cennych przedmiotów, pamiątek, ubrań. Tylko książki podróżnicze i atlasy.
Żeby na stałe sprowadzić Roberta do Kanady Zofia musiała zostać jego sponsorem. A to zgodnie z przepisami oznaczało, że musiała zarabiać rocznie minimum 30 tysięcy dolarów. Pracowała jednocześnie w trzech miejscach. Często od świtu do nocy. Udało się. Osiągnęła wymagany pułap zarobków. Rok wcześniej złożyła papiery w urzędzie imigracyjnym. Rozpoczęły się procedury. W końcu na ul. Dolnych Wałów w Gliwicach listonosz przyniósł list z konsulatu. Robert dostał wizę. - Jezu, jak on się wtedy cieszył. Planował, że sprowadzi narzeczoną - opowiadała Zofia. Ta historia nie miała jednak szczęśliwego zakończenia.
Co ujawnił raport Braidwooda? Według ustaleń komisji użycie paralizatora wobec Polaka przez funkcjonariuszy Kanadyjskiej Królewskiej Policji Konnej było nieuzasadnione, a ich zachowanie haniebne. Kiedy podchodzili do Polaka, on stał spokojnie, z opuszczonymi rękami i nie chciał nikogo atakować. Początkowo zachowywali się właściwie. Jednak najstarszy stopniem zmienił postępowanie. Sędzia Braidwood stwierdza w raporcie, że policjanci specjalnie zniekształcali swoje relacje z lotniska, by się wybielić.
O ostatnich dniach w Gliwicach podczas telekonferencji sędziemu Thomasowi Braidwoodowi i pozostałym członkom komisji opowiedzieli znajomi gliwiczanina. Relacje z tych rozmów czytamy w opublikowanym w internecie raporcie.
Iwona Kosowska mieszkała w tej samej kamienicy w centrum Gliwic, co kiedyś Robert. Opowiadała członkom komisji śledczej o zamiłowaniu Dziekańskiego do geografii: "Miał kilka atlasów Kanady. Był bardzo podekscytowany podróżą. To miał być jego pierwszy lot, więc się denerwował. Bał się turbulencji, no i nie mówił w innym języku niż polski. Nie spał osiem godzin przed odlotem."
Magdalena Czelwińska, kolejna znajoma Dziekańskiego, widywała go kilka razy w tygodniu: "To był normalny, zdrowy człowiek. Zawsze chętny do pomocy przy wrzuceniu węgla do piwnicy, czy remoncie mieszkania".
Zeznając przed komisją podkreślała, że Dziekański był podekscytowany podróżą do Kanady "mlekiem i miodem płynącej": "Bardzo kochał mamę. Chciał jej zrobić niespodziankę i przed wyjazdem rzucił palenie. Jedyne co chciał ze sobą do niej zabrać to książki" - mówiła pani Magdalena.
13 października 2007 roku o 6.20 Boeing 737 z Dziekańskim na pokładzie wyleciał z Pyrzowic do Frankfurtu. Szef stewardes Jezus Fernandez Gonzales opowiedział kanadyjskiej komisji, że Robert usiadł pomyłkowo w klasie biznesowej. Upomniany, dzięki pomocy tłumacza z ziemi, przeszedł do klasy ekonomicznej.
We Frankfurcie Dziekański przesiadł się na samolot linii Condor Air do Vancouver. Adolf Buettner, szef obsługi pasażerów na statku, zauważył, że Polak nie zna ani angielskiego, ani niemieckiego. Zapamiętał też, że Robert pocił się i miał błyszczące oczy: "Po konsultacji z kolegami uznaliśmy, że ten człowiek dużo za sobą zostawia i chce rozpocząć nowe życie w Kanadzie. Te szkliste oczy uznaliśmy za objaw emocji."
W Vancouver samolot wylądował 13 października około godz. 15. Patricia Hunter, pracownica obsługi lotniska miała tego dnia służbę. Zarządzała kolejką pasażerów, odpowiadała na ich pytania. Zauważyła Dziekańskiego. Uświadomiła sobie, że nie będzie się z nim w stanie komunikować inaczej, niż przez sygnały ręczne. Poprosiła by przeszedł do przodu i porozmawiał z oficerem służb granicznych.
Monica Kullar, pracownica agencji celnej. To do niej podszedł Dziekański. Mówił po polsku, wymachiwał deklaracją celną. Wskazywał na numer lotu, jakim przybył. Pokazywał paszport z wizą. Obsłużyła go, wprowadziła jego dane do komputera.
Zeznała, że między godziną 22. a 23. zadzwonił do niej celnik z pytaniem o Polaka. O godzinie 00.50 14 października zauważyła, że Dziekański nadal był w hali celnej. Nigdy wcześniej nie widziała, żeby tam ktoś tam przebywał prawie dziewięć godzin.
Janet Sullivan zajmowała się informowaniem o przylotach i odlotach. To do niej zgłosiła się matka Roberta Zofia Cisowska i jej przyjaciel pan Hutchinson. "Sprawdziłam wszystkie przyloty z Europy i powiedziałam, że samoloty wylądowały" - zeznawała Sullivan. Zaczęły się poszukiwania Dziekańskiego. Kiedy go nie znaleziono Cisowska wróciła do domu do Kamloops z zamiarem powrotu na lotnisko następnego dnia rano.
Pracownicy lotniska dzwonili także do hali celnej, w której przebywał Robert. Oficer straży granicznej Tina Zadravec stwierdziła, że nie ma tam poszukiwanej osoby oraz że nie było imigrantów z Polski. Zasugerowała kontakt z liniami lotniczymi. Powiedziała Zofii Cisowskiej, by wróciła do domu.
Członkowie komisji Braidwooda stwierdzili, że Zofia Cisowska i jej przyjaciel zrobili wszystko, co było w ich mocy, by znaleźć Roberta. Musieli czuć się bezsilni i zaniepokojeni brakiem kontaktu z mężczyzną, który nie znał angielskiego, ani nie miał doświadczenia w podróżach międzynarodowych, a na dodatek bał się latania.
Robert Jorssen do hali przylotów międzynarodowych dotarł około 1.30. Zeznał, że Dziekański przed przybyciem policji był bardzo wzburzony, podnosił do góry różne sprzęty. Funkcjonariusze podeszli do szklanych drzwi, przy których stał Polak. Wyciągnęli broń przeciwko niemu. Jorssen usłyszał, jak dwa razy użyto tasera. Dziekański upadł. Funkcjonariusze rzucili się na niego, założyli mu kajdanki. Niedługo potem Polak już nie żył.
Dlaczego zmarł Dziekański? Sekcja zwłok i badania wykazały, że bezpośrednim powodem zgonu było śmiertelne zaburzenie rytmu serca. Sędzia Thomas Braidwood podkreślił w raporcie, że co prawda nie wiadomo dokładnie, co spowodowało śmierć Polaka, jednak w jego opinii użycie paralizatora doprowadziło do wzrostu ciśnienia krwi i przyspieszenia pracy serca. Także pięciokrotne użycie tej broni odegrało olbrzymią rolę w śmierci zmęczonego i zdenerwowanego Polaka.
"Zostawcie mnie... Czy wyście zwariowali?" - takie były ostatnie słowa Dziekańskiego na kanadyjskiej ziemi. Wymarzony raj stał się dla niego miejscem kaźni.