"Skywalker. Odrodzenie" wszedł do kin. Krytyk: "Gwiezdne wojny" to filmy dla wsi
Do kin wszedł "Skywalker. Odrodzenie", czyli epizod IX Star Wars, mający być zamknięciem historii o rodzinie Skywalkerów. - Saga „Gwiezdnych wojen” dopiero się rozpędza - mówi doktor Wiesław Kot, krytyk filmowy.
Na ekrany kin wszedł „Skywalker. Odrodzenie”. To dziewiąta część „Gwiezdnych wojen”. Mówi się, że ostatnia, chociaż zaplanowane są już filmy, których premiery odbędą się w latach 2022-2026. Dlaczego więc ma to być film ostatni?
To na pewno nie będzie film ostatni, ponieważ nikt nie zarzyna kury znoszącej złote jajka, a po drugie do spenetrowania we wszechświecie jest nieskończenie dużo planet i całych galaktyk, o których do tej pory nie mieliśmy pojęcia. A za rogiem każdej galaktyki czai się niepoliczalna ilość atrakcji.
Chcę przypomnieć, że we wszechświecie jest więcej gwiazd niż wszystkich ziarenek piasku na kuli ziemskiej jak podają uczeni. Tak więc saga „Gwiezdnych wojen” w żadnym razie nie zmierza ku finiszowi, ale dopiero rozpędza się. Z wielu powodów także z tego, że nie chodzi o to, aby przedstawić jakieś nowe, szokujące atrakcje, które mogły by się czaić we wszechświecie, a wręcz przeciwnie. Chodzi w tej zabawie o to, aby mieć kilkanaście tych samych motywów, postaci, sytuacji, wynalazków w rozmaitych, ale bardzo podobnych konfiguracjach. Możemy w tym najnowszym odcinku zobaczyć pościg pustynny z bardzo silną iluzją burzy piaskowej. Możemy odczuć ten niezwykle groźny mruczący ocean, ale już po chwili przenosimy się w rejony ekstatycznej dżungli. Nie mówiąc już o ukwieconych łąkach, lasach i przestrzeniach międzygwiezdnych.
Rozwiąż quiz: Gwiezdne wojny: Jak dobrze znasz losy Skywalkerów? Sprawdź!
A więc widz uprawia turystykę nie ruszając się z fotela?
To prawda i jest to cechą tego typu baśniowych filmów jak na przykład u Bonda. Tam też jest scenariusz i scenografia zmieniane błyskawicznie i wygląda jakby była żywcem wyjęta z folderu turystycznego, z pocztówki z wakacji po to, aby za cenę biletu kinowego widz mógł napawać oczy tym, jak wygląda piękny świat, chociaż jak potem się okaże, przy okazji bytności w tych
miejscach w realu, tak kolorowo on nie wygląda. Więc jest to turystyka zakłamana, lukrowana, pozbawiająca widza obcowania z realnym światem. Podawane jest to szybko i w sekwencji zmiany slajdu po to, aby widz, który w sensie mentalnym ma bez obrazy nie więcej niż 14 lat nie znudził się. Niezależnie od tego, co ma napisane w metryce.
I ta seria będzie kontynuowana, ponieważ odwołuje się do najgłębszych, wegetatywnych pokładów ludzkiego widzenia świata w skali globalnej. Mają tutaj ogromne znaczenie więzy krwi. Ojcowie odpowiadają za grzechy dzieci, dziadkowie wracają po latach z jakimś przesłaniem dzięki translokacji w czasie. Jeżeli ktoś pochodzi z jednej wsi, z jednego obwodu, z jednej partii to trwa w niej już do końca i tym samym przypomina bardzo albo średniowiecznego wieśniaka, który był przypisany do ziemi, zaprzysięgłego fana zespołu rockowego albo kibica drużyny piłkarskiej, który towarzyszy jej niezależnie od tego co się z tą drużyną dzieje.
Na czym polega fenomen „Gwiezdnych wojen”?
Fenomen ten należy do tak zwanej kultury fanowskiej, czyli zaprzysięgłych, oddanych tej jednej i bezkrytycznie przyjmujących postawę hołdownicza i postawę uwielbienia. Bardzo ta saga przypomina dawną literaturę ludową, rodzinną, w której ważne były przede wszystkim więzy krwi. U nas jako odnośnik literacki dałoby się zaproponować historie rodzinne z Kresów Marii Rodziewiczówny albo sag rodzinnych wielopokoleniowych, które znaleźć możemy w twórczości Józefa Ignacego Kraszewskiego. Nie jest to literatura wysokich lotów, ale ona się mieści w tych samych kręgach tematycznych. Otóż jeżeli mówimy o tropach literackich to wskazałbym tutaj także na Sienkiewicza z tego powodu, że ta historia i rodzina są bardzo ważne.
Bohaterowie są cały czas jednakowi, statyczni. Oni się wbrew pozorom nie zmieniają, a nawet jak zmieniają się tak jak Kmicic, to w sensie psychicznym pozostają prości jak chłop pańszczyźniany. Jak dziecko. Świat wokół inspiruje, toczą się jakieś wojny, intrygi, ludzie zmieniają poglądy, dojrzewają, głupieją, mądrzeją, łajdaczą się albo szlachetnieją, a oni stoją w środku tego wiru i z nimi samymi nie dzieje się nic. Jakby ich to wszystko nie dotyczyło. Oni bronią się albo atakują. Co tu dużo mówić - to tępaki i matoły. Typy ograniczone. I w związku z tym mamy taki paradoks, że jeżeli chodzi o świat, rozumienie świata, „Wojny gwiezdne” są strasznie konserwatywne, powiedziałbym nawet zachowawcze. Niech będzie tak, jak było jak mawiali na Kresach, ale z drugiej strony jeżdżą na supernowoczesnych statkach, walczą na laserowe miecze i zdobywają jakieś ekstra przyspieszenie, a sami są marionetkami. Rzadko który, właściwie nikt z tych bohaterów „Gwiezdnych wojen” do niczego o własnych siłach nie dochodzi. On tylko odpowiada za grzechy rodziców albo uskutecznia jakąś zemstę rodową lub walczy z przeciwnym obozem. Jest to wszystko nastawione na widza prowincjonalnego, na widza wiejskiego cokolwiek by to znaczyło, który żyje tak, jak nasi ojcowie. Ale trzeba pamiętać, że tak żyje 90 procent ludzi na Ziemi. A te filmy są adresowane do całej planety. Krótko mówiąc, są to filmy dla wsi. Prezentują kulturę agrarną, stanową, bo tutaj mamy cięgle do czynienia z jakimiś kastami, do których trzeba wejść drogą wtajemniczenia.
Ten film ogląda już co najmniej trzecie pokolenie, bo pierwsze „Gwiezdne wojny” pojawiły się w 1977 roku. Strasznie dawno...
Wbrew pozorom nic się nie zmienia, bo „Gwiezdne wojny” są technicznie coraz doskonalsze i za chwilę będą miały trzeci wymiar i oglądają te „Gwiezdne wojny” ci sami w pewnym sensie, a czasami dosłownie ci sami widzowie, którzy oglądali te pierwsze filmy. Oni sami się nie zmieniają, mimo że ten świat międzygalaktyczny wokół nich wiruje. I tutaj chcę nawiązać do tego, o czym mówiliśmy. „Gwiezdne wojny” to tak zwana space opera, czyli kosmiczny western. Bazuje na bardzo starych motywach wywiedzionych jeszcze - mówiąc najskromniej - z powieści XIX-wiecznej, na przykład z powieści Juliusza Verne’a „20 tysięcy mil podmorskiej żeglugi” czy „Tajemnicza wyspa”. Dokonuje się pewnych wypraw w nieznane, odkrywa się nowe łady, a tutaj są to nowe galaktyki.
Niedawno byłem w Nantes w Muzeum Juliusza Verne’a w kamienicy, gdzie mieszkał. To muzeum ogromnie zatłoczone, uczęszczane jest przez wycieczki z całego świata ponieważ ta kultura takiego chłopackiego przeżywania świata, podróżowania, przygód w rodzaju bohaterów Verne’a jest ciągle żywa, mimo że zmieniają się układy. Ale pozostają te schematy fabularne takie jak zdobycie skarbu, uwolnienie jakiejś piękności, walka z siłami zła, bohater negatywny kontra pozytywny. Jak w westernie. Dużo jest poza tym tutaj elementów magii i miecza, bo „Gwiezdne wojny” to nie jest science fiction tylko fantasy, a fantasy to taka kreacja, supozycja, świat wymyślony od zera, w której mnich średniowieczny może chodzić w zgrzebnym habicie, ale w ręku trzyma laser, miecz laserowy, którym może gromić przeciwnika. A więc połączenie jakiejś zgrzebnej fundamentalnej tradycji z techniką, o której powiedzieć, że jest supernowoczesna, to powiedzieć tyle, co nic.
To ciągnie za sobą pewne konsekwencje. „Gwiezdne wojny” w sensie poznawania świata, w takim sensie, jaki proponuje nowoczesna fizyka, to jest kosmiczna bzdura. Stanisław Lem dostawał drgawek śmiechu oglądając „Gwiezdne wojny”. Najbardziej śmieszyło go to, co i mnie od zawsze śmieszyło, choć z fizyką byłem na bakier. Mianowicie to, że w przestrzeni międzygwiezdnej strzelają do siebie laserowymi pociskami i słychać taką kanonadę jak pod Stalingradem. A przecież tam nie ma powietrza. Nie ma co przenosić dźwięku. A więc skąd ten hałas? Co przenosi ten hałas? Nawet ja, tuman z fizyki zauważałem, że coś się nie zgadza. Tylko, że te elementy inscenizacji, te braki fabularne, niekonsekwencje w rozwijaniu historii nikogo nie rażą. W końcu te filmy przypominają coraz bardziej grę komputerową, w której wszystko się może zdarzyć w zależności od tego jaki wariant przyjmiemy.
Wspomniał pan o Muzeum Juliusza Verne’a , ale my w Wielkopolsce mamy Muzeum Wojen Gwiezdnych...
To prawda. Mieści się ono we wsi Witaszyce, po drodze z Poznania do Jarocina w oficynie dawnego dworku. W niewielkiej piwnicy tej oficyny pewien dziś młody człowiek, a kiedyś chłopczyk pozbierał pamiątki związane z „Gwiezdnymi wojnami”, które mu sukcesywnie kupował tato. I przez lata nazbierało się tego tyle, że jest małe muzeum i przyjeżdżają tam wycieczki. Oprowadzała mnie po nim pewna starsza pani, włościanka miejscowa, która - gdy byliśmy tylko z żoną i zostaliśmy sami - powiedziała: Wie pan co. Tu przyjeżdżają dzieci. Biegają i mówią: a to jest to, a to jest to. A ja nie mam pojęcia o co w tym wszystkim chodzi. Ja tych filmów nie widziałam. Ja tej pani chciałem powiedzieć: proszę pani, gdyby pani poszła do kina i wniknęła w ten świat, z Witaszyc by się pani przejechała do Poznania i weszła przez Poznań w przestrzeń międzygalaktyczną, to chcę pani powiedzieć, że czuła by się tam pani jak u siebie w domu.