Marcin K. i Witold M. wpadli na pomysł, by napadać pary uprawiające seks w autach pod Olkuszem. Za rozboje z nożami usłyszeli prawomocny wyrok krakowskiego sądu - cztery i pół roku więzienia
Dwaj mężczyźni zza drzew obserwowali rozwój wydarzeń na opuszczonym leśnym parkingu. W pewnej chwili zobaczyli, że para w zaparkowanym tam aucie namiętnie się całuje.
Potem siedzący za kierownicą ściągnął spodnie, a kobieta na miejscu pasażera rozpięła biustonosz.
Była ciepła, czerwcowa noc, w sam raz na intymne spotkanie w świetle księżyca. Na ten właśnie moment mężczyźni czekali z niecierpliwością.
Nim przystąpili do działania, pozwolili jeszcze parze w samochodzie na kilka miłych doznań, po czym wkroczyli do akcji.
Zamaskowani napastnicy z nożem i pałką w aucie
Na głowy założyli kominiarki, w rękach mieli noże i pałkę. Para nerwowo zaczęła się ubierać na widok zamaskowanych mężczyzn, którzy zażądali cennych rzeczy.
- Dawać telefony, pieniądze, kluczyki do auta, dokumenty! - komenderował jeden z napastników. O tym, że nie żartuje, najpierw przekonał się kierowca, któremu przystawił do szyi ostrze noża.
Drugi z bandytów otworzył drzwi od strony pasażera, gdzie siedziała wystraszona kobieta. Drgnęła ze strachu, gdy jeden z napastników usiadł na miejscu kierowcy i bawił się nożem. Włączał i wyłączał nim przyciski radia w samochodzie. Nóż był duży, kuchenny, jak do siekania warzyw, a nie do krojenia chleba (tak go potem opisała).
Drugi bandyta w tym czasie przetrząsnął jej torebkę, zabrał komórkę i drobne pieniądze. Po chwili niczym leśne duchy zniknęli z łupem. Na szczęście kluczyki do samochodu porzucili niedaleko na drodze, by kierowca mógł je znaleźć i odjechać.
Po takiej przygodzie parze kochanków przeszła ochota na miłosne figle i szybko wrócili do swoich domów. Było jasne, że nie zgłoszą napaści na policji, bo nikt nie lubi być ciągany po sądach.
Kierowca był w większym stresie, bo przecież nie mógł sobie pozwolić, żeby o jego nocnym wyskoku dowiedziała się żona. Pasażerka jego samochodu mogła się najwyżej narazić na kąśliwe uwagi syna, że włóczy się gdzieś po nocy, choć tak nigdy nie robiła, gdy tata jeszcze żył.
O tym, że pod Olkuszem dochodzi do takich rozbojów, policjanci dowiedzieli się przypadkiem, kiedy na komendę zgłosił się w końcu jeden pokrzywdzony mężczyzna.
Z oporami opisał, w jaki sposób został napadnięty. Przyznał, że stracił telefon komórkowy i gotówkę. Twierdził, że obrabowało go dwóch zamaskowanych mężczyzn, ale nie był w stanie szczegółowo ich opisać.
Jak podał, zatrzymał się w lesie, aby sprawdzić silnik w aucie, który w ostatnim czasie nieco szwankował. Wyszedł z pojazdu za potrzebą i wtedy padł ofiarą uzbrojonych bandytów. Ani jednym słowem nie wspomniał, że był wtedy z kobietą. Przyznał sie do tego dopiero na kolejnym przesłuchaniu. Wyjawił też nazwisko kochanki.
Zdradził ich telefon oddany do komisu
Kryminalni poszli tropem zrabowanego telefonu i sami byli zdziwieni, że już następnego dnia aparat znaleźli w komisie na terenie Olkusza.
Właściciel punktu nie krył, że te aparat, jak i dwa inne, przyniósł znany mu z widzenia stały klient. Za trzy używane komórki dał mu 220 zł. Brakowało w nich kart SIM, ale wszystkie były sprawne.
- Zapewniał mnie, że nie były kradzione, bo otrzymał je od dobrego kolegi - zeznał właściciel komisu.
Pokazał kopie umowy, jaką podpisał w klientem. Na dokumencie było nazwisko Witold M. Mieszkał w okolicy, więc policjanci zapukali do niego bez zbędnej zwłoki. Na ich widok od razu przyznał się do trzech napadów z nożem i bez wahania wydał swojego wspólnika - o ponad 10 lat młodszego Marcina K.
Byli ochroniarze z pomysłem na łupy
Obaj bandyci znali się od dawna. Razem pracowali w jednej firmie jako ochroniarze. Potem ich drogi się rozeszły. Marcin K. był kawalerem, znalazł zatrudnienie w prywatnej firmie i zarabiał średnio około 1200 zł miesięcznie.
Witold M. był już po rozwodzie, płacił alimenty na dziecko i łapał dorywcze zajęcia, żeby finansowo wyjść na prostą. Byli karani za to samo: jazdę autem pod wpływem alkoholu, ale poza tym incydentem nie mieli przeszłości kryminalnej.
Przesłuchiwani zaczęli nawzajem obciążać się odpowiedzialnością za pomysł, realizację i pełnione role w trakcie napadów. Plan mieli opracowany w detalach. Marcin K. znał miejsca w okolicach Olkusza, w których spotykają się pary, żeby w nocy w autach uprawiać seks.
Założyli, że obrabowani nie będą chętni, by informować policję o utracie telefonu czy paru groszy. Nie zamierzali nikomu robić większej krzywdy, ale noże i drewnianą pałkę ze sobą brali, bo ludzie przyłapani w sytuacji intymnej mogli przecież zareagować w nietypowy sposób.
- Może trzeba się będzie przed nimi bronić? - zastanawiali się. Kominiarki mieli jeszcze z czasów pracy w ochronie, zabrali je i nakładali na twarze, by uniknąć wpadki. Posiadały wycięte otwory na oczy, ale nie na usta. Wyglądali w nich jak leśne upiory. Dobrze się maskowali i nikt ich nie rozpoznał po wyglądzie, sylwetce i głosie. Inne dowody przesądziły o ich winie.
Wszystko szło zgodnie z założeniami. Zaskoczone i wystraszone pary oddawały cenne rzeczy. Ludzie bardzo się bali, że zamaskowani bandyci zrobią im krzywdę.
Jeden z zaatakowanych złapał za ostrze noża i zranił się w rękę, pozostali nie ryzykowali oporu, kiedy mieli nóż na gardle. Tylko jedna z napadniętych dziewczyn stanowczo odmówiła oddania pierścionka, ponieważ miał dla niej wartość sentymentalną.
- Okey, dobrze, nie zabieramy ci go - wycofali się napastnicy.
Wzajemne oskarżenia wspólników
Marcin K. zaprzeczał zarzutom, ale pod naporem dowodów potwierdził, że był na miejscu napadów. Winą za wszystko obarczał wspólnika.
- Ja tylko stałem w pobliżu i noża w ręce nie miałem - bronił się, ale nieudolnie. Nie dało się ukryć, że to on za każdym razem z nożem podchodził do kierowcy, a Witold M. z pałką do pasażera auta. Opowiadał bajki, że ostatnich dwóch napadów „dokonał ze strachu” przed wspólnikiem. Twierdził, że Witold M. dawał mu jakieś tabletki, po których nie wiedział, co robi.
Matka broniąc swojego syna przekonywała, że Marcin w ostatnim czasie „zachowywał się jak nienormalny”. Był agresywny, o wszystko miał pretensje.
Wszystko szło zgodnie z założeniami. Zaskoczone i wystraszone pary oddawały cenne rzeczy. Ludzie bardzo się bali, że zamaskowani bandyci zrobią im krzywdę
Krakowski sąd nie uwierzył, że Marcin K. był ofiarą wspólnika. Dał za to wiarę Witoldowi M., który przyznał się do winy, wyraził skruchę i przeprosił pokrzywdzonych za swoje zachowanie. Napisał nawet o tym do nich w listach z zakładu karnego, gdzie oczekiwał na wyrok.
Dodatkowe 1,5 roku zasądzone w apelacji
Sąd Okręgowy w Krakowie nie miał wątpliwości, że obydwaj oskarżeni w ciągu tygodnia dokonali trzech rozbojów na szkodę sześciu bezbronnych osób. Działali zuchwale i w poczuciu całkowitej bezkarności.
Za okoliczność łagodzącą uznano przeproszenie pokrzywdzonych i przyjęcie tych przeprosin oraz - w części - przyznanie się do winy. Dostali po 3 lata więzienia, ale prokurator chciał dwukrotnie surowszej kary, po 6 lat pozbawienia wolności.
Dlatego złożył apelację i przekonywał, że oskarżeni stosowali szczególny terror psychiczny wobec pokrzywdzonych „zaskoczonych w warunkach intymnego spotkania”, a sposób ataku wzbudzał w nich obawę, że nie chodzi tylko o mienie, ale o zamach na zdrowie i życie.
Sąd Apelacyjny w Krakowie podzielił stanowisko oskarżyciela i podwyższył o półtora roku kary oskarżonym.
- Rację ma prokurator, że wymierzone kary były rażąco łagodne i niewspółmierne do stopnia winy - orzekł sąd odwoławczy.
Wytknął pierwszej instancji, że nadmierne znaczenie nadała okolicznościom łagodzącym. Zauważył jednocześnie, że dwaj oskarżeni działali w sposób zdecydowany, ale nie brutalny.
Przypomniał, że kiedy jedna z pokrzywdzonych odmówiła oddania pierścionka, uszanowali to, co świadczy, że nie byli całkiem zdemoralizowani i dlatego nie dostali po sześć lat więzienia, a tylko po cztery i pół roku. Ten wyrok jest już prawomocny.