Sebastian Płóciennik: Niemcy są w trudnym momencie, ale nie należy ich spisywać na straty
Dlaczego tak nagle doszło do zwołania szczytu Trójkąta Weimarskiego? Informacja o nim pojawiła się zaledwie trzy dni przed spotkaniem.
Chodzi przede wszystkim o uspokojenie dyskusji w Europie, która się zaostrzyła po sporach między Francją i Niemcami w ostatnich tygodniach. Oba kraje mają odmienne podejście do sytuacji na Ukrainie. Francuzi mówią nawet o możliwości wysłania tam wojsk, ewidentnie przyjęły bardziej jastrzębią pozycję. Z kolei Niemcy okopują się na swoich gołębich stanowiskach. Kanclerz Olaf Scholz odmawia dostarczenia na Ukrainę pocisków manewrujących Taurus i coraz wyraźniej stawia na zamrożenie konfliktu. Widać rozziew między tymi dwoma krajami, co w konsekwencji osłabia całą Europę w kluczowym momencie, gdy należy zwiększać produkcję zbrojeniową i przestawiać przemysł na inne tory.
I Tusk odgrywa rolę łącznika między zwaśnionymi Scholzem i Emmanuelem Macronem? „L’Express” w komentarzu do piątkowego szczytu napisał, że polski premier pogodził kanclerza z prezydentem.
Wygaszaniu sporów między Francją a Niemcami zawsze dobrze robiła obecność tego „trzeciego” - np. Wielkiej Brytanii czy Włoch, a teraz również Polski. Formuła Trójkąta Weimarskiego na pewno ułatwiła Francji i Niemcom wyjście z klinczu i uzgodnienie katalogu wspólnych celów „na teraz”. Wciąż jednak istnieje ryzyko, że to chwilowe uspokojenie sytuacji i kolejna faza sporu o politykę wobec wojny będzie ostrzejsza - także w ramach Trójkąta. „Handelsblatt” napisał, że mamy w nim „dwóch Churchillów i jeden pół-Chamberlain” - ze swadą, ale trafnie.
Jak głęboki jest obecny rozdźwięk między Niemcami i Francją?
Napięcia między Berlinem i Paryżem to nic nowego, ani nic zaskakującego - sporo ich w polityce energetycznej czy gospodarczej. W tym przypadku to, co najbardziej uderza, to zmiana stanowiska Francji, bo wcześniej ten kraj nie aspirował do bycia liderem we wspieraniu Ukrainy. Pod tym względem Niemcy mogły czuć się zaskoczone, bo ich opcja dozowania pomocy przy jednoczesnym unikaniu ryzyka eskalacji, zdawała się wygrywać w UE. Niemiecki kanclerz wyraźnie nie ma ochoty zmieniać tego modelu nawet pod wpływem zmiany kursu przez prezydenta Francji.
On nie ma ochoty tego zmieniać nawet pod wpływem innych niemieckich polityków - bo za wysłaniem Taurusów są i opozycyjne CDU/CSU i partia współtworząca koalicję rządową Zieloni.
Scholz poszedł dalej - nie tylko nie zgodził się na to, ale wygłosił przemówienie w Bundestagu, które było otwartą konfrontacją ze zwolennikami dostarczenia tej broni Kijowi. Zrobił to, mimo że deputowani Zielonych i FDP - dwóch koalicjantów - przyjmowali te słowa z wyraźną niechęcią. Współpracy w rządzie to nie ułatwi.
Niezależnie od tych napięć w koalicji SPD-FDP-Zieloni od dłuższego czasu utrzymuje się kryzys, właściwie wisi ona na włosku. Dotrwa do przyszłorocznych wyborów?
Tak - bo nie ma dla tej koalicji alternatywy w obecnym Bundestagu. CDU woli chyba dowieźć wysokie notowania do wyborów - przyszłorocznych lub przedterminowych. Obecnie są one wyższe niż całej koalicji Scholza. Natomiast kryzys w łonie obecnej układu rządzącego był przewidywany już w chwili, gdy ona powstała w 2021 r. Wskazywał na to już profil partii, które tę koalicję tworzyły. Przecież obok liberalnej FDP chcącej obniżki podatków i deregulacji znalazły się SPD i Zieloni opowiadających się za zwiększeniem roli państwa w gospodarce. Spory były więc od początku wpisane w tę koalicję. Ostatnio wyostrzył je wyrok Federalnego Trybunału Konstytucyjnego w Karlsruhe, który orzekł, że pozabudżetowe fundusze na transformację energetyczną były niezgodne z konstytucją.
Co sprawiło, że w niemieckim budżecie pojawiła się dziura wielkości 60 mld euro.
Nagle okazało się, że środki pozabudżetowe trzeba wkomponować w budżet. I to zmusiło rząd do korekt i cięć - a wiadomo, że jak są cięcia, to pojawiają się konflikty. Zwłaszcza wtedy, gdy gospodarka jest w kiepskim stanie.
Bardzo niskie notowania mają wszystkie partie tworzące rząd - wyprzedza je nie tylko CDU/CSU, ale też skrajnie prawicowa AfD.
Czy te słabe sondaże nie będą pokusą dla którejś z partii koalicji rządzącej, by szukać nowych rozwiązań jeszcze przed wyborami?
Ale kto miałby się odłączyć?
Choćby FDP - naturalny koalicjant CDU/CSU po kolejnych wyborach.
Nie opłaca się: liberałowie więcej zyskają profilując się w obecnym rządzie jako obrońcy „wolnej gospodarki” niż pakując się w przejściową koalicję z chadekami. Zaczęła się już na dobre konkurencja o to, kto będzie partnerem CDU/CSU w kolejnym rządzie - Zieloni czy FDP. Nie można też zresztą wykluczyć wielkiej koalicji z SPD, choć ten scenariusz wydaje się najmniej prawdopodobny. O ostatecznym układzie przesądzą wyniki przyszłorocznych wyborów. Wielka koalicja jest możliwa tylko w przypadku poważnego wzmocnienia ruchów antysystemowych - nie tylko AfD, ale też nowego lewicowego Sojuszu Sahry Wagenknecht, który powstał pół roku temu.
Na jakim podglebiu wyrasta poparcie dla tych dwóch skrajnych partii? Bo widać wyraźnie, jak one cały czas umacniają swoją pozycje kosztem partii głównego nurtu.
Paliwem dla ruchów antysystemowych są kryzysy, zwłaszcza tąpnięcia gospodarcze. To schemat znany dobrze z przeszłości - nie tylko z lat 30. XX wieku. W latach 70. kryzys naftowy nabił sporo punktów ruchom skrajnym. Podobnie było po 2008 r. - przecież AfD wyrosła wtedy na fali kryzysu finansowego jako partia nawołująca do wyjścia ze strefy euro. Gdy sytuacja się unormowała, poparcie dla tej partii spadło. Ponownie poszło w górę, gdy wybuchł kryzys migracyjny w 2015 r. Dziś mamy spiętrzenie kryzysów i narastającą niepewność w społeczeństwie niemieckim, która sprzyja notowaniom skrajnych ugrupowań. Nie pomaga niemiecka skłonność do fatalizmu. Media ciągle trąbią o tym, że niemiecki dobrobyt już się skończył, bo model gospodarki RFN jest skazany na porażkę w wyścigu z Chinami i z powodu zmian technologicznych. Na to nakłada się zmęczenie dotychczasową polityka migracyjną, otwarciem kraju na przybyszów z innych kontynentów, transformacją energetyczną oraz obawami przed europejską wojną. Na tym polega specyfika obecnego kryzysu - nie składa się z jednego, tylko z kilku krytycznych punktów.
W mediach określa się go jako „polikryzys”.
Dokładnie. Różnicę dobrze widać w zestawieniu z kryzysem gospodarczym na początku XXI wieku, gdy bezrobocie przebiło poziom 5 mln osób. Wtedy rząd Gerharda Schroedera wprowadził serię reform rynku pracy i państwa socjalnego, które pozwoliły przełamać słabości i zapewniły Niemcom stabilizację na dwie kolejne dekady. Obecny rząd nie ma „komfortu” walki z jednym kryzysem: musi się mierzyć z polikryzysem pandemii, wojny, energii, migracji, konkurencyjności, cyfryzacji, demografii, biurokracji… Wyzwań jest tyle, że nie do końca wiadomo, za co się zabrać w pierwszej kolejności.
Nie za bardzo widać, żeby rząd zabierał się za cokolwiek. To jest najbardziej zaskakujące.
Po części dlatego, że rząd jest sparaliżowany wewnętrznym konfliktem. Stoi przed wyborem - czy na kryzys reagować deregulacją, powrotem do korzeni społecznej gospodarki rynkowej, czy raczej bardziej w rozwiązywanie problemów zaangażować państwo. To jest spór fundamentalny i ideowy: nikt nie chce odpuścić, co w istocie prowadzi do dryfu i braku decyzji.
W sondażach prowadzi wyraźnie CDU/CSU - zwolenniczka deregulacji. Logiczny byłby więc wybór pierwszego kierunku. SPD powinna tak zrobić choćby po to, by zabrać rywalom polityczny tlen.
Tyle że SPD pamięta, jaki efekt przyniosły reformy rynku pracy za czasów Schroedera - one były skuteczne, ale cenę zapłacił głównie elektorat partii. Politycznie skorzystała na nich przede wszystkim Angela Merkel, która rządziła przez cztery kadencje z rzędu. SPD za tamten kryzys i kosztowne politycznie reformy nie zapłaciła po prostu jednorazową utratą władzy. Ona straciła możliwość tworzenia rządu na 16 lat, w dwóch rządach byli tylko mniejszościowym partnerem. Urząd kanclerski odzyskała dopiero w 2021 r. Socjaldemokraci do dziś to mocno pamiętają. I dlatego teraz nie chcą ryzykować podażowych, liberalnych reform - boją się, że powtórzyliby błąd Schroedera.
Tyle że efekcie Niemcy znaleźli się w stagnacji gospodarczej, po raz kolejny wzrost gospodarczy w tym kraju oscyluje w okolicach zera. W takiej sytuacji trudno odzyskać inicjatywę polityczną.
Nie można powiedzieć, że Berlin nie reaguje. Przecież po wybuchu wojny na Ukrainie Niemcy doświadczyły szoku energetycznego, gdy musiały szybko odciąć się od gazu i ropy z Rosji. Tempo reakcji było naprawdę imponujące - w ciągu niewielu miesięcy zbudowano gazoporty, podpisano nowe kontrakty. Ceny energii w kraju się ustabilizowały i zaczęły spadać. Dla firm cena prądu jest zbliżona do średniej unijnej i powoli przestaje obciążać konkurencyjność RFN - przynajmniej wobec gospodarek europejskich. W Niemczech już ponad 50 proc. prądu wytwarza się z OZE, to też ułatwia transformację energetyczną.
Niemcy są liderami we wprowadzeniu Zielonego Ładu w całej Europie. On wzbudza coraz więcej kontrowersji w całej UE, od kilku tygodni protestują przeciwko niemu rolnicy w całej Europie. Niemcy są gotowi na rewizję tego programu?
Niemcom Zielony Ład też trochę ciąży, choć oni patrzą na niego z innej perspektywy. Wiele wątpliwości zgłaszają branże przemysłowe, które obawiają się o swoją konkurencyjność. Kanclerz jednak zakłada, że kraj będzie się szybciej rozwijał, jeśli przestawi się na zielone źródła energii. Trzeba więc zacisnąć zęby i przejść przez trudny okres, ale dzięki temu kraj znajdzie się na innym poziomie konkurencyjności. Jeszcze niedawno Scholz przekonywał, że Niemcy czeka „zielony cud gospodarczy”. Biznes obawia się jednak, że tego „przejścia” nie przetrwa, dlatego coraz ostrzej krytykuje politykę rządu.
Zielony Ład zostanie zrewidowany?
Sam kierunek zmian nie zostanie podważony, ale punktowych korekt nie można wykluczyć. Niemcy będą optować za ograniczeniem restrykcji dla firm, może nawet pojawić się jakiś unijny „plan dla przemysłu” równoważący Zielony Ład. Naciska na to zwłaszcza liberalna FDP, za której sprawą zresztą Niemcy musiały ostatnio przełknąć dwie porażki na szczeblu Rady Europejskiej. Berlin próbował zablokować bardziej restrykcyjne regulacje dotyczące pracowników platform cyfrowych oraz produktów powstałych w wyniku pracy przymusowej - bez powodzenia.
W tym pierwszym przypadku doszło do przegłosowania Niemiec i Francji - a w UE właściwie się nie zdarza, by upadała sprawa, którą wspólnie popierają Berlin i Paryż.
W tym wypadku Estonia i Grecja przeszły do przeciwnego obozu i sprawa blokady upadła. Autorytet RFN w Europie ucierpiał, ale chyba bardziej chodziło o wysłanie sygnału do własnego elektoratu sygnału, że bronimy interesów niemieckich firm. To pierwsze akordy kampanii wyborczej.
W Niemczech od dawna trwają protesty rolników.
W całym kraju rusza w ogóle fala strajków w różnych branżach. Jeśli protesty będą się rozszerzać na kolejne sektory, rząd gdzieś będzie musiał odpuścić - np. w kwestii ekologicznych regulacji. Część z tych strajków to jednak klasyka socjalna: chodzi o wynagrodzenia i rekompensatę dwóch lat wysokiej inflacji.
Opisuje Pan sytuację kolejnych kryzysów, trwających w Niemczech od kilku lat. To już korkociąg czy widać gdzieś perspektywę przełamania tej złej passy przez Berlin?
Jestem daleki od spisywania Niemiec na straty. Są bez wątpienia w trudnym momencie, ale to nie krach z głęboką recesją. Przemysł - lokomotywa gospodarcza tego kraju - przechodzi głęboką strukturalną zmianę związaną z przestawieniem się na nowe źródła energii, cyfrowe technologie i deficyt pracy. Część firm pewnie tego nie wytrzyma i wyniesie się za granicę - tylko w ubiegłym roku odpływ kapitału wyniósł 94 mld euro. W zalewie komentarzy o „chorym człowieku Europy” zapomina się jednak o jego atutach. Niemcy mają mocną pozycję w rankingach innowacyjności, dużo wydają na badania i rozwój, rejestrują prawie 60 tys. patentów rocznie. Firmy już inwestują w robotyzację, automatyzację pracy, szukania rozwiązań z wykorzystaniem sztucznej inteligencji. Tam, gdzie mają braki, np. w cyfryzacji, współpracują z partnerami z USA. Są na dobrej drodze, by odzyskać swoją najważniejszą przewagę: łączenie tradycyjnych technologii z najnowszymi wynalazkami.
Niemcy szukają metod pozwalających im odzyskać przewagi gospodarcze w przyszłości. Ale wybory są już za rok, a AfD w sondażach rośnie. Mają pomysł jak przejść przez ten okres przesilenia politycznego?
Kluczowe znaczenie dla sytuacji politycznej ma tempo, w jakim się uda opanować słabość gospodarczą. Jeśli w tym roku Niemcy zanotują choć lekkie odbicie PKB i przyspieszenie do 1,5-2% w 2025 r., to przełoży się to od razu na politykę. Oddzielna sprawa, że notowania AfD już przestały rosnąć, a nawet się lekko cofnęły. Zasada jest prosta: im silniejsza gospodarka, tym słabsza skrajna prawica.
Na ile silny jest dzisiaj sojusz Niemiec i Rosji? Berlin gwałtownie zaczął wycofywać się z tej współpracy po wybuchu wojny na Ukrainie. I tak zostanie, czy to tylko pauza we współpracy na czas konfliktu?
Z perspektywy Niemców Rosja atakując Ukrainę zachowała się nie tylko niemoralnie, ale przede wszystkim nieracjonalnie. Moskwa okazała się partnerem gotowym do szalonych, trudnych do przewidzenia działań - z punktu widzenia Niemiec to bardzo ważna zmienna. W Berlinie głowią się, jak Rosjanie mogli wywalić w powietrze stworzoną przez oba kraje maszynkę do zarabiania pieniędzy.
Rosja historycznie zawsze była nieracjonalna - przypomniała o tym choćby w 2014 r. zajmując Krym.
Rosjanie mają po prostu inne cele. W Niemczech dostrzeżono to bardzo późno: dopiero wojna w 2022 r. okazała się doświadczeniem formacyjnym dla niemieckiej klasy politycznej i biznesu. Menadżerowie kierujący najważniejszymi firmami zrozumieli, że nie mogą tak po prostu inwestować w Rosji - bo to oznacza narażenie ogromnych sum na ryzyko strat i konieczność dodatkowego ubezpieczenia. Poza tym Niemcy już tak bardzo nie potrzebują Rosji. Przecież zaczęły przestawiać gospodarkę na inne źródła dostaw, w związku z tym węglowodory z Rosji nie są już tak istotne. Rosnące w siłę OZE i gaz LNG sprawiają, że powrót do poprzedniego układu jest mało prawdopodobny.
Pozostaje jeszcze ogromny rynek wewnętrzny w Rosji - to niemiecki biznes, który jest nastawiony na eksport, zawsze będzie kusić.
Nie przesadzałbym z tym ogromem: chodzi o rynek z PKB mniejszym od gospodarki Teksasu. Głównym magnesem jest nadal dostęp do surowców. Decyzji o powrocie do Rosji Niemcy nie będą jednak podejmować pochopnie i z dawną naiwną wiarą o prymacie ekonomii nad polityką. Rośnie obawa przed nadmiernym uzależnieniem od nieprzewidywalnych dyktatur. Zmiana podejścia dotyczy nie tylko Rosji, ale też Chin. Nowa strategia wobec Pekinu nie zakłada wprawdzie radykalnego zerwania relacji, lecz stopniowy de-risking: w praktyce wzmocnienie relacji z innymi państwami, np. Indiami, oraz ograniczenie dostępu Chińczyków do własnej infrastruktury krytycznej.
Czy Niemcy są przygotowani na to, że wybory w USA może wygrać Donald Trump?
Jeśli Trump zwycięży, nie można wykluczyć, że powrócą napięcia i coś na kształt wojny handlowej między USA i Niemcami. Berlin zresztą do tego się przygotowuje od pewnego czasu, ale nie zamierza prowokować Republikanów. Dopóki nowa administracja - załóżmy, że Trumpa - nie przyciśnie Niemców, żadnych działań nie będzie. Nikomu nie zależy, by prowokować najważniejszego partnera w eksporcie.
Nagle się okaże, że niemieckie samochody produkowane dla obniżenia kosztów w Meksyku nie będą mogły być sprzedawane w Stanach Zjednoczonych.
Raczej będzie chodzić o produkcję europejską. W takim wypadku Niemcy przeniosą wytwarzanie do USA, co już zresztą się dzieje. W Berlinie coraz bardziej popularny jest pogląd, że w nowej, bardziej protekcjonistycznej epoce, firmy i tak będą musiały budować regionalne platformy, coraz bardziej niezależne od europejskiego matecznika i globalnego obiegu gospodarczego. Tak ma to wyglądać w Ameryce, ale też w Chinach.
Olaf Scholz chce znieść głosowanie jednomyślne na forum Rady Europejskiej. Doprowadzi ten projekt do końca?
Nie dostrzegam u niego 100 proc. determinacji w tej kwestii.
Powtórzył to publicznie dwa razy - najpierw w Pradze, później w Strasburgu.
Niemcy wiedzą, że do rozszerzenia UE o kraje Bałkanów i Ukrainę i tak dojdzie. I wychodzą z założenia, że dobrze byłoby to wykorzystać do przeforsowania własnego projektu politycznego. Do rozszerzenia jednak jeszcze daleko, co wyraźnie obniża temperaturę sporu. Są ważniejsze sprawy.
Scholz powiązał to wręcz w pakiet - rozszerzenie za zniesienie jednomyślności.
Tak zwana „jednomyślność” może mieć różne odcienie. Jestem gotów sobie na przykład wyobrazić sytuację, że zniesienie jednomyślności w głosowaniu zostanie obudowane mechanizmem „superweta”, które będzie można stosować w określonych sytuacjach przy spełnieniu dodatkowych wymogów. Unia jest bardzo kreatywna w wymyślaniu takich pomostowych rozwiązań, dlatego zakładam, że nie dojdzie do prostego zniesienia jednomyślności. Ale naprawdę to nie jest tak, że Scholz umieszcza tę kwestię bardzo wysoko w swojej agendzie. On ma dziś zupełnie inne kwestie na głowie.