Rowerem przez Amerykę Płd. Przygody Stanisława Leszczyńskiego
Stanisław Leszczyński z Zielonej Góry przejechał ponad 7 tys. km przez Amerykę Płd. - Teraz już wiem, że jestem jak karaluch, przetrwam wszystko - powiedział po czteromiesięcznej podróży rowerem.
Podróż Stanisława rozpoczęła się pod koniec października w La Paz. Ze stolicy Boliwii podróżnik, który na co dzień pracuje jako mechanik w sklepie Cyklomaniak w Zielonej Górze, wybrał się na południe. Po drodze odwiedził trzy kraje (Boliwię, Chile i Argentynę. O wyprawie Leszczyńskiego pisaliśmy w grudniu ubiegłego roku, kiedy w połowie podróży pokonywał Andy. Rowerzysta wspiął się na przełęcz Paso De Agua Negra leżącą na wysokości prawie 4.800 metrów nad poziomem morza. „To granica między Argentyną, a Chile. Było tam mało tlenu (naprawdę to czuć), maksymalnie silny wiatr (w porywach nawet ponad 100 km/h) - oczywiście w twarz. Na dodatek w nocy na termometrze było minus siedem stopni, a ja... w namiocie” - relacjonował podróż.
Z potężnych gór podróżnik zjechał w stronę miejscowości La Serena nad Pacyfikiem. Tam doszło do jednego z wielu ciekawych spotkań. „40 km przed miastem zrobiłem sobie przerwę żeby coś zjeść i odpocząć. Po chwili zatrzymał się koło mnie gość na rowerze szosowym i zapytał czy wszystko u mnie w porządku. Chwilę pogadaliśmy i wtedy okazało się że jest... astronomem z Danii i obecnie przebywa na paroletnim kontrakcie właśnie w La Serena. Zaprosił mnie do siebie na parę dni. Było świetnie, pokazał mi czym się zajmuje i jakie prowadzi badania. Mówię wam: prawdziwy kosmos!!! To nieprawdopodobne jakich świetnych ludzi można spotkać na trasie. W Argentynie zdarzyło mi się wcześniej spać u gościa, który jest... pilotem myśliwca Mirage!” - pisał.
Kolejne spotkanie, z piękną Chilijką, zaowocowało zaproszeniem na święta Bożego Narodzenia do miejscowości Concepcion. „Święta spędziłem z chilijską rodziną. Tutaj czas Bożego Narodzenia jest troszkę inny niż u nas. Wigilia zaczyna się dopiero po godz. 22.00! Je się pieczonego indyka i wołowinę. Najdziwniejsze jest to, że na rozpakowanie prezentów trzeba czekać do północy. Jednak warto było! Też znalazłem coś dla siebie, ale niech to pozostanie moją tajemnicą. Ja z kolei moich gospodarzy obdarowałem książkami i polską wódką” - wspomina.
Przeżyłem prawdziwą inwazję mucho-chrząszczy gigantów. Paskudne insekty!
Na początku nowego roku Leszczyński ruszył dalej na południe, do Argentyny, a potem znów do Chile. Tam miała miejsce jedna z wielu przygód z lokalną fauną. „Po powrocie do Chile (znów przez Andy) przeżyłem prawdziwą inwazję mucho-chrząszczy gigantów. Paskudne insekty! Żeby im uciec musiałem jechać co najmniej 15 km/h co było często niemożliwe, ponieważ droga prowadziła przez bardzo pagórkowaty teren”.
Po pokonaniu niemal 5 tys. km podróżnik dotarł w końcu do Patagonii - jednego z celów podróży. „Marzenia się spełniają! Od wielu lat chciałem się tu wybrać. Udało się! Lodowce, góry, lasy - to typowy tutejszy krajobraz. Pisząc w największym skrócie, jest tutaj bardzo zielono i dziko” - relacjonował. Zastała go tam deszczowa pogoda i z tego powodu zmuszony był spać pod mostem i w drewnianej budce.
Wraz ze zbliżaniem się do południowych krańców kontynentu ludzi po drodze było coraz mniej. „Ruch na drodze zrobił się niemal zerowy. Docierają tu już tylko najbardziej wytrwali turyści. Dalej nie pojedziesz już ani autem, ani motorem. (...) Czuję, że z każdym kilometrem robi się coraz zimniej. Bo do Antarktydy jest już naprawdę bardzo blisko...” - pisał. Nie obyło się bez kolejnych niebezpiecznych przygód: „Ukąsiła mnie w kolano wredna, wielka, jadowita patagońska osa. Miałem szczęście, że było to tylko parę kilometrów przed miasteczkiem Chochrane. Noga momentalne mi spuchła, a ból był ogromny”.
Dojechałem do Ushuaia na Ziemi Ognistej! Sam w to nie mogę uwierzyć
W końcu po pokonaniu 7.362 km Stanisław Leszczyński dotarł na skraj kontynentu. „Po nieskończonej ilości przygód, poznaniu wielu wspaniałych ludzi, przejechaniu przez Andy i przekręceniu na rowerze 7.362 km dojechałem do Ushuaia na Ziemi Ognistej! Sam w to nie mogę uwierzyć” - cieszył się na koniec karkołomnej podróży.
Potem pozostało już „tylko” do pokonania 16 tys. km samolotem i w sobotę 27 lutego podróżnik zameldował się w Zielonej Górze. - Teraz już wiem, że jestem jak karaluch, przetrwam wszystko, w każdych warunkach pogodowych i bytowych. Za rok na pewno znowu gdzieś wyruszę - to jego słowa, którymi przywitał znajomych z pracy w Cyklomaniaku.