Zamknięta dla ruchu ulica w Nowej Soli i strażacy w podnośniku koszowym - wszystko po to, by uratować zmarzniętego i mokrego kota. Tymczasem kot uznał, że... uratuje się sam
Chyba każdy z nas spotkał się kiedyś z wizerunkiem umorusanego strażaka w pełnym rynsztunku, który na rękach trzyma uratowanego przed chwilą kota. Takie budujące obrazki od czasu do czasu pojawiają się w mediach i mało brakowało, a pojawiłby się również u nas. Jednak sprawy potoczyły się nieco inaczej…
Zaczęło się od zgłoszenia jednej z mieszkanek ul. „Grota” Roweckiego, która powiadomiła strażników miejskich o kocie, który siedzi na skraju gzymsu jednej z kamienic, mniej więcej na wysokości drugiego piętra. Futrzak miał tam ponoć koczować od trzech dni. Na dodatek trzech zimnych, wietrznych i deszczowych dni.
- Sami tam nie mogliśmy wejść, bo to by zagrażało naszemu życiu. Poprosiliśmy więc o pomoc strażaków, jak zwykle niezawodnych – opowiada Jacek Baranowski ze straży miejskiej. Podczas gdy strażnicy zabezpieczali wjazd na ulicę, strażacy rozstawiali swój ogromny wóz z jego większym podnośnikiem koszowym. Chwilę później dwóch ogniowych, wyposażonych w klatkę, wsiadło do kosza, a ten powoli zaczął unosić się do góry. To zdecydowanie zainteresowało kota, który ocknął się z letargu.
Mimo nieprzyjemnej pogody, na ulicy dość szybko zebrał się tłum gapiów. – Jak on tam wszedł? – dziwili się ludzie. - Kiedyś widziałem, jak kot spadł z czwartego piętra. Nic mu się nie stało. Po prostu sobie poszedł – opowiadał z kolei młody mężczyzna.
Tymczasem kot zamiast cieszyć się z nadchodzącego ratunku, wyglądał raczej na zaniepokojonego. Gdy strażacy zbliżyli się do zwierzaka na odległość kilku metrów, ten… postanowił uratować się sam. czmychnął w górę dachu i zniknął z pola widzenia. Krótki odcinek, który stanowił dla niego przeszkodę w ciągu ostatnich trzech dni, pokonał w sekundę. Strażacy weszli na dach, ale po futrzaku nie było śladu.
- Ja widziałam, jak on zeskakuje tam z drugiej strony! – zaczepiła mnie kobieta z parasolką. – Tylko czy nic mu się nie stało? – zastanawiała się patrząc na robotników, którzy w podwórku burzyli akurat stare komórki. Ci potwierdzili jednak, że kota widzieli, że przebiegł między gruzami i pognał dalej.
- Nie potrafię sobie przypomnieć drugiej takiej sytuacji – komentuje Sławomir Ozgowicz, zastępca komendanta nowosolskiej straży pożarnej. – Wiem, że takie ratowanie kota to bardzo klasyczny przypadek, ale nie w naszym powiecie. To są naprawdę sporadyczne akcje – kwituje.
Moment, w którym kot stwierdził, że nie potrzebuje pomocy strażaków. Kawałek dachu, który przez trzy dni był dla niego nie do przejścia, pokonał jednym susem w mgnieniu oka