Rafał Zawierucha: Poczułem się, jakbym spotkał prawdziwą rodzinę
Rafał Zawierucha to dziecko szczęścia - to właśnie on dostał rolę Romana Polańskiego w najnowszym filmie Quentina Tarantino - "Pewnego razu w... Hollywood". Teraz film wchodzi na ekrany naszych kin a polski aktora opowiada nam o swojej przygodzie życia.
Już prawie rok trwa wokół pana medialne szaleństwo. Jak sobie daje pan z tym radę?
To prawda – 3 sierpnia zeszłego roku wylądowałem już w Kalifornii. Od tamtego czasu wiele się wydarzyło: nagrany jest jeden film, nagrany jest drugi. Dużo się dzieje zarówno w Stanach, jak i w Polsce. Mój występ zrobił dobrze szczególnie tym, którzy dopiero wchodzą w nasze środowisko. Wiele osób uwierzyło, że trzeba śmiało iść po to, co się chce, mieć siłę i nie poddawać się.
Jak pan się dowiedział, że ma pan zagrać w „Pewnego razu w Hollywood”?
To było zabawne. Zadzwonił do mnie latem zeszłego roku mój agent Maciek i powiedział, że ktoś z Hollywood nagrał mu się na skrzynkę telefoniczną, bo był wtedy poza zasięgiem. Ja stwierdziłem, że to pewnie ktoś z gości programu „Europa Filmowa”, który robiłem dla Discovery Canal Plus. Rozmawiając z artystami z różnych krajów, często dawałem im kontakt do siebie. Dopiero potem okazało się, że to propozycja zagrania Romana Polańskiego w nowym filmie Quentina Tarantino.
Jak pan na to zareagował?
Poczułam się jakby cały świat eksplodował. (śmiech) Wybuchły we mnie wszystkie emocje – od śmiechu do płaczu. Potem pojawił się strach i panika: czy podołam temu wyzwaniu. Nad wszystkim tym górował jednak jakiś wewnętrzny głos, który mówił, że chcę i dam radę to zrobić. Dlatego szybko uwierzyłem, że tak właśnie się stanie.
Jak wyglądał casting?
To była cała procedura. Najpierw musieliśmy przetłumaczyć mnóstwo dokumentów: moją biografię, w tym wszystkie filmowe osiągnięcia w Polsce. Maciek genialnie to zrobił – i wtedy musiałem nagrać kilka scen, które przysłali producenci. Wszystko to wysłaliśmy do Hollywood i czekaliśmy na odpowiedź. Ta przyszła pozytywna – i zostałem zaproszony na spotkanie w Los Angeles. Chcąc nie chcąc byłem więc z moim agentem prekursorem tej drogi, którą być może będą teraz moim śladem przechodzić koledzy po fachu, marzący o podboju Hollywood. Bardzo mnie cieszy świadomość, że mogłem w ten sposób dać zastrzyk pozytywnej energii – iż każdemu może się przytrafić to, co mnie. Bo tamten świat jest taki sam jak nasz, tylko my sami tworzymy sobie w głowach jakieś granice.
Pochwalił się pan angażem najbliższym?
Skąd. Musiałem przez pewien czas wszystko trzymać w tajemnicy, bo podpisałem klauzulę poufności. Nawet mamie nie powiedziałem. „Mam sprawę w Ameryce i muszę na trochę wyjechać” – powiedziałem tylko. Trochę się zaniepokoiła. „Do pracy” – rzuciłem więc ogólnikowo. To ją uspokoiło.
Jak się pan przygotowywał do roli Romana Polańskiego?
Obejrzałem wiele wywiadów z nim, które są dostępne w postaci nagrań wideo w internecie. Choćby Hugh Hefnera czy Dicka Cavetta. To materiały z tych czasów, o których opowiada film Tarantino. Są też wideo z późniejszych lat – choćby taki długi wywód o życiu z początku lat 80. Sięgnąłem również po autobiografię reżysera – „Roman by Polański”, którą dorwałem po przyjeździe do Hollywood, bo świetnie opisuje ona jego sposób postrzegania świata. Obejrzałem oczywiście również wszystkie jego filmy, większość po raz kolejny. To sprawiło, że miałem poczucie, iż jest jednym z najwybitniejszych reżyserów naszych czasów. Mało tego – w tamtych latach był każdy aktor chciał u niego zagrać. Nie myślałem jednak za dużo o tym, aby mnie to nie blokowało. W końcu miałem się zmierzyć z żyjącą legendą kina. Co najśmieszniejsze kiedy obejrzałem go w roli Papkina w „Zemście”, przypomniałem sobie, że ja też zagrałem tę samą rolę, tyle że w licealnym przedstawieniu „Zemsty” w Kielcach. (śmiech)
Nie chciał się pan spotkać osobiście z Polańskim?
Zaufałem producentom i reżyserowi. A oni nie uważali, że to jest potrzebne. Quentin ma to do siebie, że jak coś chce, to o tym wyraźnie mówi albo to robi. Dlatego gdyby powiedział, że mam się spotkać z Polańskim, to na pewno bym się z nim spotkał. Sam nie chciałem więc wychodzić przed szereg, bo znam w nim swoje miejsce. Chciałem tylko dobrze wykonać swoją robotę – czyli to, na czym się najlepiej znam.
Polański jest nadal wyklęty w Stanach ze względu na ciążący na nim wyrok. Odczuł to pan w jakiś sposób?
Tamta historia nie była tematem tego filmu, bo wydarzyła się kilka lat później. Dlatego kreując Polańskiego w „Pewnego razu w Hollywood” nie mogłem brać pod uwagę faktów, które wykraczają poza ten okres.
Jak wypadł pana pierwszy kontakt z Hollywood, kiedy poleciał pan tam z Polski?
Na lotnisku w Los Angeles czekał na mnie kierowca z kartką „Zawierucha”, który zawiózł mnie do apartamentu. Rozpakowałem się – i puściłem sobie „Hotel California” The Eagles. (śmiech) Potem pojechałem na plan. Tam stało się to najważniejsze: spotkanie z ludźmi, z ekipą, z Quentinem. Wszyscy bardzo ciepło mnie przywitali, pokazując, że nie ma między nami żadnych barier. „Jeśli mówisz po angielsku – to super, rozumiemy się i możemy rozmawiać. Jeśli mówisz po angielsku słabiej – to na pewno ci pomożemy. Najważniejsze jest to, żebyś tu z nami był i grał do jednej bramki”. Nic więc dziwnego, że poczułem się, jakbym spotkał prawdziwą rodzinę. Dlatego od razu chciałem być z nimi w stu procentach: robić to, co oni chcą i dawać z siebie wszystko.
To była Pana pierwsza wizyta w Kalifornii?
Tak. Wcześniej byłem w Stanach tylko miesiąc w Nowym Jorku na kursie aktorskim Roberta Wilsona. Kalifornia to zupełnie inny świat. Zakochałem się w nim, więc chcę go dalej odkrywać – i łączyć z Polską, żeby to jakoś się przenikało.
Jakim człowiekiem i reżyserem jest Tarantino?
Porównując go z innymi wybitnymi reżyserami, z którymi miałem okazję pracować – Andrzejem Wajdą czy Andrzejem Barańskim – to Quentin jest osobą, która dokładnie wie, czego chce na planie. Ma stuprocentową otwartość na innych – i czerpie energię z tego, co go otacza. Jednocześnie daje aktorom swobodę: kiedy chce się go o coś spytać lub z nim porozmawiać, zawsze chętnie to robi. Quentin jest prawdziwym „dzieciakiem” kinowym, ma w sobie młodzieńczą pasję do kręcenia filmów. Do tego – niezwykłą energię i charyzmę. I to, co jest w nim najcudowniejsze: kiedy mówi „akcja” i siedzi za kamerą, od razu niknie ten świat rzeczywisty i wszyscy wchodzimy w świat wykreowany przez niego. To jest niebywałe. Że stwarza własną rzeczywistość, a my wszyscy stajemy się doskonale do siebie pasującymi częściami tej układanki.
A jak wypadło zetknięcie z gwiazdami tego filmu – Bradem Pittem i Leonardo Di Caprio?
To też było niezwykłe spotkanie. Poznaliśmy się oczywiście na planie. Kręciliśmy wówczas jedną z nielicznych scen w filmowym studiu. Stałem wtedy z kilkoma osobami i słuchaliśmy jak Quentin opowiada o Steve’ie McQueenie i innych gwiazdach dawnego Hollywood. I nagle widzę, że za moimi plecami idzie Leonardo Di Caprio. Miałem więc dylemat: czy odwrócić się od Quentina, aby przywitać się z Leo, czy raczej słuchać go dalej. Nie wypadało mi bowiem odchodzić, kiedy reżyser mówi. Dlatego tylko odwróciłem głowę i ukłoniłem się Leo. Dopiero potem w trakcie obiadu podszedłem do niego, żeby się przywitać. Od razu zaczęliśmy rozmawiać o Stanisławie Szukalskim, bo Leo jest jego prawdziwym wielbicielem, nawet wyprodukował o nim film dokumentalny. Nie miałem więc problemu, aby z nim nawiązać kontakt.
O Margot Robbie powiedział Pan w jednym z wywiadów, że połączyła z nią pana „wyjątkowa więź”. Na czym ona polegała?
Z Margot spędziłem na planie „Pewnego razu w Hollywood” najwięcej czasu – bo grała żonę Romana Polańskiego – Sharon Tate. Jest znakomitą aktorką, a jednocześnie normalną i pozytywną osobą, której wiele zawdzięczam. Mam nadzieję, że jeszcze kiedyś będę z nią mógł się spotkać na planie innego filmu. Zresztą – cała ekipa była wspaniała i jak przystało na rodzinę, wiele czasu spędzaliśmy razem. Przychodziliśmy i wychodziliśmy wspólnie, czerpiąc z życia również poza planem.
Jako Polacy mamy swoje kompleksy narodowe i czasem wydaje się nam, że jesteśmy gorsi od innych. Nie czuł się pan na planie u Tarantino trochę jak „ubogi kuzyn” wobec hollywoodzkich gwiazd?
Nie. To już pomału się kończy u nas. Coraz więcej ludzi z Polski w różnych dziedzinach życia odnosi sukcesy na światową skalę. W kinie też to widać. Dlatego powinniśmy śmiało mówić światu o tym co mamy, co chcemy powiedzieć, nie patrząc na to, co akurat jest modne. Dzięki temu, że już minęło trochę czasu od upadku komuny, możemy być dumni i szczęśliwi z tego, w którym miejscu dzisiaj jesteśmy. Powinniśmy więc myśleć o przyszłości, a z przeszłości czerpać tylko to, co dobre.
To co było dla pana najtrudniejsze w pracy w Hollywood?
Najtrudniej było mi pozwolić sobie na odwagę w kreowaniu roli. I w pełni zaufać reżyserowi. Bo przecież wpłynąłem na naprawdę głęboką wodę. Kiedy przez pierwsze dni Quentin nic nie mówił o tym, jak gram, wracałem do pokoju i musiałem sam radzić sobie z kłębiącymi się we mnie emocjami. Starałem się więc zapisywać niektóre myśli w kalendarzu. Dopiero potem uświadomiłem sobie, że skoro Quentin jest takim wybitnym reżyserem, wybrał taką wspaniałą obsadę i wszystko idzie tym rytmem, który on wyznaczył, to trzeba mu w pełni zaufać i iść dalej.
Nie miał pan językowych problemów na planie?
Cały czas miałem spotkania z nauczycielem od akcentu. To niezwykły człowiek – Phil Nomick. Jest on również aktorem, pracował z Sophią Loren czy Marlonem Brando. Kiedyś siedzieliśmy razem i mówię do swojej asystentki: „Słuchaj, Phil pracował z takimi i takimi gwiazdami”, a on mnie złapał za rękę i mówi: „No i z tobą”. (śmiech) To było dla mnie naprawdę magiczne. Praca z Philem była dla mnie niezbędna – bo przecież nie mieszkam w Kalifornii i musiałem nauczyć się tego ich sposobu mówienia. Nie miałem z tym na szczęście problemów. Zasada była bowiem prosta: trzeba mówić, trzeba słuchać i trzeba się szkolić.
Czego pana nauczyła współpraca z Tarantino?
Przede wszystkim odwagi w tworzeniu. Ale też tego, żeby mieć szacunek do każdego, z kim się pracuje. Tego, żeby nie bać się tego, jak cię ocenią. Żeby być profesjonalistą, ale zawsze być sobą. Żeby mieć w sobie pokorę i skromność, ale nie bać się co będzie jak się pomylę. Na pewno zrozumiałem też, że talenty i umiejętności, które nabyłem w domu czy w szkole – a uczyły mnie takie osobistości, jak Zapasiewicz, Komorowska, Pszoniak czy Gajewski – oraz w Teatrze Współczesnym, w którym jestem na etacie, mogę teraz w pełni wykorzystać i rozwinąć skrzydła naprawdę szeroko. Wszystko zależy bowiem tak naprawdę od nas samych.
Z tego, co pan mówi w wywiadach, wydaje się, że jest pan osobą wierzącą. Znalazł pan w Hollywood jakiś kościół, gdzie mógł pomodlić się o pomyślność w pracy na planie?
Tak. Nie wstydziłem się spytać o to moich współpracowników. Dzięki temu trafiłem do kościoła ufundowanego swego czasu przez Polę Negri. To taki mały zakątek Polski w Los Angeles. Lubiłem tam chodzić i rozmawiać z Tym, który to wszystko na górze planuje.
Występ u Tarantino sprawił, że zasypują pana teraz oferty pracy?
To zaczęło się już w zeszłym roku. Niemal zaraz po zejściu z planu „Pewnego razu w Hollywood” wszedłem na plan „The Soviet Experiment” w Minneapolis. To szpiegowski thriller o eksperymentach ze snem prowadzonych przez KGB w latach 50., w którym zagrałem główną rolę rosyjskiego naukowca. Podobnie w Polsce – najpierw pojawiłem się w kryminale „Najmro” o Krzysztofie Najmrodzkim, a teraz pracuję przy „Orle” o słynnym okręcie podwodnym z czasów II wojny światowej. Mam nadzieję, że tak będzie dalej. I jak to mówią: jak ci dają dużo jedzenia, to jedz małymi łyżeczkami, a i tak się najesz. (śmiech)
Ciężko było wrócić z hollywoodzkiego planu na polski?
Nie. Może tylko do Hollywood jest trochę dalej. (śmiech) Całe szczęście mamy wspaniałych filmowców, a ja mam szczęście, że mogę z nimi pracować. Do tego dostaję ciekawe role do zagrania. Jest więc wspaniale.
Odczuwa pan zazdrość kolegów po fachu?
Jeśli czuję jakąś zazdrość, to jedynie tę pozytywną. Nie ma czegoś takiego, że ktoś wylewa na mnie swoją żółć. Dlatego jest to dla mnie OK. Gorzej kiedy ktoś wchodzi w tę najbardziej przykrą polską cechę głębiej. Na szczęście nie miałem z tym styczności. Generalnie w środowisku są pozytywne odczucia. Podobnie zresztą w Kalifornii – kiedy byłem niedawno na premierze, zaczepiali mnie ludzie na ulicy i gratulowali występu. Nie tylko Polacy, ale też Amerykanie. Ktoś chce autograf, ktoś inny zdjęcie. Staram się odwzajemniać uśmiechem te wszystkie objawy sympatii. Czasem jest mniej przyjemnie: ktoś wyskakuje z telefonem i łapie mnie za rękę. Traktuje mnie jak rzadki okaz lwa w Zoo. (śmiech) Staram się jednak podchodzić do tego z dystansem.
Jak bliscy z Kielc przyjęli pana sukcesy?
Góry Świętokrzyskie zadrżały. I do dzisiaj drżą. Święta Katarzyna odsłoniła się znowu na Gołoborzu, a w Chęcinach ukazała się Biała Dama. (śmiech) Tak na serio: rodzice i rodzeństwo bardzo się cieszą i mocno mnie wspierają. Jest więc radośnie – i tak trzeba podchodzić do życia.