Queen Symfonicznie - muzycy klasyczni, którzy zostali gwiazdami rocka
Z Janem Niedźwieckim, łódzkim muzykiem, liderem zespołu Alla Vienna, kontrabasistą Filharmonii Łódzkiej, rozmawiamy o jego projekcie Queen Symfonicznie.
Jesteś pomysłodawcą głośnego projektu muzycznego Queen Symfonicznie, za którym stoi Twoja grupa Alla Vienna oraz chór Vivid Singers, i który w sobotę 17 grudnia zobaczymy i usłyszymy w łódzkiej Atlas Arenie w wyjątkowej odsłonie. Ale... dlaczego Queen to wielki zespół?
Na to składa się wiele czynników: otoczka kulturowa, wielka, niezwykle barwna postać Freddiego Mercury’ego, nowatorskie teledyski, oprawa koncertów na skalę wcześniej niespotykaną - wszak mieli hasło „oślepić i ogłuszyć”. Ale najważniejsza jest fantastyczna muzyka. Ona nie tylko nie starzeje się, ale z upływem lat jest coraz bardziej doceniana. Tam jest wszystko: świetni instrumentaliści, wybitny wokal Freddiego, mnóstwo niesamowitych pomysłów, wielkie melodie, harmonie. Warto też zwrócić uwagę na znakomite współbrzmienie głosów Freddiego, gitarzysty Briana Maya i perkusisty Rogera Taylora.
Jesteś wielkim fanem tego zespołu, ale czy wybór Queen do projektu symfonicznego był dla Ciebie oczywisty, czy też brałeś pod uwagę innego wykonawcę?
Wybór był oczywisty, mówię nawet, że był to „głos serca”. Zbliżała się dwudziesta rocznica śmierci Freddiego i chciałem go uhonorować w wyjątkowy, muzyczny sposób. Muzyka Queen towarzyszyła mi od dziecka, ich piosenki były ze mną w okresie dojrzewania, kojarzą mi się z różnymi sytuacjami w moim życiu. I wielu nie potrafi w to uwierzyć, że nadal słucham utworów Queen. Więcej, zapragnąłem sam być na chwilę wykonawcą tej muzyki. Ale - przygotowując koncert upamiętniający Freddiego - wydawało mi się, że będzie to jednorazowe wydarzenie. Okazało się jednak, że inni podobnie postrzegają kompozycje Queen. Nasz projekt zagraliśmy już niemal sto razy, podróżujemy od pięciu lat, wracamy do tych samych miast, przyciągając kolejne setki fanów Queen.
Czy Twoim zdaniem dla słuchaczy jest to podróż sentymentalna czy też raczej ponowne odkrycie muzyki Queen?
Spotykam się z jednym i drugim. Część osób chce po prostu posłuchać muzyki Queen na żywo, ale jest sporo takich, którzy pragną innego spojrzenia na tę twórczość i my im to umożliwiamy. Nie brakuje też takich, którzy - przychodząc posłuchać piosenek Queen - są nieco zaskoczeni formą, którą proponujemy, ale z każdym utworem coraz bardziej im się to podoba i wychodzą niezwykle zadowoleni. Kilka razy mieliśmy też na koncercie gości z Anglii, którzy widzieli Queen na żywo, i także od nich słyszeliśmy pochlebne komentarze.
Jaki sami, po tylu zagranych koncertach, macie stosunek do tej muzyki. Ciągle Was ona cieszy, czy może zaczęliście ją traktować jako repertuar do wykonania?
Z każdym koncertem nabieramy doświadczenia i coraz lepiej tę muzykę interpretujemy. Co więcej, znajdujemy w tym coraz więcej przyjemności - coraz bardziej cieszymy się wspólnym graniem. By wprowadzić nieco ożywienia, w każdym sezonie przynoszę opracowania dwóch-trzech nowych piosenek. Cały czas ulepszamy nasze show, wprowadzamy zmiany, rozwijamy się. Dwa lata temu nagraliśmy płytę i po jednym z ostatnich koncertów usłyszeliśmy od słuchaczki, że musimy nagrać nową, bo to, co jest na płycie, nie jest już tak dobre, jak to, co usłyszała przed chwilą.
Wywołującym silne emocje momentem Waszego występu jest pojawienie się w drugiej części na scenie aktora-wokalisty, który wciela się w rolę Freddiego. W jaki sposób ich wybierałeś?
Pierwszy nasz Freddie, czyli Mariusz Ostrowski z łódzkiego Teatru imienia Jaracza, był naturalnym wyborem, znaliśmy się bowiem dobrze. Wyobraziłem sobie, że on będzie dobry w tej roli i to się potwierdziło. Mariuszowi też spodobał się ten pomysł. Drugi Freddie, czyli Sebastian Machalski z warszawskiego Teatru Rampa, trafił do nas z castingu. Okazało się, że jest wielkim fanem Queen. Do Freddiego dwa lata temu dołączył jeszcze jeden solista - gitarzysta Piotr Wieczorek, co jeszcze bardziej ubarwiło show.
Powinniście zrobić koncert, podczas którego wystąpiło by na raz dwóch Freddie’ich...
Publiczność by chyba oszalała (śmiech).
Atmosferę zbliżenia z publicznością budujesz wygłaszanymi ze sceny komentarzami i anegdotami. Dużo ich pewnie narosło...
Prawdę mówiąc nie mam przygotowanego ścisłego scenariusza konferansjerki, poza tym nie bardzo radzę sobie z… „r”. Ale widzę, że naturalność trafia do widzów, czują, że cały nasz projekt jest - jak już powiedziałem - robiony „od serca”.
Twój instrument też Cię trzyma twardo przy ziemi...
(śmiech) Na początku, żeby nie było widać, jak drżą mi ręce, jedną trzymałem w kieszeni, drugą trzymałem się kontrabasu. Teraz już czuję się swobodniej...
Niezwykłą drogę wykonaliście od klubu Wytwórnia, w którym debiutowaliście, do wielkiej Atlas Areny, w której wkrótce zagracie...
Rzeczywiście, to była fantastyczna droga. W ubiegłym roku powiększyliśmy nasz projekt o udział Hollyłódzkiej Orkiestry Filmowej, złożonej z łódzkich muzyków. Zagraliśmy wspólnie w Narodowym Forum Muzyki we Wrocławiu, przyszło prawie dwa tysiące osób, ja pierwszy raz wcieliłem się w rolę dyrygenta. Dla wszystkich było to wielkie przeżycie, ale skończyło się dużym sukcesem. W Atlas Arenie będziemy mieli jeszcze dodatkowych gości - solistów Michała Szpaka i Joannę Woś. To zestawienie dwóch muzycznych światów, cieszę się, że oboje się zgodzili, a nawet podeszli do propozycji entuzjastycznie i mam nadzieję, że będzie to dla widzów niesamowite przeżycie. Nasi goście wykonają razem utwór „Barcelona” i sam jestem podekscytowany tym wydarzeniem.
Jaki będzie następny krok, kolejne niespodzianki?
Chcemy zapraszać na kolejne koncerty, ale zamierzamy również rozwijać występy Hollyłódzkiej Orkiestry Filmowej. W styczniu i lutym zagramy koncerty z muzyką filmową w Filharmonii Gdańskiej i w Toruniu, w pięknej nowej hali na Jordankach. W marcu i kwietniu rozpoczynamy nowy projekt - Gwiezdne Wojny Symfonicznie z oprawą multimedialną. Myślę, że to ciekawa propozycja dla fanów muzyki z pogranicza różnych światów.
Jak to wszystko robicie, skrzykując się jedynie od czasu do czasu?
Rzeczywiście, naszym marzeniem jest ściślejsza współpraca z Urzędem Miasta Łodzi. Pragnęlibyśmy mieć swoją siedzibę, gdzie moglibyśmy swobodnie organizować próby. A nie przychodzimy z niczym. Udowodniliśmy już swoją wartość, zagraliśmy wiele koncertów, nasza orkiestra składa się z najlepszych łódzkich muzyków, nazwą nawiązujemy do tradycji miasta. Chcielibyśmy grać regularne koncerty dla łodzian. Naturalnym partnerem wydaje nam się EC1, mamy nadzieję, że uda się taką współpracę nawiązać.
Gdzie teraz macie próby?
Trochę się tułamy... Pomocną dłoń wyciąga Filharmonia Łódzka, która dla wielu z nas jest instytucją macierzystą. Drugim miejscem jest Zespół Szkół Muzycznych imienia Stanisława Moniuszki przy ulicy Rojnej w Łodzi, którego jestem wicedyrektorem i w którym pracuje część naszych muzyków, a jeszcze więcej się z niego wywodzi. Musimy sobie na razie tak radzić.
Co uważasz za największy problemem w rozwoju projektu, a co było największą niespodzianką?
Problem to banalny brak czasu. Wszyscy jesteśmy ludźmi bardzo zajętymi, gramy nie tylko koncerty Queen Symfonicznie, ale też jako Alla Vienna i Hollyłódzka Orkiestra Symfoniczna gramy koncerty muzyki filmowej, klasykę wiedeńską, często akompaniujemy polskim solistom, na stałe na przykład gramy z panami Bogusławem Morką czy Zbigniewem Maciasem. Niedawno występowaliśmy z panią Agą Mikołaj. Gramy mnóstwo koncertów dla - średnio - pięciuset osób na każdym występie. Niestety, cała „administracja” spoczywa na moich wątłych barkach. Przygotowuję także nowe programy, aranżuję kolejne utwory, organizuję koncerty, logistykę, prowadzę księgowość… Pracy jest więc bardzo dużo, doba często okazuje się za krótka. A niespodzianka? Przede wszystkim to, że melomani przyjęli nas tak entuzjastycznie, widzą nasze zaangażowanie i pasję. Po każdym koncercie mamy mnóstwo ciepłych spotkań, co jest bardzo budujące. Cieszę się bardzo również, że udało mi się dobrać tak znakomitą grupę ludzi, szczególnie myślę o naszej siódemce w Alla Vienna. Jesteśmy prawdziwymi przyjaciółmi, co sprawia, że potrafimy dostarczyć słuchaczom dużo przyjemności. Instrumentalnie na pewno jestem w tym gronie najsłabszy, ale dzięki temu, że ciągle „trzymam kasę” to jeszcze słuchają się mnie... (śmiech)
Queen symfonicznie - koncert w Filharmonii Świętokrzyskiej
Moim zdaniem jesteście zaprzeczeniem potocznej opinii o polskiej publiczności, że potrzebuje ona prostej, nieskomplikowanej rozrywki. Jestem przekonany, że jeżeli powstaje produkt wymagający, ale na wysokim poziomie to okazuje się, iż widzowie są wręcz spragnieni takich doznań.
Zgadzam się. Istotne jest również to, jak im się to poda. Jeśli wysoką sztukę proponuje się w sztywnej atmosferze, zabraniając śmiechu i radości, to ludzie nie czują się komfortowo i często wycofują się. Natomiast jeżeli pokażemy, że muzyka może być na wysokim poziomie i można się przy niej bawić, to znajdzie ona wielu zwolenników. Rozpoczynając koncert często mówię do zgromadzonej publiczności: „Mam nadzieję, że dzisiejszego wieczoru będą Państwo bawić się tak dobrze jak my”. I to nie jest żart.
Z jaką najbardziej niezwykłą reakcją fanów spotkałeś się podczas Waszych licznych koncertów?
Kiedyś na scenie zostałem obrzucony… damską bielizną. To dla rockmana, jak wiemy, klasyka, ale dla muzyka, mimo wszystko, klasycznego - to było niezwykłe przeżycie.
Żona pokiwała groźnie palcem?
Nie... Dobrze się bawiliśmy. Wiedziała, że przez dwie sekundy byłem gwiazdą rocka, a w domu wrócę do kapci i będę „muzykiem klasycznym”.
Czy pokazałeś projekt Queen Symfonicznie muzykom Queen?
Gitarzysta Queen, Brian May, umieścił informację o naszych koncertach na swojej stronie internetowej. Wysłałem mu jego mniej znaną kompozycję „Good Company” w naszym opracowaniu i dostałem sympatyczną odpowiedź. Pewnie od jego sekretarki… (śmiech). Byłem też na koncertach Queen z Adamem Lambertem w Krakowie i Oświęcimiu, nawet ze swoim synkiem. No, niezapomniane przeżycie.
Na ile lat przewidujesz swój projekt?
Chciałbym, żeby trwało to jak najdłużej, bo to spełnienie mojego snu. Muzyka i fana zespołu Queen.