Pułk Azow będzie walczył do ostatniego żołnierza w Mariupolu
Obrońcy Mariupola z pułku Azow to dla rosyjskiej propagandy ukraińscy naziści, a dla Ukraińców bohaterzy, którzy walczą ofiarnie z wielokrotnie silniejszą armią Putina w swoim ostatnim bastionie - zakładach Azowstal.
W piątek 24 lutego mija dokładnie rok od inwazji Rosji na Ukrainę. W rocznicę wybuchu wojny przypominamy nasz materiał o tym, jak Pułk Azow będzie walczył do ostatniego żołnierza w Mariupolu.
- Jemy raz na dobę. Nasze zapasy żywności są na wyczerpaniu, podobnie jak nasza amunicja, ale staramy się ją oszczędzać i celnie strzelać - mówi podpułkownik Denis Prokopienko, dowódca pułku Azow. Za plecami ma ścianę podziemnego schronu. Łączy się przez telefon z dziennikarzem w Kijowie. Wychudzony, z kilkutygodniowym zarostem na twarzy, spokojnie patrzy w kamerę. Zapowiada walkę do ostatniej kropli krwi. Na koniec pada pytanie, co chciałby powiedzieć swoim bliskim i rodzinom walczących żołnierzy. - Nie będziecie się nas wstydzić, nie zamierzamy poddać miasta. Zrobimy wszystko, żeby śmierć naszych braci nie była daremna - odpowiada.
Od ponad dwóch miesięcy walczy w Mariupolu. Dowodzi obroną Azowstalu, jednego z największych kombinatów metalurgicznych w Europie. Pod komendą ma kilkuset ludzi ze swojego pułku, których wspierają resztki 36. brygady piechoty morskiej. Razem to ponad tysiąc żołnierzy.
Zakład, otoczony przez kilkakrotnie większe siły rosyjskie, zamienili w twierdzę. Do walki i ochrony przed bombardowaniem wykorzystują ruiny przemysłowych obiektów oraz sieć podziemnych korytarzy i schronów, które powstały jeszcze w czasach sowieckich.
Codziennie zadają duże straty wrogowi. Dwa tygodnie temu Prokopienko podawał, że zniszczyli ponad 30 rosyjskich czołgów i kilka batalionów piechoty. Efekty swojej walki publikują regularnie w internecie. Na filmach widać płonące wozy bojowe z literami „V” i „Z” oraz trupy Rosjan leżące na ulicach. Innym razem pokazują kobiety i dzieci, które kryją się przed ostrzałem w zakładowych podziemiach.
Determinacja azowców sprawiła, że Władimir Putin nakazał wstrzymać bezpośredni szturm na fabrykę. Woli pokonać ich głodem i codziennym, coraz intensywniejszym bombardowaniem.
Dowódca Azowa nie skończył jeszcze 32 lat. Dwa tygodnie temu został awansowany na podpułkownika, a 19 marca otrzymał tytuł Bohatera Ukrainy i order „Złotej Gwiazdy” od prezydenta Wołodymyra Zełenskiego („za męstwo, za skuteczne działania w odparciu ataku wroga, za obronę miasta-bohatera Mariupola”). Osobiście nie mógł odebrać odznaczenia. W nagraniu wideo zapewnił, że nawet kilkakrotnie ranni żołnierze rwą się do boju. Zaapelował też kolejny raz o otwarcie korytarza humanitarnego, by wyprowadzić około tysiąc cywili z oblężonego Azowstalu.
„Redis”, tak zwracają się podkomendni do Prokopienki, to najmłodszy dowódca pułku w ukraińskiej armii. Został nim w 2017 r., mając zaledwie 27 lat. Studiował filologię niemiecką, był fanatycznym kibicem Dynama Kijów. Po Rewolucji Godności w 2014 r., jak wielu kijowskich „ultrasów”, wstąpił do ochotniczego batalionu, by walczyć w Donbasie. W Azowie przeszedł wszystkie szczeble awansu, uczestniczył w najkrwawszych bitwach, zrobił też kurs oficerski, który prowadzili m.in. instruktorzy ze Stanów Zjednoczonych i Kanady, w tym weterani wojen w Wietnamie, Iraku i Afganistanie.
Za męstwo i odwagę kilka lat temu otrzymał jedno z najważniejszych odznaczeń państwowych - Order Bohdana Chmielnickiego trzeciego stopnia. Uroczystej dekoracji na Majdanie Niezależności w Kijowie dokonał nowo wybrany wówczas prezydent Zełenski. Dowódca Azowa przyjął wyróżnienie, ale nie zasalutował na powitanie głowy państwa. Wielu uznało to za świadomy dyshonor wobec głowy państwa. Weterani wojenni z Donbasu nie kryli niechęci do byłego kabareciarza i aktora, który niespodziewanie wygrał wybory. Podejrzewali Zełenskiego o zbytnią uległość wobec Rosji. Prokopienko zaprzeczał, by dokonał politycznej demonstracji. Twierdził, że wojskowe powitanie po prostu nie należy się cywilowi, choćby nawet był zwierzchnikiem ukraińskiej armii.
Batalion ochotników
Azow od początku budził skrajne emocje. Formalnie to jednostka specjalna Gwardii Narodowej, podległa Ministerstwu Spraw Wewnętrznych Ukrainy, a nie część sił zbrojnych. Powstał w maju 2014 roku w Berdiańsku nad Morzem Azowskim jako jeden z wielu batalionów obrony terytorialnej, do których wstępowali ochotnicy, by walczyć z prorosyjskimi separatystami na wschodzie kraju. Większość tych batalionów w kolejnych latach została rozformowana i weszła w skład ukraińskiej armii. Specjalny status zachował jedynie Azow, powiększony w ciągu zaledwie kilku miesięcy do pułku.
Twórcą i pierwszym dowódcą batalionu był Andrij Biłecki. 42-letni polityk z rosyjskojęzycznego Charkowa od wczesnej młodości fascynował się ukraińskim nacjonalizmem. Studia historyczne na miejscowym uniwersytecie zakończył pracą dyplomową o Ukraińskiej Powstańczej Armii. Działał w skrajnie prawicowych organizacjach Tryzub i Patriota Ukrainy, które nienawiść do Rosji łączyły z antyimigranckimi i antyliberalnymi hasłami. Biłecki nie krył fascynacji takimi historycznymi postaciami jak Stepan Bandera czy Roman Szuchewycz. Koledzy zwali go „Białym Wodzem”. Organizował akcje, które często kończyły się starciami z milicją i prorosyjskimi aktywistami. Po jednym z takich zajść trafił na dwa lata do aresztu. Wolność odzyskał w lutym 2014 roku - na mocy amnestii dla więźniów politycznych, ogłoszonej przez rząd ukraiński po obaleniu prezydenta Wiktora Janukowycza. Zaraz potem zaangażował się w walkę z rosyjskimi separatystami w rodzinnym Charkowie, a następnie w Donbasie.
Batalion zasłużył się m.in. przy odbiciu Mariupola z rąk separatystów rosyjskich. Miasto stało się wkrótce jego główną bazą. Do jednostki trafiło wielu młodych członków samoobrony Majdanu i nieformalnych, kibicowskich grup. Biłecki znał ich dobrze, w przeszłości uprawiał boks i inne sztuki walki. „Ultrasi” działali też w ugrupowaniu Patriota Ukrainy i uczestniczyli w szkoleniach paramilitarnych, które organizował. Wszystkich, także ludzi z innych środowisk, którzy wstąpili do Azowa, łączyła chęć obrony kraju przed rosyjską agresją. Szybko zrodziło się braterstwo broni i hierarchia, oparta nie na wojskowych rangach, ale osobistym doświadczeniu i autorytecie. Początkowe braki w uzbrojeniu i wyszkoleniu azowcy nadrabiali silną motywacją, odwagą i poświęceniem na froncie. Kontrastowali tym z częścią kadry ukraińskiej armii, odziedziczonej po czasach sowieckich. Stworzyli też system wsparcia jednostki poprzez licznych wolontariuszy.
Znakiem rozpoznawczym Azowa były czarne uniformy, które z czasem zastąpił tradycyjny wojskowy kamuflaż. Emblematem stała się żółto-niebieska tarcza ze starogermańskimi symbolami - runami, tzw. wolfsangel (wilczy hak) i czarnym słońcem. Już jako pułk Azow walczył m.in. pod Iłowajskiem i nad Morzem Azowskim, gdzie zdobył wieś Szyrokino - ważny punkt na drodze z Doniecka do Mariupola. W mieście azowcy pełnili służbę patrolową i wywiadowczą, zwalczali dywersję, czasem przekraczając dopuszczalne prawem metody. W okolicznych wioskach mieli własny poligon i szkołę wojskową, której patronem został Jewhen Konowalec, dowódca oddziałów Strzelców Siczowych z lat 1918-1919, a później założyciel Ukraińskiej Organizacji Wojskowej i Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów. Na jedną ze swoich baz przejęli m.in. nadmorską posiadłość syna prezydenta Janukowycza, który uciekł wraz z ojcem do Rosji.
Przez osiem lat przez szeregi Azowa przeszło ponad pięć tysięcy Ukraińców. Sława pułku przyciągała też cudzoziemców, m.in. Rosjan, Białorusinów i Gruzinów. Jednostka jako jedna z pierwszych w Ukrainie prowadziła szkolenia wojskowe według standardów NATO i z udziałem zagranicznych instruktorów. Korzystając ze wsparcia państwa i prywatnych sponsorów, stworzyła m.in. własne pododdziały artylerii i czołgów.
Idea Narodu
Nacjonalistyczne poglądy założyciela Azowa i części jego podkomendnych sprawiły, że pułk stał się od początku wygodnym narzędziem kremlowskiej propagandy. Działo się tak, choć Biłecki odszedł z pułku już jesienią 2014 r., by wystartować w wyborach, w których zdobył mandat deputowanego Rady Najwyższej Ukrainy. W rosyjskiej telewizji Azow do dziś jest modelowym dowodem na to, że w 2014 roku władzę w Kijowie przejęła „faszystowska junta”. Oskarżenia o nazizm ułatwił już sam emblemat pułku ze znakiem wolfsangel - przejętym z organizacji Patriot Ukrainy i kojarzącym się z hitlerowską symboliką (używały go m.in. niektóre jednostki Waffen-SS w czasie II wojny światowej). Sam Biłecki i inni azowcy przekonywali, że to jedynie duża litera „I” wpisana w dużą literę „N”, czyli skrót od hasła „Idea Narodu”.
W zachodnich mediach także pojawiały się doniesienia o ukraińskiej jednostce złożonej z ultraprawicowych radykałów, do których ciągną ekstremiści z całego świata. Publikowano m.in. zdjęcia azowców z nazistowskimi tatuażami czy hitlerowskimi symbolami na mundurach, flagach i hełmach. Z tego powodu w 2018 r. amerykańskie władze zakazały nawet współpracy z pułkiem. W marcu 2019 świat obiegła wiadomość, że biały zamachowiec, który zabił 51 muzułmanów w meczetach w Nowej Zelandii, nosił znak Azowa, a w opublikowanym przez siebie manifeście twierdził wręcz, że jeździł na Ukrainę. Tego samego miesiąca były oficer Służby Bezpieczeństwa Ukrainy Wasilij Prozorow, który wyjechał do Rosji, zwołał specjalną konferencję w Moskwie, by opowiedzieć na przykładzie Azowa, jak faszystowska i nazistowska ideologia rozprzestrzenia się w ukraińskich strukturach siłowych. Wiele tych informacji okazało się mocno naciąganych albo całkiem fałszywych, ale jesienią 2019 r. grupa 40 kongresmenów wystąpiła do Departamentu Stanu, by wpisać pułk na listę zagranicznych organizacji terrorystycznych, co natychmiast nagłośniła rosyjska telewizja.
Po protestach i oficjalnych wyjaśnieniach z Kijowa, nie doszło do uznania azowców za prawicowych terrorystów. Ukraińskie Ministerstwo Spraw Wewnętrznych, któremu podlega Azow, kategorycznie odrzucało zarzuty pod adresem pułku. Dobrego imienia jednostki bronili też politycy rządzącej od 2019 r. partii Sługa Narodów, których trudno podejrzewać o nazistowskie sympatie (wywodzący się z niej premier i prezydent mają żydowskie pochodzenie). Mimo to jeszcze w styczniu zeszłego roku tygodnik „Time” przypomniał list kongresmenów, cytując jego fragment („Azow od lat rekrutuje, radykalizuje i szkoli obywateli amerykańskich”).
Odfiltrowanie radykałów
Obecny dowódca pułku Denis Prokopienko odrzucał oskarżenia pod adresem pułku. Zapraszał dziennikarzy do swojej jednostki, by udowodnić, że nie ma w niej politycznych radykałów. - Jedyną ideologią jest u nas obrona ukraińskiego państwa - powtarzał podczas wywiadów. Jak podkreślał, zgłasza się wielu chętnych zwabionych sławą Azowa, ale zanim podpiszą kontrakt na służbę, muszą wypełniać szczegółowe ankiety, przejść badania psychologiczne, a potem testy w garnizonach i rozmowę z dowódcą. Kompletni nowicjusze trafiają na pełen kurs wojskowy, a doświadczeni żołnierze na miesięczny okres próbny. Wyczerpujące, bojowe szkolenie trwa dziewięć tygodni: dwa bloki ćwiczeń kończą się egzaminami i dopiero po drugim można dostać odznakę Azowa. W ten sposób odsiewa się 20-30 procent kandydatów. Nie ma mowy o przyjęciu niewłaściwej osoby.
- Nie mogę powiedzieć, że z początku nie było u nas żadnych ultraprawicowców. Oni byli, ale pojedynczy, z czasem się po prostu odfiltrowali, a niektórych sami przegoniliśmy - opowiadał jeden z najbardziej doświadczonych azowców, zastępca dowódcy pułku, 44-letni Światosław Pałamar, pseud. Kalina, rodem spod Lwowa.
Jego słowa potwierdził na początku kwietnia tego roku Wiaczesław Lichaczow z Izraela, urodzony w Moskwie badacz skrajnie prawicowych, antysemickich ruchów w Rosji i Ukrainie.
- „W ostatnich latach nie ma żadnych podstaw do oskarżeń, że w pułku Azow służą neonaziści” - napisał na stronie kijowskiego Centrum Wolności Obywatelskich Euromajdan SOS.
Tekst opublikował, ponieważ po 24 lutego dostawał wiele pytań od mediów z całego świata, kim są obrońcy Mariupola z pułku Azow i czy nie nazistami, jak głosi propaganda Kremla. Przyznał, że wśród twórców i pierwszych bojowników Azowa byli ludzie o takich poglądach. - „Ale daleko nie wszyscy założyciele batalionu mieli taką przeszłość” - zaznaczył, dodając, że kilku posiadało np. żydowskie korzenie. Według ustaleń Lichaczowa, większość skrajnych prawicowców opuściła pułk już pod koniec 2014 roku, a reszta prezentująca takie poglądy została usunięta przez nowe dowództwo trzy lata później. Kilku prawicowych radykałów z zagranicy, którzy próbowali się później zaciągnąć do Azowa (napisał o nich m.in. „Time” we wspomnianym artykule), zostało odprawionych z kwitkiem, a niektórych wydaliła z kraju ukraińska Służba Bezpieczeństwa. Lichaczow zaprzeczył też twierdzeniom, jakoby pułk stał się „zbrojnym ramieniem” nacjonalistycznej partii pierwszego dowódcy. Jak zauważył, Biłecki starał się jedynie zbić polityczny kapitał, tworząc „azowski ruch” w oparciu o stare kontakty i legendę zasłużonego batalionu. To wszystko.
Korpus Biłeckiego
Sam Biłecki traktował zarzuty jako efekt rosyjskiej propagandy albo przeczulenia lewicowych i liberalnych mediów na Zachodzie. Po odejściu z Azowa i powrocie do polityki stonował nieco swój ideologiczny przekaz. Mówił, że jest nowoczesnym, ukraińskim nacjonalistą - zwolennikiem konserwatywnych wartości, surowej walki z korupcją, solidaryzmu społecznego i silnego państwa, które potrafi oprzeć się zagranicznym wpływom. Krytykował prezydenta Petra Poroszenkę za „lokajstwo” wobec zagranicy i przedkładanie korporacyjnych interesów. Opowiadał się za sojuszem państw leżących między morzami - Bałtyckim i Czarnym, na czele z Polską i Ukrainą, który stałby się przeciwwagą dla imperialnych ambicji Kremla i zepsutej, zdaniem Biłeckiego, zachodniej Europy. Założona przez niego partia Korpus Narodowy nawiązywała do tradycji OUN i UPA, ale jednocześnie opowiadała się za pojednaniem polsko-ukraińskim. Bywało, że członkowie porządkowali nawet polskie cmentarze w Ukrainie.
- „(…) nie ma zgody na szukanie wrogości tam, gdzie jej nie ma. Zburzenie lwów w mieście Lwa tylko dlatego, że przywrócili je na miejsce Polacy, byłoby działaniem tragikomicznym. Ukraińcy i Polacy powinni pozwolić spoczywać zmarłym i działać na rzecz pojednania naszych narodów. Mamy wspólnego wroga - Moskwę” - to fragment oświadczenia sprzed czterech lat, które podpisał z grupą partyjnych działaczy, gdy Rada Obwodowa we Lwowie zażądała usunięcia postawionych na nowo rzeźb lwów na Cmentarzu Orląt Polskich (uznanych za „symbol polskiej okupacji”).
W ostatnich wyborach parlamentarnych Korpus Narodowy startował w koalicji nacjonalistycznych ugrupowań, ale zdobył tylko nieco ponad dwa procent głosów. Później zasłynął głównie z głośnych manifestacji, podczas których weterani walk w Donbasie i członkowie paramilitarnych Drużyn Narodowych maszerowali pod „azowskimi” flagami. Demonstrowali m.in. przeciw korupcji w armii i wycofaniu wojsk z Donbasu. Na początku tego roku, gdy oddziały rosyjskie zgromadziły się wokół ukraińskiej granicy, zaczęli szkolenia wojskowe ochotników. Po wybuchu wojny zasilili siły zbrojne i obronę terytorialną.
- W życiu nie ma ludzi jednoznacznie pozytywnych i negatywnych - przekonywał Biłecki w jednym z wywiadów. - Bez Szuchewycza, Bandery, Konowalca bylibyśmy w sytuacji Białorusi, której brakuje tradycji walki.
Nie porzucamy rannych ani zabitych
24 lutego pułk Azow wyruszył do boju w składzie jednej z brygad Gwardii Narodowej Ukrainy. Od pierwszego dnia wojny broni Mariupola, do którego przegrupował się w większości ze swoich baz pod miastem (azowskie czołgi trafiły na front w okolicach Charkowa). Jako elitarna jednostka jest świetnie przygotowany do walk ulicznych, doskonale zna teren, na którym operuje. Wobec znacznej przewagi Rosjan musiał jednak wycofać się do rozległego kombinatu Azowstal.
Azowcy są wrogiem numer jeden dla rosyjskich oddziałów, a szczególnie wspierających ich separatystów z tzw. Donieckiej Republiki Ludowej, z którymi mają stare porachunki. Wiedzą, co może ich spotkać w niewoli. Kremlowska propaganda niemal codziennie oskarża ukraiński pułk o najgorsze wojenne zbrodnie, włącznie z wykorzystywaniem cywili jako żywych tarczy.
Ostrzelanie szpitala położniczo-dziecięcego w Mariupolu uzasadniła tym, jakoby znajdował się tam sztab Azowa. Ukraińscy żołnierze mieli nawet wysadzić zabytkowy Teatr Dramatyczny, pod którego ruinami zginęły setki ludzi szukających schronienia, by winą obarczyć dzielnych „wyzwolicieli” (w rzeczywistości został trafiony potężną bombą zrzuconą przez rosyjski samolot).
Prezydent Zełenski pod koniec marca ujawnił, że zostawił azowcom wybór, czy chcą wycofać się z miasta, czy dalej walczyć. - Oni powiedzieli: „Tu są ranni ludzie. My nie porzucamy rannych”. Mało tego, oni powiedzieli: „My nie porzucamy zabitych” - zacytował słowa, które usłyszał.
Wykluczył na razie wysłanie odsieczy do Mariupola.
Podpułkownik Prokopienko nie traci jednak nadziei.
- Wiem, że wcześniej czy później to nastąpi - mówi z przekonaniem. Póki co to jego pułk pomaga reszcie kraju, ściągając na siebie znaczne siły agresora. - Im dłużej będziemy się tu trzymać, tym łatwiej będzie oddychać naszej stolicy i całej Ukrainie - dodaje.