Przyjechali na wakacje do Łaz, uratowali tonących z morza [wideo]
Trzech uczestników obozu dla karateków w Łazach ruszyło na pomoc ryzykując swoim życiem.
Kto wie, czy gdyby nie szybka reakcja trzech, a właściwie czterech bohaterów - karateków, którzy wypoczywali w Łazach, to udałoby się uratować dwóch topiących się w morzu nastolatków.
To było w miniony piątek. Pisaliśmy m. in. o tej interwencji w Łazach, kiedy to kilkadziesiąt, może nawet 100 metrów od brzegu, tonęły cztery, a nawet pięć osób mniej więcej w tym samym czasie i w tym samym rejonie plaży niestrzeżonej. Tego dnia obowiązywała czerwona flaga. To oznacza, że warunki są trudne i nie sprzyjają kąpieli w morzu; na plażach strzeżonych panuje wówczas zakaz wchodzenia do wody. I jeżeli ktoś decyduje się na kąpiel w rejonie plaży niestrzeżonej, to robi to na własną odpowiedzialność. Tak było tym razem.
W morzu, mimo wysokich fal, 4 stopni w skali Beauforta i prądów wstecznych, kąpali się ludzie. Na plaży w Łazach wypoczywała m. in. ponad 100-osobowa grupa uczestników obozu letniego Klubu Karate Kyokushin we Włocławku, wśród nich nasi rozmówcy - bohaterowie, którzy podjęli akcję ratowania tonących w morzu, nie bacząc na ryzyko. Wczoraj opowiedzieli nam o przebiegu całego zdarzenia. - Usłyszałem wołanie: Pomocy! Pomocy! Obróciłem się w stronę morza, zbieraliśmy się już do wyjścia, ale mówię: ktoś woła pomocy! W morzu zauważyłem mężczyznę i dziecko. Nie machali rękami. W tym czasie Julek i Oskar szybko zdjęli koszulki i ruszyli na pomoc. Nadbiegł ratownik. W pewnym momencie zobaczyłem kolejnego mężczyznę i kolejnego chłopca, i jeszcze jakiegoś mężczyznę - oni też się topili. Wtedy na ratunek chłopcu ruszył od nas Bartek - opowiada Dariusz Gorzycki.
- Pierwsze , co mi przyszło na myśl, to żeby ratować chłopca, który był najbliżej - mówi Juliusz Mazurkiewicz, który wskoczył do wody razem z bratem. - Dopłynęliśmy do tego chłopca, miał może 11 - 12 lat, chwyciliśmy go za ręce - opowiada karateka. - Nie mamy doświadczenia w wyławianiu ludzi, działaliśmy instynktownie - dodaje Oskar Mazurkiewicz. - Gdy w pierwszej kolejności złapaliśmy tego chłopca pod ręce, to okazało się, że to nic nie daje, zaczęliśmy więc go holować na brzeg. Sił mieliśmy coraz mniej, gdybyśmy się z bratem rozdzielili, to nie wiem, czy dalibyśmy radę. - Warunki były strasznie trudne, jedne z najtrudniejszych, jakie widziałem w życiu. Jesteśmy z centralnej Polski, rzadko mamy styczność z morzem - dopowiada Juliusz Mazurkiewicz.
Bartosz Smolarczyk, który na co dzień jest zawodowym strażakiem w Komendzie Miejskiej Państwowej Straży Pożarnej w Jaworznie, przyznaje, że dosłownie kilka sekund przed tym, jak ruszył na pomoc kolejnemu tonącemu, zastanawiał się, czy da radę, czy żywioł go nie pochłonie.
- To czysto zawodowe podejście - muszę ocenić sytuację, stopień trudności, aby wiedzieć, co robić. Morza nie znam, na co dzień ratuję ludzi z pożarów. Mieszkam na Śląsku, a morze to obcy dla mnie żywioł. Nigdy nie walczyłem z falami i nigdy nie holowałem osoby w takich warunkach. Dostrzegłem w wodzie trzy główki, które za falami raz było widać, a raz nie. Na brzegu stało trzysta osób i nie było nikogo, kto chciał ruszyć do wody. Wiedziałem, że warunki są bardzo trudne, ale wiedziałem też, że trzeba działać. Ratowników jeszcze nie było, chwyciłem więc kamizelkę w rozmiarze XS mojego syna Borysa, zapiąłem ją sobie w pasie i ruszyłem na pomoc. Było ciężko, ale udało się!
W akcji brali też udział ratownicy WOPR. Na szczęście nikomu nic się nie stało. Następnego dnia w pasie mieleńskim znowu topiło się kilkanaście osób.
Więcej o akcji w Łazach w piątek w tygodniku Głos Koszalina.