Przez źle dobrane i źle łykane leki ginie nas więcej niż na drogach [rozmowa]
Czy lekarze nas trują? Dlaczego tak wielu ludzi umiera z powodu powikłań po zażyciu medykamentów? Odpowiedzialność leży zarówno po stronie doktora, jak i chorego - uważa farmakolog dr Jarosław Woroń.
Dr Jarosław Woroń, specjalista farmakologii klinicznej ze Szpitala Uniwersyteckiego w Krakowie oraz z Zakładu Farmakologii Klinicznej Collegium Medicum UJ w Krakowie.
Lekarze pewnie pana nie lubią?
Dlaczego?
Twierdzi pan, że przepisują leki bez opamiętania.
Może kiedyś powiedziałem tak o lekarzach podstawowej opieki zdrowotnej. Miałem na myśli, że czas przeznaczony na jednego pacjenta wyklucza indywidualne podejście i odpowiednie dobranie leków. Nie mówiąc już o zadaniu przez chorego pytania.
Na to zwykle pozostaje jedna minuta.
Gdzie tu czas na rozwianie wątpliwości, na dokładny wywiad? Dlatego wcale mnie nie zaskakuje, że choroby polekowe, czyli efekt tego, co jest indukowane niewłaściwym podaniem środków, jest jedną z pierwszych dziesięciu przyczyn zgonów w naszym kraju.
Mówiąc więc o nieprzytomnym przepisywaniu medykamentów, podkreślam w ten sposób kwestie błędu w farmakoterapii - czyli przepisaniu nie tego specyfiku, nie temu pacjentowi, nie w tej dawce i nie w tym towarzystwie.
Mówiąc towarzystwo, myśli pan nie tylko o lekach, ale nawet o przyprawach?
O tysiącach istotnych rzeczy, które mogą mieć wpływ na działanie leku, choćby palenie papierosów, picie alkoholu, łykanie suplementów, stosowanie diety czy używanie takich przypraw jak szałwia, anyż, kurkuma. Organizm ludzki to precyzyjny zegarek, a nie tylko wskazówki, które pokazują godzinę. Towarzystwo Medycyny Personalizowanej, które powstało w tym roku, ma właśnie do tak skomplikowanego mechanizmu odpowiednio podchodzić. To, co robimy, powinno być szyte na miarę dla konkretnego pacjenta.
Ale to przecież idealna sytuacja, żeby nie powiedzieć, nierealna.
Optymalna, nie idealna. Koszt leczenia to nie jest cena leku. To koszt wszystkiego, co się stanie w trakcie jego zażywania, także konsekwencje działań niepożądanych. Jeśli w Polsce 12 pacjentów na 100 leczonych niesteroidowymi lekami przeciwzapalnymi dostaje na jednej recepcie więcej niż jeden środek z tej grupy, to oczywiste, że ich branie nie poprawi stanu zdrowia. Zwiększy za to niebezpieczeństwo krwotoku z górnego odcinka przewodu pokarmowego i sześciokrotnie podniesie ryzyko uszkodzenia wątroby. O czym my w takim razie mówimy?
Że lekarze nas trują?
Nie możemy tak powiedzieć, bo słowo trucie zakłada celowe działanie. A cała ta rzeczywistość wynika z systemu. Przyssałem się do lekarzy POZ, bo trafia do nich pacjent z wieloma chorobami współistniejącymi, często taki, który nie może się dostać do specjalisty. I to od jego decyzji zależy, czy dana osoba będzie kontynuowała terapię lekową (co wiąże się z ryzykiem interakcji i powikłań), czy nie (co też może narazić pacjenta na pogorszenie zdrowia). I tu pacjent może pomóc i lekarzowi, i sobie.
Jak?
Mając przy sobie wypisane nazwy wszystkich leków, które bierze, suplementy, które łyka, do tego musi przyznać się do tego, czy jest weganem, wegetarianinem, stosuje dietę śródziemnomorską. Do tego trzeba mieć spisane reakcje niepożądane, które po danym leku wystąpiły. Nie może być tak, że pani Zosia dopiero w gabinecie szuka w pamięci, po czym to ją swędziało, drapało lub straciła przytomność. Koniecznie trzeba mieć listę pytań, które chce się zadać lekarzowi. Kiedy idziemy do spowiedzi, wiedząc, że przy konfesjonale możemy mieć problemy z wyznaniem grzechów, spisujemy je na kartce, podobnie u adwokata czy notariusza. Dlaczego u lekarza ma wyglądać inaczej?
A jak wygląda?
Źle. Wciąż mamy przypadki, gdy ktoś zapisuje choremu cztery leki wpływające na poziom potasu, nie wiedząc, jaki pacjent ma poziom minerału. Grozi to hiperkaliemią i zaburzeniami rytmu serca, które mogą być śmiertelne. Ktoś inny daje receptę na środki przeciw zakrzepowe, a nie wie, jaki jest stan układu krzepnięcia pacjenta. Jakby od razu zakładał wystąpienie powikłań. Pacjent, który łyka te pastylki bezmyślnie, jest współwinny. Niestety, rzadko mu się o tym przypomina.
Pacjenci nie mają dziś większej świadomości, czego unikać, nie łączyć?
W ubiegłym roku na suplementy i leki OTC (umożliwiające samoleczenie bez recepty), wydaliśmy ponad 9 miliardów złotych. Co to oznacza?
Ufamy bardziej reklamie niż lekarzowi?
Bo daje szybkie rozwiązanie, którego nie gwarantuje lekarz. I to nie dlatego, że nie chce, ale z tego powodu, że to problem nierozwiązywalny od ręki. Weźmy trudności z nietrzymaniem moczu, ciężkie do wyleczenia. W jednym paśmie reklamowym, między serialami, otrzyma pani minimum trzy błyskawiczne i superskuteczne środki. Jeśli pani ma złą cerę lub czuje się rozdrażniona, producenci suplementów też mają gotową diagnozę - zakwaszony organizm. Tak samo suplementy rozwiążą kłopot z kontaktami seksualnymi. Po jednej tabletce będziesz kochankiem wręcz idealnym, pod warunkiem że wcześniej nie znajdziesz się na SOR-ze z niepożądanymi działaniami po zastosowanym specyfiku.
Nie ma cudownych specyfików?
Nie ma. A reklamy pokazują nam tylko jedną stronę życia - tę dobrą.
To źle?
Bardzo źle, bo kupując ułudę, nie zastanawiamy się nad skutkami ubocznymi. Wierzymy, że coś nas uzdrowi, doda sił, odchudzi, zrobi piękniejszym. Nie mogę chodzić po schodach? Wypiję saszetkę tego czy tamtego i będę biegać. Mąż ma chorobę zwyrodnieniową? Żel go postawi na nogi, będzie zaraz plewił grządki z uśmiechem. Co gorsza, często zdarza się tak, że jeśli jedna tabletka nie zadziała cudownie, bierzemy kolejne. To prosta droga do zatrucia.
Wszystkie suplementy są złe?
Nie. Są złe wtedy, kiedy nie ma wskazań do suplementacji, a my je stosujemy. Gdyby zażywała pani leki przeciwzakrzepowe i wymyśliła dietę, która opiera się na roślinach zielonych, bogatych w witaminę K, która może antagonizować ich działanie, to terapia nie przyniesie korzyści. Tak samo jest z suplementami. To lekarz powinien decydować, co i kiedy chory powinien uzupełniać. I wyłącznie w sytuacji gdy korzyść z suplementacji przewyższy ryzyko działań niepożądanych.
Tyle że pacjenci bardzo często to przed doktorem ukrywają.
Z badań wynika, że 50 procent cierpiących na chorobę nowotworową bierze suplementy. Nie mówią o tym lekarzowi, bo uważają, że nie jest merytorycznie do takiej rozmowy przygotowany. A nawet gdy mu powiedzą i usłyszą „nie”, w internecie znajdą tysiące stron, które to „nie” podważą. Bo przecież lekarz na pewno ma w tym interes, jest na usługach firm farmaceutycznych i wcale mu nie zależy, byś ty żył zdrowiej. To producent suplementu ma patent na to, aby było lepiej - i to jest świat bajki, w rzeczywistości nie jest tak różowo i dodatkowe stosowanie suplementów może wiązać się z powikłaniami, które mogą nieść ze sobą cierpienie i nierzadko odbierać szansę na wyleczenie.
Czym to grozi?
Powikłaniami, które uniemożliwiają na przykład podanie choremu na nowotwór kolejnego cyklu chemioterapii. Niewiele osób zdaje sobie sprawę, że kurkuma zalecana dla chorych na nowotwór wchodzi w niekorzystne interakcje z lekami przeciwnowotworowymi, generując powikłania. Podobnie jest z żagwicą czy preparatami z różeńcem górskim, które wchodzą w inter-akcje przynajmniej ze 100 różnymi i powszechnie stosowanymi lekami. Dlatego wracam do tego, jak ważna jest szczerość i wzajemny szacunek podczas wizyty u lekarza. Niby proste, ale nie działa.
Skąd w nas brak oporów przed łykaniem pseudoleków?
Bo chcemy być niczym bogowie, nieśmiertelni. Nasze mózgi przecież mogą pracować lepiej, nasze serca, kości także. Wystarczy pastylka. To po pierwsze. Po drugie, wizyta u lekarza często nie jest dla nas optymalna, nie wiemy wszystkiego do końca, nie dopytaliśmy. Dlatego do tej recepty dokładamy 20 dkg suplementów, do tego parę deka medycyny alternatywnej, kilka deka tego, co rodzina poleci. W każdym kiosku kupimy „Poradnik Uzdrawiacza”, a w nim też kilka deka kolejnych preparatów.
Jest alternatywa?
Zdrowy, aktywny tryb życia, racjonalne odżywianie, nieuleganie modom i wiedza o lekach. Czyli jest to trochę trudniejsze niż połknięcie tabletki. Suplementy to nie leki, choć kupuje się je w aptece. Mogą zaszkodzić. Nie mówię tego, żeby ludzi straszyć, ale po to, byśmy zmądrzeli. By zamiast „Poradnika Uzdrawiacza” wziąć sobie dostępną w każdym szpitalu broszurkę „Jak skutecznie i bezpiecznie stosować leki”. Być może wtedy zmniejszy się liczba zgonów w konsekwencji złego brania medykamentów, których jest wciąż więcej niż śmiertelnych wypadków na drogach.
Autor: Katarzyna Kachel