Przemoc – jak to łatwo powiedzieć. Jak przeczytałem konwencję stambulską
Nie wiem czy Państwu się chciało, bo mnie nie bardzo, ale zrobiłem to dla Was. Przeczytałem tekst konwencji stambulskiej. Ufff… Dokładnie i do końca.
Jaki wniosek? Ano, jak zwykle – mam poczucie, że żyję w alternatywnej rzeczywistości, słuchając polityków. Bo albo to ja odpłynąłem daleko od współczesnej polszczyzny politycznej, albo polszczyzna polityczna oderwała się od brzegu zdrowego rozsądku jak kra lodowa.
Ale najpierw fakty. Polska lokuje się wśród najbezpieczniejszych dla kobiet państw na świecie, a w Europie wiedzie pod tym względem prym. I nie ma to nic wspólnego – jakby chcieli niektórzy – z liczbą doniesień o przestępstwie (współczynnik zafałszowany wstydem i presją społeczną), obraz wyłaniający się kolejnych badań socjologicznych jest klarowny.
Jeśli jest nieźle, to oczywiście może być lepiej, bo każdy akt domowej przemocy woła o pomstę do nieba. Tylko w jaki niby sposób miałaby pomóc konwencja? Otóż nie pomoże, bo nie ma w niej ŻADNYCH narzędzi, które w realny sposób zaostrzałyby polskie regulacje (chyba, że ktoś uznaje, że takim narzędziem jest obligatoryjne ustne wyrażenie zgody na seks). Dodajmy – regulacje wyśrubowane niedawno na poziom wzbudzający kontrowersje.
Jakby tego było mało, już na sam koniec mieszania w stambulskim garnku, politycy lewicowi dorzucili nieco ideologicznej przyprawy (płeć kulturowa), co natychmiast przerzuciło spór z torów praktyki na szyny światopoglądowe.
Czy zatem miejsce konwencji (którą zresztą właśnie wypowiada Stambuł) jest na śmietniku? Nie. W wielu miejscach na globie każda forma ochrony przed przemocą ma sens, nawet tak kaleka jak dokument ze Stambułu. Czy jest potrzeba Polsce? Nie jest. Głównie z jednego powodu.
Dublując polskie regulacje, konwencja wprowadza to, co biurokraci kochają najbardziej: komisje, raporty, wizytacje. Innymi słowy – kolejne lukratywne etaty dla zatroskanych o nasze dobro. I jeśli przemoc ma płeć, to pozwolę sobie przypuścić, że zatroskanie również.