Profesor Dariusz Dudek: Zrobiłem dla Pana Ziobry wszystko co mogłem
My nigdy nie wygramy - mówi prof. Dariusz Dudek, jeden z czterech lekarzy oskarżanych o spowodowanie śmierci Jerzego Ziobry.
Śnią się Panu Profesorowi zabiegi wykonane u Jerzego Ziobry?
Nie, choć doskonale je pamiętam. Tyle, że to nie ja kierowałem pacjenta do leczenia zabiegowego, o czym nigdzie się nie mówi. Decyzję podjęli specjaliści z Krynicy, a wskazania ustalili inni kardiolodzy, z którymi chory konsultował się zanim trafił pod naszą opiekę. Ja przyjąłem Jerzego Ziobrę w klinice, potwierdziłem konieczność wykonania zabiegów terapeutycznych i przeprowadziłem je zgodnie z planem. Oba były skuteczne. Zresztą żona pacjenta mi za nie dziękowała i wręczyła mi w moim gabinecie kwiaty. Przez kolejnych 48 godzin w ogóle nie było mnie przy chorym w Krakowie, bo pomagałem kolegom na Podkarpaciu, którzy wprowadzali u siebie kardiologiczne zabiegi wysokospecjalistyczne.
W jakim stanie dotarł do Krakowa Jerzy Ziobro?
W Krynicy uznano, że potrzebuje leczenia zabiegowego i ustalono termin planowego przyjęcia. Później dolegliwości pacjenta zaostrzyły się i rodzina sama szukała pomocy. Ktoś im doradził, że najlepiej będzie zgłosić się do Szpitala Uniwersyteckiego i do mnie. Przypominam tylko, że już wtedy funkcjonował podobny oddział w Nowym Sączu, bliżej Krynicy, w Tarnowie, czy też w krakowskim szpitalu im. Jana Pawła II. Wybór był dowolny, ale pacjent chciał być leczony właśnie u nas.
Kto zdecydował, żeby zastosować u niego właśnie stenty, a nie by-passy?
Po analizie danych klinicznych, decyzję podjął zespół wykonujący zabieg wraz ze mną jako operatorem. Pacjent miał ostry zespół wieńcowy, tętnice się zamykały, więc musiałem działać natychmiast. Po konsultacji z chorym, który był świadomy, a na dodatek sam był lekarzem, wybór padł na stenty wieńcowe. Przed drugim zabiegiem, przez kilka dni wraz z innymi kardiologami, przedstawialiśmy pacjentowi możliwości działania: mogliśmy poczekać i kolejny zabieg wykonać dopiero za kilka tygodni, skonsultować się z kardiochirurgiem w innym ośrodku, również poza Krakowem, albo od razu wykonać kolejny zabieg w czasie tego samego pobytu w klinice. Po dwóch dniach rodzina i chory, wspólnie z lekarzami, zdecydowali, że robimy drugi zabieg. Zaakceptowali także skład zespołu, który ma go wykonać.
Była na to pisemna zgoda?
Wszystko działo się w porozumieniu z pacjentem i rodziną. Chory wyraził pisemną zgodę na leczenie w klinice - tak jak zakłada to procedura obowiązująca w szpitalu podczas przyjęcia, także dla zabiegów kardiologicznych.
Żona zmarłego twierdzi, że konsultacji jednak nie było.
Jeszcze raz podkreślam: rodzina była obecna od pierwszej minuty przyjęcia pacjenta do kliniki, rozmawialiśmy kilkakrotnie, przedstawiłem opcje leczenia. Choćby te kwiaty, które mi wręczono - co potwierdza Pani Ziobro - są dowodem na to, że ten kontakt był.
Wówczas nie pojawiały się zarzuty, że nie ma Pan Profesor odpowiednich kwalifikacji do wykonywania takich zabiegów?
Nie. To zresztą kolejna rzecz na pograniczu zniesławienia. Jeżeli 37-letni doktor habilitowany kardiologii, po wykonaniu kilku tysięcy zabiegów, czyli z jednym z największych dorobków operatorskich w Polsce, okazuje się nagle „młodym, początkującym operatorem”, to życzę takich „debiutantów” wszystkim zespołom i pacjentom w Europie.
Ale specjalizacji z kardiologii Pan wówczas nie miał.
Byłem doktorem habilitowanym, z pierwszym i drugim stopniem specjalizacji w zakresie chorób wewnętrznych, po skończeniu całego kursu kardiologii i zaliczeniu wszystkich wymaganych staży, a ze względu na poważne zadania europejskie nie miałem jedynie zdanego egzaminu specjalizacyjnego. Zaliczyłem go później z najlepszym wynikiem w Polsce. Formalnie - zgodnie z przepisami ministerialnymi, ten tytuł nie był jednak wymagany, bo tego rodzaju zabiegi mogli wykonywać również specjaliści interny.
Skoro dwa zabiegi poszerzenia tętnic przebiegły w prawidłowy sposób, a Pan wychodził ze szpitala z przekonaniem, że wszystko się udało, to co stało się przez te kluczowe 48 godzin?
Nie chcę na ten temat spekulować. Po zabiegach, po kilku dniach, miesiącach dzieją się czasami różne rzeczy opisane w literaturze medycznej; może dojść do zamknięcia stentu, może pojawić się zakrzepica, zwężenie. Nie ma w stu procentach bezpiecznych i skutecznych interwencji kardiologicznych. Ale tak jak mówię, nie chcę na ten temat dywagować, bo to jest okres, kiedy w ogóle nie było mnie przy chorym.
W kryzysowym momencie zadzwoniono jednak do Pana.
Nie wiedziałem, że przez cały dzień diagnozowano pacjenta ze względu na dolegliwości bólowe. Gdy chory był już w głębokim wstrząsie, prawdopodobnie po zatrzymaniu krążenia, odebrałem telefon z informacją o jego stanie. Dokładnie pamiętam, wracałem wtedy z Podkarpacia i akurat wjeżdżałem obwodnicą do Krakowa. Byłem w szoku, bo sądziłem, że pacjent jest już w domu. Nie miałem dyżuru, ale czułem się odpowiedzialny za jego los i pojechałem do kliniki.
Jak wyglądała ta desperacka, zdaniem biegłych, walka o życie Jerzego Ziobry?
Wraz z zespołem dyżurnych lekarzy dwóch klinik kardiologii wykonaliśmy koronarografię (badanie diagnostyczne umożliwiające ocenę stanu naczyń krwionośnych zaopatrujących mięsień sercowy w krew - przyp. red.), po zatrzymaniu krążenia mimo wszystko próbowaliśmy przywrócić drożność tętnic, żeby móc uratować chorego. Nie udało się.
To Pan poinformował rodzinę o śmierci?
Z tego co pamiętam, rodzina weszła do sali, w której to się rozgrywało. Zespół dyżurnych przekazał wiadomość, ja również byłem wówczas obecny.
Nie było żadnych pretensji?
Nie.
Z dalszej części tekstu dowiesz się:
- jakie wątpliwości co do ekspertyz z zagranicy ma profesor
- czy profesor czuje się osaczony
- czy proferor traktuje sprawę jako osobistą rozgrywkę ze Zbigniewem Ziobro
Jeżeli chcesz przeczytać ten artykuł, wykup dostęp.
-
Prenumerata cyfrowa
Czytaj ten i wszystkie artykuły w ramach prenumeraty już od 3,69 zł dziennie.
już od
3,69 ZŁ /dzień