Prof. Włodzimierz Marciniak, sowietolog, ambasador RP w Moskwie w latach 2016-2020: Mam kiepską wiadomość. Jeśli Rosja będzie atakować cele blisko granicy z Polską, istnieje poważne ryzyko, że „niezamierzenie” dojdzie do wybuchu po naszej stronie
9 maja doszło do oblania farbą rosyjskiego ambasadora. W odpowiedzi trzech nieznanych sprawców zabrudziło budynek polskiej ambasady w Moskwie. Czy obawia się pan dalszych kroków ze strony Rosji?
Był to godny ubolewania akt, rzadko spotykany w stosunku do ambasadorów. Ze stanowiska rosyjskiego MSZ dowiedzieliśmy się, że zastrzegają sobie możliwość podjęcia dalszych kroków. To może być zwykły, rutynowy frazes, po czym uznają skandal za zakończony rozdział.
W Rosji zdarzały się akcje odwetowe, również na dzieciach dyplomatów, pobicia Polaków. Polski ambasador w Moskwie jest bezpieczny?
Tak, miały takie sytuacje miejsce, ale w odniesieniu do polskiego ambasadora w Rosji byłby to daleko posunięty krok.
Autorka happeningu to ukraińska aktywistka, Iryna Zemlyana. Jak stwierdziła, musiała opuścić Warszawę z powodu fali krytyki „prorosyjskich trolli” i pogróżek. Czy ta osoba powinna być ścigana?
Złamano prawo. Wszystko wskazuje na to, że oblanie farbą było świadome i celowe. Okoliczności polityczne na dobrą sprawę niczego nie usprawiedliwiają, a jeszcze pogarszają sprawę. Bo to w Rosji praktykowane jest oblewanie farbą lub innymi płynami wrogów władzy. To jest jakaś wschodnia metoda ekspresji politycznej, trudno to zaakceptować. Dodatkowym problemem jest fakt, że Siergieja Andriejewa zaatakowała cudzoziemka, która korzystała z prawa gościny w Polsce. Ta sprawa zaszkodziła Polsce.
A z ludzkiego punktu widzenia rozumie pan taki krok? Rosyjski agresor zabija Ukraińców i dokonuje ataków rakietowych. Może nie powinniśmy się aż tak bardzo przejmować ubrudzonym garniturem ambasadora nieprzyjaznego nam państwa?
W polityce międzynarodowej należy stanowczo oddzielić emocje od dyplomacji. Istnieje też krąg kultury i cywilizacyjny, do którego należymy. Musimy powściągać emocje i wytyczać sobie granice. W przypadku scysji z 9 maja zostały one przekroczone, a poza tym wkroczyliśmy w sferę, w którą - powiem brutalnie - cudzoziemcy nie powinni się wtrącać.
Siergiej Andriejew powinien zostać uznany za persona non grata w Polsce? On zaprzecza zbrodniom rosyjskim na Ukrainie, ponadto ewidentnie prowokował 9 maja. I kolejny fakt: Polska wyprosiła ponad 45 rosyjskich dyplomatów, działających pod przykryciem.
Tak, bo według strony polskiej działali oni niezgodnie ze swoim statusem. Jednak ambasador ma większe znaczenie i to byłaby pewna forma demonstracji politycznej o sporej skali rażenia. Przypomnę, że pan Andriejew przebywa długo w Polsce, już osiem lat. Nie sądzę, by Moskwa godziła się na zmianę ambasadora. Przeciwnie: nie zdziwiłbym się, gdyby Kreml uznał, że Andriejew się wykazał i zostanie ambasadorem „dożywotnim”. MSZ powinien tę kwestię rozwiązać i nie czekać na reakcję Rosji. Polska powinna kontrolować przebieg wydarzeń.
Część deputowanych Dumy Państwowej ustawia w kolejce Polskę jako następną do „denazyfikacji”. Doskonale wiemy, co się kryje pod takimi stwierdzeniami. To kompleks rosyjskich polityków na tle Polski?
Wyraz frustracji. Skoro Rosjanie zostali zmuszeni do odwrotu spod Charkowa…Polecam artykuł Juliusza Mieroszewskiego „Rosyjski kompleks Polski”. Teza publicysty brzmi: polityka Rosji wobec naszego kraju opiera się na przesłankach historycznych. Ten kompleks ze strony Rosji ujawnia się w okrzykach, groźbach. W jednym z seansów nienawiści u Wiktora Sołowiowa zaproszonym gościem był właśnie ambasador Andriejew. W charakterystycznej scence cytowali rozmowę Stalina ze Stanisławem Mikołajczykiem. Polski premier zapytał przywódcę ZSRR, dlaczego tak zależy mu na Lwowie, skoro nie należał do imperium rosyjskiego. Na co obaj panowie w studiu krzyknęli: „A Warszawa należała!”, całkiem zadowoleni z siebie. Dowcip polega na tym, że Stalin mówi dalej tak: „A Polacy byli na Kremlu”. Rosyjscy propagandyści zapomnieli o tym, wzorując się na dyktatorze (śmiech).
W programie Sołowiowa często padają pogróżki o zrzuceniu bomb jądrowych na Polskę i inne kraje NATO. Czy to jedynie puste deklaracje przeznaczone na użytek wewnętrzny?
Nierealizowane groźby, sączone codziennie, stają się zwykłym rytuałem. Codziennie słyszymy coś na wzór „ja ci pokażę!”, a nic się nie dzieje. Pojawiły się w mediach informacje, że 9 maja podczas parady w Moskwie miałby na niebie pojawić się samolot „Dnia Sądu Ostatecznego” - maszyna zabierająca kierownictwo państwa na wypadek wymiany ciosów atomowych pomiędzy supermocarstwami. Gdyby do tego doszło, byłaby to jasna deklaracja gotowości. I nic takiego się nie wydarzyło. Putin nie nawiązał też do wojny nuklearnej w przemówieniu. I jeszcze jedno - strona amerykańska wyraźnie spersonalizowała kwestię odstraszania atomowego. Niedawno informowano o nowoczesnym bunkrze Putina na Uralu, podczas gdy Amerykanie dali jasno do zrozumienia, że w przypadku wojny atomowej Rosja musi spodziewać się precyzyjnej odpowiedzi. Od tego momentu groźby bombą jądrową stały się zwykłym straszakiem.
Jak duże jest w pana opinii poparcie dla wojny na Ukrainie w rosyjskim społeczeństwie? I skąd taka akceptacja dla „operacji specjalnej”?
Chodzi o postawę przystosowawczą do sytuacji. Skoro jego państwo realizuje taką politykę, to deklaratywnie należy ją wspierać. A co prywatnie Rosjanin myśli - z tym może być różnie. To fenomen człowieka sowieckiego - podstawową jego właściwością jest zdolność do życia w światach równoległych. W miejscu publicznym homo sovieticus będzie życzył komuś „niech żyje!”, a prywatnie zacznie go wyklinać. I w obu wypadkach okazuje się szczery.
Czyli przeciętny Rosjanin… odstaje od normy? Jest, przepraszam za stwierdzenie, głupi?
Hmm… a może właśnie cwany? Cyniczny, wyrachowany, reaguje zachowawczo. Krytyczne wypowiadanie się o „operacji specjalnej” jest karalne, za wyjście z antywojennym plakatem trafia się do więzienia.
Adam Michnik w wywiadzie w „Gazecie Wyborczej” twierdził, że nie można obwiniać narodu rosyjskiego i sondaże najpewniej zafałszowują rzeczywistość - wszak społeczeństwo w Rosji jest zastraszone. Padły też tradycyjne nawoływania o to, by nie kierować się „rusofobią” w obliczu wojny i nie karać infamią jednostek.
Większość Rosjan zdaje sobie sprawę z sytuacji kryzysowej - z punktu widzenia ich dobrobytu materialnego, dalszych perspektyw dla kraju, dostrzegają pułapkę. Dlatego ogromna część społeczeństwa wybiera ucieczkę od problemów, a nie przeciwstawianie się. Poza tym są współodpowiedzialni za wyniki wyborcze Władimira Putina i wiarę w obietnicę prezydenta, że Federacja Rosyjska będzie wielka. Z tych powodów nie wybielałbym Rosjan. A rusofobia? Co to w ogóle znaczy? Kiedyś wprowadzili to słowo do obiegu rosyjscy słowianofile, nazywający tak swoich przeciwników. Inaczej mówiąc, np. Europejczyk jest rusofobem, bo nie należy do kręgu słowianofilów. Używanie tego typu argumentów to dyskurs rodem ze wschodu. Więcej: nie mieści się to w naszych kategoriach kulturowych i intelektualnych.
Tymczasem Rosja od ponad dwóch miesięcy niemal codziennie płonie - w mediach społecznościowych widać gęsty dym nad kompleksami wojskowymi, fabrykami broni, zakładami chemicznymi, budynkami MON, podpalane są też punkty werbunkowe. Jak interpretować te zdarzenia? Przypadek, zorganizowana akcja?
Co do komend uzupełnień - podpalenia z użyciem koktajli Mołotowa wyglądają na oddolne akcje tych, którzy nie chcą wstąpić przymusowo do wojska. Może poparcie dla wojny jest deklaratywne, ale w realnym życiu Rosjanin niechętnie idzie na front. Jeśli chodzi o eksplozje w punktach strategicznych i wojskowych, zwłaszcza w obwodach przygranicznych z Ukrainą, to naprawdę trudno powiedzieć. Władze rosyjskie milczą albo podają dziwaczne wyjaśnienia, strona ukraińska nie komentuje. Niewykluczone są zakamuflowane działania w stylu Rosjan na Krymie w 2014 roku. Byłoby to zupełnie racjonalne w sposobie prowadzenia wojny, ale Ukraińcy się do tych czynów nie przyznają. Mamy zbyt małą wiedzę, by wskazać inicjatorów pożarów w Rosji.
W nocnym ataku rakietowym 17 maja bomby, nie pierwszy zresztą raz, spadły ok. 30 km od granicy - w Jaworowie. Czy istnieje ryzyko, że Rosjanie celowo sprowokują polskie władze i NATO, wystrzeliwując rakietę w jakiś cel po naszej stronie granicy?
Rosjanie intensyfikują użycie pocisków odpalanych z akwenów Morza Czarnego lub Kaspijskiego albo z samolotów znajdujących się na terytorium Rosji. Zależy im na zniszczeniu infrastruktury cywilnej, ale też o zastraszanie i wywarcie presji na Ukraińcach. Wreszcie: na niszczeniu szlaków dostaw broni z NATO. Mam o tyle kiepską wiadomość, że Rosjanie używają pocisków starej produkcji, to nie jest broń precyzyjna. Zatem atakując cele blisko granicy z Polską, istnieje poważne ryzyko, że „niezamierzenie” dojdzie do wybuchu po naszej stronie. Przy obecnej słabości sił konwencjonalnych na froncie i ogromnych stratach osobowych, które ciężko uzupełnić, wchodzenie w konflikt z krajem NATO byłoby szaleńczą strategią. Nie wiem, czy Rosja do czegoś takiego się posunie, bo nie miałaby w zasadzie żadnych szans. W ostatnim czasie obserwowaliśmy też wydarzenia, które wydawały się kompletnie nieracjonalnymi, dlatego trudno odrzucać jakikolwiek scenariusz.