Prof. Mikołejko: Dzisiejszy świat jest bardzo ubogi w symbole i obrzędy

Czytaj dalej
Fot. FOT. CC
Dorota Kowalska

Prof. Mikołejko: Dzisiejszy świat jest bardzo ubogi w symbole i obrzędy

Dorota Kowalska

- Rytuały, obrzędy, symbole zapewniają nam nie tylko trwałość, ale jakąś prawdziwość, jakąś głębię. Zapewniają nam też uważność. Stajemy się bardziej uważni nie tylko wobec najbliższych, ale różnych ludzi ze świata - mówi prof. Zbigniew Mikołejko, filozof, etyk.

Panie profesorze, potrafi się pan cieszyć z małych rzeczy?

No pewnie, przede wszystkim właśnie z tych małych i skromnych rzeczy. Świat bowiem w wielu miejscach tak bardzo się zdiablił, tak zeszmacił, tak zgorzkniał, tak z wielu jego kątów wieje jakąś przerażającą grozą. Dopadają nas choćby okrutne, drastyczne wojny, które dzisiaj nie mają już - nie mogą po prostu mieć z oczywistych względów - charakteru lokalnego, ale zawsze, nawet te z najodleglejszego zakątka ziemi, podlegają natychmiast globalizacji. No i ten szalony covid, który z nami pozostanie zdaje się na stałe i będzie się odzywał, co i rusz w różnych formach, siejąc śmierć i cierpienie. Jest wreszcie katastrofa klimatyczna o znamionach apokalipsy - apokalipsy wprawdzie na raty, ale jednak. Są w końcu te drastyczne obszary niewyobrażalnej dla nas nędzy i wszelkiego ludzkiego nieszczęścia, spowodowanych już to klęskami suszy albo głodu, już to endogamicznymi dla nich od stuleci aktami przemocy - wiekuistymi, spazmatycznymi wojnami czy rozmaitymi postaciami zniewolenia i terroru. Obszary, z których - coraz bardziej burzliwymi rzekami - napływają na nasz zamożny Zachód ludzkie tłumy. To wszystko jest gigantycznie smutne, mimo to świat nie jest pozbawiony jakichś światełek, jakichś rozjaśnień, a czasem nawet i większych blasków. One zresztą kryją się bardzo często w drobiazgach, w małych rzeczach i sprawach. One dają pokrzepienie naszemu sercu.

Więc z czego się pan cieszy?

Są takie rzeczy trwałe w moim cieszeniu się, cieszę się ze starych filmów, które oglądałem już dziesięć albo sto razy i które znam na pamięć, wyrywki, jak: „Rio Bravo”, „Pół żartem, pół serio” albo „Garbus” z Jeanem Marais, cieszę się z rozmaitych nowych książek, które udaje mi się jeszcze przeczytać. Cieszę się czasem ze śniegu, który ładnie leży za oknem, dopóki nie zostanie zbrukany, zdeptany i nie zamieni się w jakąś taką paciaję. Cieszę się z zabaw i kaprysów różnych zwierzaków, naszych i obcych, z opowieści, z nowych i już trochę zwietrzałych dowcipów i anegdot. Cieszę się oczywiście ze świątecznych obrzędów, które bardzo lubię celebrować - nie w jakiejś rozbuchanej pełni, ale w takim bardziej skromnym wymiarze. O tak: rytuały, obrzędy, symbole są dla mnie ważne. Te domowe, te świąteczne.

Jakie macie w domu świąteczne rytuały?

Proste, takie chyba jak większość z nas. Kiedyś było tak, że czytaliśmy sobie ewangelię dzieciństwa ze świętego Łukasza - teraz już nie, ale to nie znaczy, że ona nie jest nam mentalnie bliska przez swój ludowy, baśniowy klimat. Mamy więc to, co wszyscy: wieczerzę wigilijną i łamanie się opłatkiem, choinkę bardzo pięknie ubraną, światła lamp, prezenty. Koty strasznie na nie wyczekują, nauczyły się, że prezenty muszą być, skoro jest drzewko. Więc jest wyczekiwanie prezentów, próba zaglądania do toreb i rywalizacja o to, które którą zabawkę dostaną. Jest także słuchanie kolęd - tych tradycyjnych polskich i niektórych starych angielskich. Nie odbiegamy więc chyba jakoś od innych ze świątecznymi nawykami i obrzędami - z tym, że oczywiście nie robimy rozpasanych uczt, bo i po co? Ale jakieś smakołyki mamy zawsze na stole. Jestem mistrzem w gotowaniu kompotów ze suszu, co wcale nie jest łatwym zadaniem. Żona robi znakomite śledzie, to jej tradycja rodzinna.

Panie profesorze, zauważył pan, że coraz rzadziej potrafimy się cieszyć z takich małych, drobnych rzeczy? Z cudownego spaceru, spokojnego dnia, ze spotkania ze znajomymi?

Tak, to jasne. Tymczasem dzieje się coś ze światem. Może tak powiem: dzisiejszy świat jest bardzo, wbrew pozorom przy całym jego materialnym bogactwie, jest bardzo ubogi w symbole i obrzędy. Mamy zatem bogactwo przedmiotów, wręcz nadmiar rzeczy, zwłaszcza w kręgu zachodnim, jednocześnie nadmiar informacji, bardzo suchych i najczęściej przejściowych. To wszystko powoduje erozję, rozpuszczanie się tego, co jest fundamentem takiego stabilnego trwania, czyli tego, o czym powiedziałem - obrzędów z ich symboliczną mocą. To nie ja pierwszy powiedziałem i nie ostatni. One są w tym czasie, ale nasz czas jest czasem, który się rozprzęga, który jest czasem, w którym doświadczamy płynności ogromnej. Otóż obrzędy są w czasie tym, czym w przestrzeni jest zadomowienie, domostwo, mieszkanie. Zamieszkujemy nie tylko miejsca - mieszkamy również i w czasie. Jest taki wymowny fragment w „Twierdzy” Antoine’a de Saint-Exupéry’ego, jeśli pani pozwoli, to go zacytuję: „A obrzędy są w czasie tym, czym w przestrzeni domostwo. Bo dobrze, jeśli nie mamy wrażenia, że płynący czas pożera nas i rozmiata jak garść piasku, ale że nadaje nam pełnię. Dobrze, jeśli czas ma swą wewnętrzną strukturę. Tak i ludzie wtedy przechodzą od święta do święta i od jednej rocznicy do drugiej, jak będąc dzieckiem, przechodziłem z sali obrad do sali przeznaczonej na odpoczynek w głębi pałacu mojego ojca, gdzie każdy krok miał swój wewnętrzny sens”. Bardzo ładnie opisana jest tu istota obrzędowości, jej imaginacji, mocy i symboliki, która jest nam do zbawienia, do trwania po prostu potrzebna. Tymczasem rozkiełznana zadyszka dzisiejszego świata, jego histeryczny, pełen ekscesywności pęd, jego - jak pisał Zygmunt Bauman - „płynność” i przypisanie do „kondycji turysty”, jego sceny nieraz drastyczne, chociażby te związane z wojną, którą śledzimy niejako w czasie realnym, na bieżąco, jego szokujące katastrofy - to wszystko odbiera nam poczucie zadomowienia, stabilności, ładu, trwałości. No i coś jeszcze.

Co takiego?

A mianowicie żyjemy w świecie, który w znacznej mierze został opanowany przez uniwersum cyfrowe z jego widmowością. Skutki tego uniwersum cyfrowego bywają, i owszem, co widzieliśmy choćby w czasie pandemii, pozytywne i zbawienne, ale jednocześnie też i bardzo bolesne. Ten wirtualny porządek „wymywa” jakby, przez swą widmowość właśnie, powagę i znaczenie świata rzeczy. Nie doświadczamy ich. Doświadczamy tylko właśnie tych przekazów, które są nam podsuwane, zwłaszcza przez tak zwane portale społecznościowe z ich masową produkcją fałszu, agresji, głupoty. I tego nie potrafi, co nas niepokoi, zrównoważyć, jak mi się wydaje, ani demokratyzacja prawdy i wiedzy, ani też możliwość jakiegoś globalnego, otwartego na wszystkie strony wiązania między nami, ludźmi. Wręcz przeciwnie, świat wirtualny jest opanowany przez plemiona rozmaite, przez dyskursy tożsamościowe, bardzo często wojownicze, prostackie z ich zasklepieniem w sobie. Zamyka nas to na tajemnicę i magię rzeczy, jakby powiedział mój ulubiony ostatnio filozof koreański pracujący w Berlinie - Byung-Chul Han (któremu zresztą zawdzięczam to przywołanie „Twierdzy”). W każdym razie, znowu przytoczę tak trochę własnymi, trochę jego słowami coś istotnego. Mianowicie on napisał tak: „Na porządek terranów, czyli porządek ziemi, składają się rzeczy, które przybierają trwałą formę i tworzą stabilne środowisko do życia. Są one tymi «rzeczami świata» w rozumieniu Hannah Arendt, które mają «stabilizować ludzkie życie». Dają mu oparcie. Dziś porządek terranów jest zastępowany przez porządek cyfrowy. Porządek cyfrowy odrzeczawia świat przez jego informatyzację. (…) Dziś jesteśmy w okresie przejściowym od wieku rzeczy do wieku nie(do)rzeczy. Nie rzeczy, a informacje określają świat życia. Nie zamieszkujemy już ziemi ani nieba, ale Google Earth i Cloud. Świat staje się coraz bardziej niezrozumiały, zamglony i upiorny. Nic nie jest namacalne ani uchwytne”. Te słowa są mi bardzo bliskie. Podobnie jak zamykający książkę Hana „Nie(do)rzeczy” wielki hymn na cześć starej szafy grającej, którą gdzieś tam nabył, do której jest serdecznie przywiązany. Też jestem przywiązany do pewnych starych, trwałych obiektów.

Chce pan powiedzieć, że ten świat wirtualny, nierzeczywisty przysłania nam rzeczywistość, to - tu i teraz?

Gorzej - zastępuje. Mam anegdotyczną historię: kiedyś na przykład jakiemuś studentowi poleciłem lekturę, dość banalną, dostępną w każdej gminnej bibliotece. Facet przychodzi do mnie tydzień później i mówi: „Nigdzie jej nie ma”, „Jak to nie ma?” - wybałuszam oczy. „Przecież w każdej gminnej bibliotece jest” - tłumaczę. „Ale w internecie tego nie ma” - słyszę.

Czyli, jeśli czegoś nie ma w internecie, to to coś nie istnieje!

Tak, a to nieprawda oczywiście. Istnieją nasze ciała, istnieją nasze wrażenia, nasze emocje niezależne od internetu. I jesteśmy fałszywie zamknięci w tym cyfrowym uniwersum jak w kokonie, jak w matni. Paradoksalnie więc coś, co mogłoby nas otworzyć na świat, spowodowało, że trzymamy oczy szeroko zamknięte. Przypominam sobie choćby taką fotografię, dość znaną, która przedstawiała kilkanaścioro nastolatków siedzących w Rijksmuseum przed „Strażą nocną” Rembrandta, jednym z najsłynniejszych obrazów. Siedzą i tak ślepo, narkotycznie, w izolacji od siebie nawzajem oraz wszelkich wrażeń zewnętrznych, wpatrują się w ekrany smartfonów. Selfie, smartfon, sztuczna inteligencja, to wszystko ma swoje dobre strony, ale niekoniecznie w relacji z tymi zjawiskami opowiadamy się po odpowiedniej stronie - i zamieniliśmy je w fetysze, w idole. Oto bałwochwalstwo naszego czasu, wcale nie tak różne od czci dla tych „opasłych bałwanów”, bóstw kartagińskich, z których uroczo się naśmiewał Makuszyński w „Szatanie z siódmej klasy”: że nic nie wiedzą.

I to wszystko sprawia, że przestajemy dostrzegać drugiego człowieka, prawda?

Tak, absolutnie! Jest zatem tak, jak powiedziałem o tych nastolatkach - oni nie tylko nie patrzą na wspaniały obraz, który mają półtora metra od siebie, ale też nie obchodzą siebie nawzajem.

Kiedy jadę miejskimi środkami lokomocji czy pociągiem, wszyscy są zatopieni w smartfonach. Istnieje nadzieja, że czytają w nich książki.

Ja bym nie był aż tak optymistyczny, chociaż może. Kobiety czytają więcej niż faceci, chociaż też obie płcie jednakowo, nie mówiąc już o młodzieży, jednakowo mocno siedzą w internecie. Zresztą powinno nam dać do myślenia, że takie liberalne kraje jak Holandia - to w końcu to kraj, w którym chociażby marihuana jest dozwolona - zakazały używania smartfonów w szkołach podstawowych. Pojedyncze szkoły w Polsce też podejmują takie decyzje. Nasze zatopienie w sieci zabija bowiem wszelką uważność. Tymczasem tym, co łączy nas ze światem, jest uważność wobec świata, uważność wobec drugiego człowieka, wrażliwość.

A propos, wrażliwości na tego drugiego człowieka, myślę, że wszystkich zszokowała historia Natalii z Andrychowa. Dziewczynka kilka godzin siedziała na mrozie. Wystarczyłby jeden człowiek, który by się nią zainteresował i mogłaby żyć. Zmarła, nikt do niej nie podszedł, nikt nie zapytał, czy nie potrzebuje pomocy.

To jest przerażające! Policja, która tutaj nie jest bez winy, jak mi się wydaje, stała się też kozłem ofiarnym dość powszechnej znieczulicy. Widział dziewczynkę z daleka jakiś człowiek przejeżdżający samochodem, ale był w ruchu i nie mógł nic zrobić. Zaniepokoiło go to, mignęła mu Natalia, ale sporo osób robiło zakupy w sklepach, obok których najpierw siedziała, a potem leżała w śniegu. Proszę zwrócić uwagę: to jest śmierć przed supermarketem, a nie tylko niedaleko posterunku! Straszne, prawda? Nie chcę mówić o tym, czy ona miała szansę na przeżycie, czy nie, bo to inna sprawa, zważywszy, że przyczyną śmierci nie było wychłodzenie, ale okrutny wylew. Ale nawet wówczas, gdyby miało to oznaczać nieodwołalny koniec, to jednak, czym innym jest samotne umieranie w śniegu, a czym innym pod opieką medyczną.

Prof. Katarzyna Skarżyńska powiedziała, że pośpiech zabija w nas człowieczeństwo. Chyba nie tylko pośpiech, prawda?

Nie, nie, wiele rzeczy. Pośpiech, owszem tak, to, że jesteśmy w takim wiecznym biegu, ale również to, że pojęcie wspólnoty, która czuje się odpowiedzialna za różne osoby, właściwie ulega bardzo mocnemu rozpadowi. Samo doświadczenie wspólnotowości, poczucie więzi. Jasne, ten rozpad wspólnoty nie jest absolutny, są ludzie ogarnięci troską, są ludzie, którzy starają się odbudować tradycyjną troskę i więź. Znieczulica jest zjawiskiem odwiecznym, istnieje od początku ludzkości. Czymś innym było jednak poczucie troski, poczucie wspólnoty czy też - przeciwnie - znieczulicy w warunkach społeczeństw ubogich, skazanych na jakąś drastyczną biedę, w cywilizacjach, które nie były tak materialnie zasobne, a czym innym jest znieczulica w społeczeństwach wydawałoby się z jakimś powszechnym wykształceniem, z jakąś świadomością, z jakimś zasobem materialnym. To jest przerażające!

Myśli pan, że nie ma od tego odwrotu?

Nie należy tracić nadziei, oczywiście, ale obowiązkiem tych, którzy są uważni, jest skłanianie innych, aby byli uważni i mówienie głośno o pewnych sprawach. Wróćmy do Natalii z Andrychowa. Przerażające jest to, że widzi się tylko jednego kozła ofiarnego, czyli zbiurokratyzowaną policję, a wspólnota, która nie jest także bez winy, milczy - co więcej, stawia znicze, kładzie zabawki w miejscu, w którym umierała ta biedna dziewczyna. To jest takie alibi dla własnej bezczynności, taka maska, taki kostium, taka dekoracja, która mnie najbardziej razi. To nie jest jedynie pamięć, to nie jest jedynie współczucie. Może tylko w niektórych wypadkach… Ot, wspólnota, nie ona pierwsza, nie ona ostatnia, ucieka w jakąś iluzję współczucia - od współodpowiedzialności. Coś niezwykle ważnego powiedziała w tym kontekście w wywiadzie dla „Tygodnika Powszechnego” prof. Małgorzata Michel: „Musimy obedrzeć tę śmierć z romantyzmu, to nie była żadna dziewczynka z zapałkami, jak się o niej pisze. Mamy XXI wiek, a to było prawdziwe dziecko. W krajach skandynawskich taka sytuacja się nie zdarza. Wypracowano to kampaniami społecznymi i edukacją prawną społeczeństwa. Powinniśmy poszukać luk prawnych, które umożliwiają usprawiedliwianie braku reakcji. Musimy mówić o tym, że zaniechanie pomocy to jest przemoc. Trzeba obnażyć prawdę o tym, że dzieci w Polsce są często zaniedbywane”. Ale też są ludzie, którzy potrafią zdobyć się na różne wspaniałe rzeczy, więc ten świat jest mimo wszystko ciągle wieloimienny. Są ludzie, którzy z oddaniem poświęcają się innym - i ludziom, i zwierzętom. Widzę na przykład ratowanie z wielkim heroizmem tonących i żywych istot. Wydobywanie ich z pożarów. Wszyscy pamiętamy też heroiczną troskę o ludzi i zwierzęta z Ukrainy. Z Syrii pamiętam człowieka, kiedy szalała tam wojna domowa w najgorszej fazie, kiedy było tam piekło, który zgarniał bezpańskie, porzucone psy i koty. W tym jest człowieczeństwo. A ilu ludzi z organizacji pomocowych, ratując drugich, zginęło w Gazie? A ci, którzy jadą na front ukraiński, żeby tam pomagać albo żeby chociażby pokazywać światu prawdę o tym demonicznym moskiewskim złu - i nierzadko tam giną?

Święta to jest taki moment, kiedy jesteśmy bliżej tego rzeczywistego świata, kiedy siadamy razem do stołu, kiedy możemy tej rzeczywistości dotknąć, zanim spojrzymy znowu w smartfony.

Zgadza się, dlatego mówiłem o wartości rytuału, obrzędu, symbolu, które jednak zapewniają nam nie tylko trwałość, ale jakąś prawdziwość, jakąś głębię. Zapewniają nam też uważność. Stajemy się bardziej uważni nie tylko wobec najbliższych, ale różnych ludzi ze świata. Te wszystkie akcje pomocowe, przedświąteczne, bardzo piękne, jak chociażby „Świąteczna paczka” - tego typu inicjatyw jest mnóstwo. Jest taka akcja „Powieś paragon”. Chodzi w niej o to, aby coś kupić, zapłacić za coś, a paragon poczeka na kogoś, kto z niego skorzysta. Kogoś, kto nie może sobie pozwolić na kawę i jakieś ciastko, ba, na podstawowe rzeczy. Nie wszystkich w naszym kraju stać na porządny chleb, świeży i codzienny. Mamy bodaj 1400000 osób cierpiących najgłębszą nędzę w Polsce, w tym 400 tys. dzieci. Święta uwrażliwiają na ich obecność. To okazjonalne akcje, ale one czasem przebudowują się, tak jak ta akcja „Powieś paragon” w coś trwalszego. Mnóstwo osób poświęca się heroicznie - i tu w Polsce, i jeżdżąc w jakieś miejsca znękane głodem, suszą, wojną, żeby tam pomagać rozmaitym ludziom. A z drugiej strony oczywiście patrzymy na wyuzdane, rozpasane marnotrawstwo dóbr.

Jak pan myśli, dlaczego jesteśmy tak różni? Dlaczego w jednych ludziach jest empatia, jest współczucie dla drugiego człowieka, a w innych nie? To kwestia wychowania, a może genów? Podobno empatii się można nauczyć.

Myślę, że to jest kwestia przede wszystkim jednak wychowania, pewnej kultury moralnej. Tam, gdzie jest ona nieobecna, gdzie ludzie wychowują się w kręgu brutalności, upodlenia, trudno im się zdobyć na empatię. To jest też kwestia wiedzy, świadomości. Są też zapewne jakieś genetyczne czy biologiczne predyspozycje, ale na tym się nie znam, więc wolałbym w to nie wnikać. Dotykamy tutaj czegoś bardzo istotnego, co można nazwać misterium niegodziwości, a zarazem tajemnicą człowieczeństwa zawartą w jego obrębie. Ale też tajemnicą jest i dobro nasze. Przejście zresztą od dobra do zła i z powrotem dokonuje się w nas samych wielokrotnie. Z minuty na minutę czy z godziny na godzinę. Często wściekłość przeradza się we współczucie, a współczucie potrafi wybuchnąć czasem nienawiścią. Nie ma żadnej jednoznaczności.

To trochę dziwne, dlatego, że pomaganie innym sprawia normalnym ludziom radość, prawda?

Tak, ale są tacy, którzy wrogo traktują pomaganie. W Łodzi ktoś podpalił punkt Caritasu, w którym można było zostawiać rzeczy dla potrzebujących. Cóż go wiodło? Są zatem ludzie tak niegodziwi, że cudze dobro wywołuje w nich agresję. Chcą zniszczyć dobro, które ich nic nie kosztuje. Odbierają je jako prowokację wobec własnej niegodziwości, jako odarcie z wewnętrznej maski.

Panie profesorze, o czym powinniśmy pomyśleć przy stole wigilijnym?

Każdy ma swój scenariusz egzystencjalny, marzeniowy i życzeniowy, który ogarnia sprawy domowe, bliskie, ale też jakąś troskę o kraj i o świat. Przeciętny, normalny człowiek marzy o tym, żeby było bezpiecznie i spokojnie - w tym wymiarze domowym, bliskim, i w tym bardziej powszechnym. Chcemy, żeby było stabilniej, pewniej, jaśniej. Te bożonarodzeniowe światła jakoś nas budują. To, że również niewierzący czy wierzący, niebędący chrześcijanami inaczej traktują Boże Narodzenie jako rzecz ważną, pokazuje, że to są święta, które łączy nadzieja. Nadzieja dla świata i dla nas.

Boję się tylko, że zatrzymamy się na chwilę podczas tych świąt Bożego Narodzenia, chwilę ze sobą porozmawiamy, a zaraz po świętach, po nowym roku znowu zaczniemy biec.

Może tak, ale może jednak zaczniemy biec wolniej i uważniej? Zło jest ogromne, ale też rośnie jednak potęga dobra. Jasne, że szaleńcza zbrodniczość Rosji czy to, co się dzieje na Bliskim Wschodzie, wywołują w nas zgrozę i oburzenie. Jasne, że są tacy, którzy na tym kręcą interesy czy grają ekonomiczne i polityczne gierki, ale jednak moralny opór świata ostatecznie zwycięży. Mam nadzieję.

Wierzy pan w człowieka?

Jakoś tak. A to znaczy, niestety, że ta moja wiara jest krucha. Tyle tylko że odrobina dobra w nas zaklęta i kruche nasze człowieczeństwo potrafią nagle jakoś przełamać demoniczność różnych poczynań, często wprawdzie za straszną cenę, przy ogromnej obojętności czy cynicznej grze interesów. Ale jednak tak - na pohybel wszelkiemu zdiableniu!

Dorota Kowalska

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.