Prof. Jerzy Vetulani jest już po tej drugiej stronie. Ale to nie był dla niego najgorszy scenariusz

Czytaj dalej
Fot. Andrzej Banaś / Polska Press
Maria Mazurek

Prof. Jerzy Vetulani jest już po tej drugiej stronie. Ale to nie był dla niego najgorszy scenariusz

Maria Mazurek

Po pięciu tygodniach śpiączki, tuż przed Wielkanocą, odszedł profesor Jerzy Vetulani, neurobiolog, psychofarmakolog. O wybitnym naukowcu pisze współautorka jego książek, a nasza dziennikarka - Maria Mazurek.

Poprosiłam kiedyś profesora Vetulaniego: „Jeśli umrze pan przede mną, znajdzie pan kanał, którym można przekazać informację o istnieniu życia pozagrobowego i da mi pan znać?”.

Odpowiedział - zresztą, ta wypowiedź znalazła się w naszej książce - że zobaczy, ale nie obiecuje. „Może życie po śmierci okaże się tak fajne, że nie będzie mi się chciało?” - stwierdził. Bardzo w swoim stylu.

Na razie nie dał znać. Mam nadzieję, że rzeczywiście dlatego, że po prostu mu się nie chce. Że jest mu tam, po tej drugiej stronie, za fajnie.

Kto tu kogo znał lepiej? Mam wątpliwości

To była sekunda, może dwie. Fatalna chwila wydarzyła 2 marca, gdy profesor Jerzy Vetulani wracał wieczorem swoją ulubioną trasą z pracy (81-letni naukowiec, obok tysiąca innych aktywności, do końca pracował w Polskiej Akademii Nauk). Przechodził przez pasy i wtedy nadjechał samochód.

Wiadomo tyle: kierowca, mężczyzna po trzydziestce, był trzeźwy, zatrzymał się, wezwał pomoc. Resztą zajmuje się prokuratura.

Byliśmy z profesorem umówieni na następny dzień, bo akurat pracowaliśmy nad książką. Ale jego telefon milczał. A potem zadzwonił do mnie jego syn, Marek. - O niczym jeszcze nie wiesz? Usiądź - poprosił. - Ojciec jest w krytycznym stanie, w śpiączce. Nie wiadomo, czy z tego wyjdzie.

Po pięciu tygodniach, przez które lekarze walczyli o jego życie (a wiem, że robili wszystko, żeby tę walkę wygrać), Jerzy Vetulani zmarł.

Jeszcze przed jego śmiercią szef mnie poprosił: „Napisz o nim, to wielka postać, a ty go dobrze znasz, lubicie się”. Długo się do tego zbierałam. Właśnie dlatego, że się lubiliśmy. Że spędziliśmy razem setki godzin - pisząc wspólnie książki, ale też łażąc na spacery, siedząc w knajpach, rozmawiając o życiu.

Poza tym, czy naprawdę tak dobrze znałam profesora Vetulaniego?

Nie wiem. Mam wrażenie, że to on lepiej znał mnie. Po pierwsze dlatego, że był fenomenalnym słuchaczem, który gromadził przeróżne szczegóły każdej z odbytych rozmów, a potem dopytywał: Jak twoja klacz, jest już dla ciebie trochę milsza? Tatę dalej bolą plecy? Siostra obroniła dyplom?

Po drugie Vetulani - o ironio, bo o psychoterapeutach nie wyrażał się pochlebnie - naprawdę był znawcą ludzkiej psychiki. Miał dar czytania w ludziach. Nic mu nie umknęło, niczego przed nim się nie zataiło. Widział, jak rozmówcę coś trapi albo coś go cieszy. Jak się śpieszy, kiedy potrzebuje filiżanki kawy, a kiedy - lampki wina.

Po trzecie wreszcie był najmądrzejszym człowiekiem, jakiego poznałam. Ale nigdy się tym nie chełpił, nie dawał nikomu odczuć, że jest lepszy, mądrzejszy (no, chyba że ktoś naprawdę zalazł mu za skórę). Kiedyś zapytałam go, dlaczego z każdym rozmawia tak uważnie.

Odpowiedział tak: „Bo od każdego, nawet najprostszego człowieka, jesteś w stanie wiele się nauczyć. Poza tym nigdy nie przeceniaj autorytetów, wzbraniaj się natomiast przed deprecjonowaniem ludzi niewykształconych. Jest wielu idiotów wśród profesorów i wielu wybitnych ludzi wśród rolników, robotników czy sprzątaczek”.

Myślę, że właśnie za tę ostatnią cechę, ten dar rozmowy z każdym człowiekiem jak równy z równym (więcej: przekonania, że ten, któremu patrzy właśnie w oczy, jest równy), Vetulani był tak lubiany. W połączeniu z jego wiedzą i poczuciem humoru (często ironicznym, a czasem bezwstydnym, ale jemu wybaczało się więcej) dawało to uwielbianą przez ludzi mieszankę.

Beztroskie dzieciństwo w czasach okupacji

Już patrząc na jego rodziców, było wiadomo, że z Jerzego Vetulaniego wyrośnie człowiek niebanalny. Ojciec, Adam Vetulani (w Krakowie, na Prądniku, jest ulica jego imienia - Jerzy więc żartował czasem, że on już z tej racji swojej nie dostanie) był wybitnym profesorem prawa kościelnego, przyjacielem Karola Wojtyły. Matka, Irena, córka generała cesarskiej armii, Franciszka Latinika - utalentowanym biologiem.

Jerzy Vetulani urodził się w 1936 roku i - już samo to wydaje się być szokujące - lata niemieckiej okupacji zapamiętał jako ciekawe. Odkrywał wtedy świat. Naokoło śmierć, egzekucje i łapanki, a on założył z kolegami z kamienicy klub zbieraczy owadów i ekscytował się swoją kolekcją motyli. Edukację rozpoczął szybko, w 1942 roku (bo już wtedy umiał świetnie pisać i czytać, więc co się będzie dziecko nudzić w domu - uznała matka), na tajnych kompletach.

Beztroskę dzieciństwa, o ironio, przerwał koniec wojny. 18 stycznia 1945, „wyzwolenie” Krakowa. Vetulani mówił mi tak: „Co za bzdura, że odbyło się to pokojowo, że żadnych wybuchów nie było. Były. Jeden o mało nie zabił mojej matki.

Mama schowała mnie i mojego młodszego brata, Janka, do szafy, a sama podeszła do okna, żeby je otworzyć - tak się robi w razie wybuchów, żeby nie pękały szyby. I wtedy trafił ją odłamek. W mózg. Do końca życia miała sparaliżowaną lewą część ciała”.

Jego rodzice , a szczególnie matka, byli głęboko wierzący. A Jerzy już jako nastolatek uważał siebie za ateistę, szybko wstąpił do Klubu Ateistów i Wolnomyślicieli. Pomimo dwóch skończonych fakultetów - biologia i chemia - nie zachowywał się też jak poważny, młody naukowiec.

Uwielbiał imprezy jazzowe, z których wracał czasem nad ranem i to z dopiero co poznanymi ludźmi - mimo że gnieździł się wtedy w jednym mieszkaniu z rodzicami, bratem, żoną Marysią i jednym, a potem dwoma, synami. Uwielbiał scenę. Był jednym ze współzałożycieli Piwnicy Pod Baranami. Na początku nawet rywalizował z Piotrem Skrzyneckim.

Z tego dionizyjskiego stylu życia wyrwała go śmierć brata w 1965 roku. I Jerzy, i Janek byli kajakarzami. Janek zginął podczas spływu na Dunajcu.

Profesor opowiadał mi o tym mniej więcej tak: - Ja byłem zawadiaką, ateistą, kpiarzem. A Janek takim dobrym synem, troskliwym, bogobojnym, grzecznym dla rodziców. Zawsze wydawało nam się, że to on będzie opiekował się rodzicami.

Jego śmierć, oprócz tego, że mną wstrząsnęła (co bardzo mnie zdziwiło, bo wcześniej wydawało mi się, że go nie kocham), dała też kopa, żebym skończył pracę doktorską, wziął się do poważnej, naukowej roboty, porządnie zaopiekował rodzicami, żoną i dziećmi. Od tego czasu w Piwnicy bywałem coraz rzadziej.

A swojego syna ochrzciłem, żeby rodzice myśleli, że śmierć Janka nie poszła na marne, że oto w niebie wyprosił moje nawrócenie - opowiadał.

Ślubu kościelnego jednak z panią Marysią nie wziął. Lubił czasem opowiadać, że byli jedynym małżeństwem wyłącznie ze ślubem cywilnym, podejmowanym na audiencjach u Jana Pawła II. Z którym zresztą Jerzy Vetulani bardzo się lubił.

Osobiście jednak - a wiem, że nie jestem jedyna - w ten ateizm, który deklarował profesor Vetulani, nie bardzo wierzyłam. Owszem, wiele razy słyszałam, jak neguje różne działania i postawy Kościoła albo podśmiechuje się, mniej lub bardziej bezczelnie, z jakichś księży.

Ale z drugiej strony wiele razy mówił mi też tak: „Sądzę, że nauka nigdy nie odpowie na pytanie o istnienie Boga. Nauka zajmuje się tym, co doczesne. Do badania tego, co nurtuje nas najbardziej, nie ma narzędzi”.

Dla mnie - mówiłam to zresztą profesorowi wprost - taka postawa to agnostycyzm.

Alternatywne scenariusze, czyli tylko Nobla (nie jest) żal

Po studiach pracował w Polskiej Akademii Nauk. Tam się habilitował.

W 1973 wyjechał - razem z żoną i synami - do Stanów Zjednoczonych. Tam z Fridolinem Sulserem wyjaśnił działanie leków przeciwdepresyjnych. To był jego największy naukowy sukces, na poziomie światowym.

Kiedyś jeden z krakowskich profesorów powiedział mi: „Vetulani pewnie dostałby za to Nobla, gdyby nie był taki ekscentryczny. To jest człowiek, który naprawdę otarł się o tę nagrodę”.

Zdziwiło mnie to stwierdzenie, bo profesor nigdy mi o tym Noblu nie wspominał. Stosunkowo niewiele mówił też o samym odkryciu. Zapytałam go o to. Skwitował jakimś żartem. Zapytałam drugi. Znów to samo.

Mam nadzieję, że jednak da znać, jak mu jest w tych zaświatach

Za trzecim odpowiedział: „Takich odkryć w nauce jest z dziesięć rocznie. Nobla przyznają jednego. Jeśli czegoś mi żal, to tego, że nie mam teraz kilku milionów na koncie i dla kasy muszę męczyć się, pisząc książki z tobą”.

Cały profesor. Stary cynik, jak mawiali o nim koledzy.

Nie wiadomo, jak dalej potoczyłaby się jego kariera w Stanach (a zapowiadała się świetnie), gdyby nie śmierć jego matki w 1975 roku. Vetulani nie chciał zostawiać ojca samego w Krakowie, a temu raczej nie uśmiechała się wyprowadzka za ocean. Neurobiolog więc pogadał z żoną (pani Marysia, złota kobieta, powiedziała: rób, co uważasz, ja i dzieci będziemy z tobą czy w Polsce, czy w Ameryce) i wrócił do Polski, by być blisko taty.

W tej decyzji - nad którą nigdy się nie roztkliwiał, nie robił z siebie bohatera, który dla rodziny poświęcił światową karierę - widać to, co profesor tak naprawdę starał się ukryć: że był dobrym człowiekiem. Złośliwym, bezczelnym, czasem cynicznym, ale szlachetnym.

Mnóstwo miał w sobie sprzeczności. Potrafił na przykład zszokować stwierdzeniem: „Spartanie nie byli tacy głupi. Zabijanie niepełnosprawnych dzieci z ewolucyjnego punktu widzenia jest wręcz wskazane”, ale z drugiej strony, jak jakaś fundacja prosiła go o wsparcie, nie odmawiał.

Mówił, że opieka nad potomstwem to nic innego, jak samolubna opieka nad swoimi genami, ale gdy opowiadał o swoim wnuku Franku, to widać w nim było czystą miłość.

Głosił pogląd, że eutanazja to dobrodziejstwo, a uporczywa terapia kłóci się ze zdrowym rozsądkiem, ale kiedy jego żona, w zeszłym roku miała bardzo poważne problemy ze zdrowiem (wyszła z tego cudem, choć na ten cud złożyła się ciężka praca lekarzy), robił dosłownie wszystko, żeby jej zapewnić najlepszą pomoc.

To również mam na myśli pisząc, że nie wiem, czy go dobrze znałam - bo to był człowiek niezwykle skomplikowany, o wielu twarzach i różnych - czasem z pozoru wykluczających się - cechach. Nie dało się go łatwo zaklasyfikować, pewnie nawet nie dało się go do końca poznać.

Ale geniusze ponoć tak mają.

Opowieści o nauce, które wciągają jak kryminał

Vetulani po powrocie do Polski został kierownikiem Zakładu Biochemii w Polskiej Akademii Nauk. Jego badania dalej dotyczyły mózgu, szczególnie depresji oraz pamięci. W 1983 roku, za badania nad działaniem elektrowstrząsów, dostał ważną, międzynarodową nagrodę Anna Monika (klasy drugiej - był jedynym Polakiem, który mógł się nią poszczycić). Angażował się też wd ziałalność opozycyjną, wstąpił do Solidarności.

„Wkręcił” się też w działalność popularnonaukową, z której jest najbardziej kojarzony. W 1981 roku został redaktorem naczelnym czasopisma „Wszechświat” - pełnił tę funkcję do 2002 roku. Prowadził rubrykę naukową w tygodniu „Wprost”.

Vetulani miał dar słuchania ludzi i czytaniach w ludziach. Kpił z psychoterapii, ale sam był świetnym psychologiem

Gdy w 2010 roku szefem gazety został Tomasz Lis, który zlikwidował kolumnę z informacjami ze świata nauki, Vetulani - bardzo pomógł mu w tym jego wnuk, Franek - założył blog „Piękno neurobiologii”.

Coraz częściej pojawiał się w mediach i jeździł po całej Polsce z wykładami na tematy związane z mózgiem. Jego prelekcje podczas „Tygodni Mózgu” były zawsze wielkim wydarzeniem - ludzie ustawiali się w kolejce z kilkugodzinnym wyprzedzeniem, bo było wiadomo, że nawet do głównej hali Collegium Maximum w Krakowie wejdzie tylko mała część chętnych.

Nic dziwnego, że ludzie uwielbiali go słuchać - to facet, który z wielką pasją i humorem potrafił wyjaśniać najbardziej skomplikowane naukowe zagadnienia. Jak to kiedyś napisał Janusz Leon Wiśniewski (autor „S@amotności w sieci”): jego opowieści o mózgu wciągają jak najznakomitszy kryminał.

Mnie też w sobie zauroczył. Pierwszy raz zobaczyłam go w 2013 roku, w Polskiej Akademii Umiejętności. Stwierdziłam, że muszę zrobić z nim wywiad o mózgu do „Gazety Krakowskiej”. Zaprosił mnie do swojego domu.

Stresowałam się jak cholera, bo wydawało mi się, że skoro nie wiem prawie nic o mózgu, to nawet nie będę nadążać za odpowiedziami. Ale kiedy Vetulani opowiadał o najbardziej skomplikowanym organie we wszechświecie, wszystko logicznie układało się w całość i zdawało się być bajecznie proste.

Polubiliśmy się od pierwszego wywiadu. Później zrobiliśmy jeszcze dwa. A potem napisaliśmy książkę. I jeszcze drugą. Przed wypadkiem kończyliśmy właśnie pracę nad trzecią.

Te książki, a szczególnie pierwsza, osiągnęły dość wysoką - szczególnie jak na publikacje naukowe - sprzedaż. A że dla mnie to był debiut na rynku książki, wiele mi dały, choćby zawodowo. Ale nie to jest dla mnie najważniejsze - najfajniejsze w tej przygodzie było to, że profesor wprowadził mnie w fascynujący świat mózgu i wiele o nauce (ale też w ogóle o życiu) nauczył.

Od początku był przy tym niesamowicie lojalny. Mimo że zaczynał współpracę z młodą dziennikarką bez dużego doświadczenia - i bez wykształcenia przyrodniczego - podkreślał, że beze mnie by tego nie zrobił (a przecież zrobiłby z kimś innym, tylko trochę inaczej).

Zadbał na przykład o to, żeby moje nazwisko znalazło się na okładce tak samo, jak jego, i to czcionką o tym samym rozmiarze. Udzielając wywiadów wokół tych książek, zawsze o mnie wspominał, a gdy tłumy fanów (w większości fanek) prosiły go przy mnie o podpisanie książek, mówił: „Niech podpisze też Marysia, jest drugim, a w zasadzie pierwszym autorem”. Zawsze trochę mnie to krępowało, bo wiedziałam, że ci ludzie przychodzili na te spotkania tylko dla niego.

Ale lojalność była jedną z tych cech, których profesorowi na pewno nie brakowało.

Zakończenie, mimo wszystko, szczęśliwe

Drugą taką cechą był dystans.

Jakby Jerzy Vetulani nie brał życia zbyt poważnie. Wiele razy słyszałam, jak żartował ze śmierci. Kpił, łamał tabu, ironizował. Na przykład stwierdzeniem, że jak umrze, będą się lepiej sprzedawały nasze książki. Albo że jak będzie źle się czuł, to załatwi sobie eutanazję w Holandii.

Więc tego, przez te pięć tygodni, kiedy profesor leżał w śpiączce, bałam się najbardziej: że się wybudzi, ale nigdy nie odzyska pełnej sprawności. Wiem, że przykucie do własnego łóżka - czy nawet pokoju, mieszkania - byłoby dla niego najgorszym scenariuszem.

Że nie chciałby być ciężarem - dla opiekujących się nim ludzi i dla siebie samego. Wiem wreszcie, że siedząc w domu, straciłby cały wewnętrzny wigor. - Rzecz w tym, żeby nie stać się zgnuśniałym staruszkiem, a cieszącym się życiem starcem - mówił w ostatnim wywiadzie, którego udzielił do „Gazety Krakowskiej”, zaledwie dwa tygodnie przed swoim wypadkiem.

Bo to był przecież człowiek, który czerpał energię z innych ludzi. Spotkania, wykłady, rozmowy - ze starymi, z młodymi, z naukowcami, z księżmi, z rencistami - były tym, co tak długo trzymało go w formie, co sprawiało, że spał tak mało, pracował tak dużo i prawie zawsze był uśmiechnięty i pełen energii.

Miał fajny pomysł na starość: po latach wielkich odkryć naukowych i życiorysu, którym mógłby obdarzyć kilka innych osób, spełniał się jako towarzyski starzec (sam tak o sobie mówił), który dzieli się swoją mądrością i dalej potrafi na scenie zrobić prawdziwe show. Umarł u szczytu swojej popularności, kiedy tysiące ludzi czekało na kolejne spotkania z nim.

Sądzę, że to nie jest zły scenariusz. Tak długiego i ciekawego życia - i tak sensownej starości - możemy mu tylko pozazdrościć. Więc zamiast biadolić „co za smutna wiadomość”, ja wolę uśmiechnąć się do wspomnień o Nim.

I mam nadzieję, że jednak da znać, jak mu jest w tych zaświatach.

Maria Mazurek

Jestem dziennikarzem i redaktorem Gazety Krakowskiej; odpowiadam za piątkowe, magazynowe wydanie Gazety Krakowskiej. Moją ulubioną formą jest wywiad, a tematyką: nauka, medycyna, życie społeczne. Jestem współautorką siedmiu książek, w tym czterech napisanych wspólnie z neurobiologiem, prof. Jerzym Vetulanim (m.in. "Neuroertyka" i "Sen Alicji"), kolejne powstały z informatykiem, prof. Ryszardem Tadeusiewiczem i psychiatrą, prof. Dominiką Dudek. Moją pasją jest łucznictwo konne, jestem właścicielką najfajniejszego konia na świecie.

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.