Rozmowa z prof. dr hab. inż. Janem Kicińskim, dyrektorem Instytutu Maszyn Przepływowych PAN o sytuacji na rynku energetycznym i pracy instytutu, który obchodzi właśnie swoje 60-lecie.
Instytut Maszyn Przepływowych Polskiej Akademii Nauk w Gdańsku świętuje właśnie 60-lecie. Podczas jubileuszowej konferencji przedstawiał Pan go jako największy instytut techniczny należący do Polskiej Akademii Nauk na terenie północnej Polski i drugi w kraju. Czym mierzy się wielkość instytutów naukowych? Liczbą pracowników?
Faktycznie odniosłem się do liczebności naszej kadry, która wynosi około 220 osób. Tak naprawdę jednak wielkość instytutu to nasza pozycja, nasze projekty, kontrakty. To dla nas wielka satysfakcja, kiedy chcą z nami współpracować takie firmy jak Airbus, a czołowe uniwersytety w Europie powierzają nam koordynację prac. To jest miara tej prawdziwej wielkości.
Co z 60-letniej historii instytutu uważa Pan za najcenniejsze?
Instytut przeżywał wiele okresów: jedne łatwiejsze, inne trudniejsze. Był moment kryzysu, zwątpienia. Teraz dobrze odnajdujemy się w warunkach konkurencyjności w nauce, kiedy o środki trzeba zabiegać, trzeba przekonać naszych potencjalnych partnerów, że to, co robimy jest dobre i użyteczne. Kiedyś to nauka formułowała problemy, projekty i dopraszała do tego przemysł. Teraz to przemysł widzi problemy i szuka partnerów, którzy pomogą mu je rozwiązać. Jeśli jakaś instytucja nie umie przekonać, że to, co oferuje jest coś warte, nie może liczyć na współpracę. To jest nowa sytuacja, dla wielu instytutów niełatwa, bo jest jeszcze ciągle szczególnie wśród instytutów PAN takie przekonanie, że powinniśmy przede wszystkim wnosić wkład do nauki. To prawda, powinniśmy go wnosić, publikować w najlepszych czasopismach, ale to nie wszystko. Umiejętności kadry trzeba też wykorzystać inaczej. Szczególnie, że kontakty z przemysłem dają nam środki do utrzymania, do lepszych zarobków naszej kadry, co jest też ważne.
Przez szereg lat naturalnym partnerem instytutu był elbląski Zamech. Jak jest dzisiaj?
Tamta współpraca rozszerzyła się na energetykę i rynek energetyczny. Teraz naszymi partnerami są coraz inne firmy, nie tylko energetyczne. Otwieramy się na samorząd, wkraczamy w enklawy energetyczne dotyczące utylizacji śmieci. Gdyby 60 lat temu powiedzieć twórcy naszego instytutu, prof. Robertowi Szewalskiemu, że to nastąpi, to by nie uwierzył. A jednak dzisiejsze wyzwania, co robić ze śmieciami, jak je wykorzystać energetycznie, to kapitalna sprawa...
Skoro zeszliśmy na energetykę, to proszę powiedzieć, jakie jest Pańskie stanowisko w sporze: węgiel czy źródła odnawialne?
Wielokrotnie mówiłem, że Polska ze względu na swoje uwarunkowania jest skazana na węgiel. Nie ma od tego odwrotu. Muszą to być jednak czyste technologie węglowe, wysoko sprawne instalacje. Ta wysoko skalowa energetyka będzie wiodąca, na poziomie 80 proc. potencjału rynkowego. Sądzę natomiast, że w tych pozostałych 20 procentach powinno być miejsce na ekoenergetykę, energetykę rozproszoną, obywatelską, czyli taką, gdzie obywatel jest nie tylko przedmiotem, ale też podmiotem energetyki.
Jakie zadania wyznacza Pan instytutowi na kolejne lata?
Rozwijać tzw. prace podstawowe, czyli wnosić wkład do nauki w dziedzinie szeroko rozumianej ekoenergetyki, ale również do prac związanych z lotnictwem, z laserami i innych, które są naszą podstawą. Z aeronautyki mamy spore osiągnięcia. Wprawdzie samolotów za dużo tu nie robimy, ale wchodzimy w kooperacje z innymi organizacjami na całym świecie. Trzeba będzie też walczyć o to, by ten potencjał infrastrukturalny, który mamy - czy u nas w instytucie, czy naszym nowoczesnym centrum badawczym w Jabłonnej pod Warszawą, był należycie wykorzystany.