Andrzej Duda nigdy nie ukrywał, że podziela sposób myślenia o polityce Jarosława Kaczyńskiego. Obaj nie różnią się poglądami. Pytanie, czy prezydent zawsze będzie akceptował styl działania, jaki proponuje teraz PiS.
Pałac Prezydencki, Krakowskie Przedmieście w Warszawie. Rzadko kiedy ktoś do tego budynku wchodzi głównym wejściem - zarezerwowane jest dla prezydenta i najważniejszych gości. Większość osób wchodzi bocznymi drzwiami w północnym skrzydle pałacu, od strony kościoła seminaryjnego, gdzie usytuowane jest biuro przepustek. Krótka kontrola, niewielka szatnia i za szklanymi drzwiami spory pokój, pełniący funkcję poczekalni. Zwykle trzeba poczekać tam kilka minut, zanim gość zostanie zaproszony w głąb pałacu. Można te kilka minut wolnego poświęcić na kontemplowanie efektownych obrazów, czy historycznych mebli stojących w tym antyszambrze. Ale większość oczekujących stoi przed wielką taflą szkła, która oddziela przedpokój od wielkiej sali, w której stoi okrągły stół. To przy nim w 1989 r. zapadły najważniejsze decyzje poprzedzające wybory 4 czerwca. Od tamtej pory stanowi on pamiątkę po tym historycznym wydarzeniu, a urzędnicy Pałacu Prezydenckiego pełnią rolę kustoszy pieczołowicie dbających o zachowanie wszystkich detali okrągłostołowych - łącznie z tym, że przy każdej tabliczce z imieniem i nazwiskiem uczestnica obrad, która stoi na tym stole, od razu pojawia się czarna wstążeczka, gdy ten pożegna się z naszym światem.
Lokalizacja okrągłego stołu każdego lokatora Pałacu Prezydenckiego czyni jego opiekunem. Z tej roli wywiązywał się Lech Wałęsa. Aleksander Kwaśniewski podszedł do tego w sposób ofensywny i stał się akuszerem nowej konstytucji, która stała się aktem zatwierdzającym porządek ustalony w czasie okrągłostołowych obrad. Lech Kaczyński stołu nie eksponował, ale też nie stawał do niego tyłem. Bronisław Komorowski ten stół podnosił do rangi jednego z najważniejszych symboli narodowych, a datę wyborów 4 czerwca podnosił do rangi jednego z najważniejszych wydarzeń w historii Polski.
To jest dziedzictwo, które objął Andrzej Duda wprowadzając się do pałacu. Obejmując urząd składał przysięgę na konstytucję, napisaną de facto przy Krakowskim Przedmieściu. Widać jednak wyraźnie, że stoi mu ona kością w gardle, podobnie zresztą jak cały współczesny ład polityczny, który narodził się przy okrągłym stole. „Przyklękam w pamięci i hołdzie o wszystkich tych, którzy polegli, zostali ranni, cierpieli, byli prześladowani przez całe lata i nigdy nie doczekali się od III RP elementarnej sprawiedliwości. Sprawiedliwości na poziomie prawnym, sprawiedliwości na poziomie państwowym” - mówił w czwartek podczas mocnego wystąpienia w Gdyni przy okazji obchodów rocznicy wydarzeń z 17 grudnia 1970 r., kiedy milicja i wojsko strzelała do protestujących stoczniowców, zabijając 18 z nich. I dodał zwrot jeszcze mocniejszy: „Za III RP, która z honorami chowała komunistycznych oprawców, jest mi wstyd”.
To zdanie świetnie oddaje kwadraturę koła, z jaką zmaga się prezydent. Musi być (symbolicznym, oczywiście) kustoszem okrągłego stołu, mimo że wstydzi się ładu politycznego, który się przy nim narodził. Musi być strażnikiem konstytucji z nazwą „III Rzeczpospolita” w preambule, mimo że ją kontestuje. Musi akceptować typowe dla demokracji liberalnej instytucje (jak Trybunał Konstytucyjny), choć uważa je za przeszkodę.
Andrzej Duda zdawał sobie sprawę z tego wewnętrznego zapętlenia. Jeszcze w kampanii wyborczej zapowiadał aktywną prezydenturę, czym chciał wyraźnie skontrastować się ze swoim poprzednikiem. Tyle, że póki co na zapowiedziach się skończyło. Choć prezydentem jest od 6 sierpnia, to jego aktywność jest mocno umiarkowana. Wprawdzie szybko przesłał do parlamentu projekt ustawy o obniżeniu wieku emerytalnego, ale od chwili jego złożenia zapadła nad nim głucha cisza. Ten sam los spotkał inny projekt - ustawy podnoszącej kwotę wolną od podatku z obecnych 3091 zł do 8002 zł. Oba dokumenty oczywiście istnieją, czekają na swoją kolej, także rząd regularnie podkreśla, że kwestia uregulowania tych spraw z duchem propozycji prezydenckich jest cały czas aktualna, ale póki co nie weszły one na szybką ścieżkę legislacyjną.
Poza tym prezydent prowadzi aktywną politykę zagraniczną, przygotowując się do najważniejszego momentu swej prezydentury w 2016 r. - lipcowego szczytu państw NATO. Jak do tej pory jednak w tej materii nie dało się dostrzec niczego, co odbiegałoby od zwykłej polityczno-dyplomatycznej rutyny. Błędów nie popełnia, wpadek unika, obserwatorzy podkreślają, że ma talent do szybkiego skracania dystansu i zyskiwania sympatii swoich zagranicznych rozmówców. Ale póki co nie zrobił żadnego ruchu, który można by skomentować słowami: Duda daje radę.
Od samego początku prezydentury Andrzej Duda słyszy ze strony swoich krytyków, że jest jedynie strażnikiem interesów PiS. Nie jest tak do końca, gdyż obecny prezydent przejął także kilka pomysłów swego poprzednika. Kontynuuje zapoczątkowaną przez Bronisława Komorowskiego akcję „Narodowe Czytanie”. Podobnie jak poprzednik przykłada dużą rolę do dobrych relacji z Ukrainą. Tegotygodniową wizytę w tym kraju zaczął od odwiedzin na Polskim Cmentarzu Wojennym w Bykowni - nekropolii zwanej „czwartym cmentarzem katyńskim”, którego utworzenie w latach 2011-2012 było dużą zasługą Komorowskiego. Andrzej Duda - podobnie jak swój poprzednik - przestrzeni do prowadzenia własnej, autonomicznej aktywności upatruje w dużej polityce międzynarodowej, czego sygnałem był choćby miniszczyt NATO w Bukareszcie, udział w szczycie szczycie Europa Środkowo-Wschodnia - Chiny w Pekinie, czy wreszcie bardzo dobrze przygotowany udział w sesji Zgromadzenia Ogólnego ONZ. Ale to wszystko już było, dokładnie takie same działania prowadził Bronisław Komorowski - a z faktu, że wyborcy nie cenią ich zbyt wysoko, Andrzej Duda był maju bardzo zadowolony. Aby rzeczywiście zaistnieć w świadomości jako dobry, aktywny prezydent mający pomysł na siebie i na Polskę trzeba czegoś więcej.
To, że Andrzej Duda nie pokazał do tej pory tego „czegoś więcej”, trudno uznać za duży błąd polityczny - przecież pełni urząd dopiero kilka miesięcy, z czego duża część przypadła na wakacje oraz kampanię przed wyborami parlamentarnymi, która ze swej natury resetuje całe życie polityczne nie związane z wyborami. Miałby dobre usprawiedliwienie dla stosunkowo niskiej aktywności. Gdyby w styczniu przeszedł do ofensywy, łatwo mógłby uzasadnić, dlaczego robi to dopiero w tym momencie. Ale tryb przypuszczający w tym przypadku jest konieczny, gdyż prezydent podjął jedną decyzję, która bardzo mocno zaciąży na ocenie całej jego kadencji: zaprzysiągł pięciu sędziów Trybunału Konstytucyjnego, których - zgodnie z wyrokiem TK - sędziami Trybunału być nie powinni, odmawiając jednocześnie przyjęcia przysięgi od trzech, którzy - o tym także mówi wyrok TK - sędziami Trybunału stać się powinni.
Odłóżmy w tym momencie na bok dyskusje o tym, czy Andrzej Duda złamał w tej sytuacji konstytucję (wygląda na to, że złamał, choć przecież przysięgę od trzech sędziów może przyjąć w każdym momencie, a wtedy temat popełniania deliktu konstytucyjnego spadnie z agendy). W tej sprawie dużo ważniejszy od ustrojowego jest aspekt polityczny. Andrzej Duda zachował się w tej sprawie nie jak prezydent, ale jak członek partii rządzącej. Nie dość, że wywiązał się z poleceń płynących z partyjnej centrali, to jeszcze zrobił to tak szybko, że nawet nie zatroszczył się o stworzenie choćby pozoru bezstronności i ponadpartyjności swych działań.
Warto jeszcze raz przyjrzeć się sekwencji zdarzeń, które rozgrywały się w środę 3 grudnia. Tego dnia rano w wywiadzie radiowym prezydencki minister i prawnik Andrzej Dera zasygnalizował, że Andrzej Duda jest skłonny szukać kompromisu pozwalającego rozwiązać pat z wyborem sędziów TK. Ta wypowiedź padła jeszcze zanim Trybunał zdążył się wypowiedzieć w sprawie zgodności z konstytucją nowej ustawy o TK przyjętej w czerwcu przez Platformę oraz o poprawności jej listopadowej nowelizacji, której dokonał PiS. Komunikat ten odebrano jednoznacznie: prezydent jest gotów zaprzysiąc trzech sędziów, którzy zostali wybrani zgodnie z literą i duchem ustawy o Trybunale.
Jednak czasu na spekulacje o tym, co tak naprawdę prezydent zamierza zrobić, było bardzo niewiele. Po godz. 13 wpłynął wniosek o zmianę regulaminu Sejmu, a po godz. 17 rozpoczęła się parlamentarna dyskusja o tym, czy ustawę o Trybunale można i nalży skonwalidować, czy jednak nie. PiS tłumaczył, że tak, Kornel Morawiecki mówił o „woli narodu”, kolejni posłowie Nowoczesnej grzmieli, że to zamach na demokrację, a Platforma oburzona wychodziła na korytarz i swoją antypisowską i antykonwalidacyjną krucjatę prowadziła na sejmowych schodach.
Ostatecznie gdzieś między godziną 22 a 23 ustawa o Trybunale została skonwalidowana. I wtedy miało miejsce zdarzenie, które Andrzejowi Dudzie będzie ciążyć przez lata. Czterech właśnie co wybranych sędziów Trybunału Konstytucyjnego pojechało do Pałacu Prezydenckiego, w którym - mniej więcej o godz. 2 rano - zostali przez prezydenta zaprzysiężeni. Nie było przy tym ani mediów, ani prezesa Trybunału Konstytucyjnego. Byli jedynie prezydenccy ministrowie, czterej sędziowie oraz Jarosław Kaczyński.
Co kierowało prezydentem, że zdecydował się tak bezrefleksyjnie podżerować decyzję PiS? W dodatku taką, która z daleka pachniała niezgodnością z konstytucją w interpretacji obecnego Trybunału Konstytucyjnego? Wygląda na to, że lojalność partyjna ciągle jest dla niego ważniejsza niż obowiązki wynikające z tytułu sprawowania urzędu prezydenta. Na pewno też ważną rolę odegrała tu dominująca politycznie postawa Jarosława Kaczyńskiego, któremu Duda ani nie chce, ani nie umie się postawić, przeciwstawić.
Nie wiadomo, jak wyglądała ta noc, nie wiadomo, co prezydent usłyszał od prezesa, że zdecydował się o 2 w nocy przyjąć przysięgę. Faktem jest, że w ten sposób przypiął sobie łatkę notariusza decyzji Jarosława Kaczyńskiego - i będzie mu niezwykle trudno od niej się uwolnić.
Pytanie, czy chce. Andrzej Duda nigdy nie ukrywał, że podziela polityczną filozofię Kaczyńskiego, jego ocenę sytuacji w kraju. Jego wycofanie ostatnich miesięcy mogło być spowodowane tym, że nie umiał znaleźć wyjścia z tej kwadratury koła, w której się znalazł wprowadzając się do pałacu. Ale jego czwartkowe wypowiedzi z Gdyni, gdy mówił, że wstydzi się za III RP, sugerują, że wybrał sposób, w jaki będzie sprawował swój urząd. Że nie będzie skupiał się na staniu na straży konstytucji napisanej przez jego poprzednika, ale dążył do jej zmiany. Czyli robił to samo co jego polityczny mentor.
Ważnym czynnikiem determinującym jego działania jest wiek. Gdyby był doświadczonym politykiem po sześćdziesiątce, pewnie pilnowałby form i wypracowanych zwyczajów. Ale Duda wie, że nawet jeśli będzie prezydentem dwie kadencje, to odejdzie z tego urzędu mając lat pięćdziesiąt kilka. W najlepszym wieku dla polityka - ale będzie miał zamkniętą drogę do Pałacu Prezydenckiego. Jeśli będzie wtedy chciał dalej walczyć o kluczowe stanowiska w państwie, pozostanie mu jedynie zabieganie o fotel premiera. A tego nie da się osiągnąć bez wsparcia silnej partii politycznej. Dlatego jego dzisiejsza lojalność wobec PiS to inwestycja w przyszłość - w miejsce, do którego będzie mógł wrócić po zakończeniu prezydentury.
Ale oprócz filozofii politycznej jest jeszcze kwestia stylu, w jakim osiąga się założony cel. PiS w Sejmie zachowuje się jak kierowca, który wcisnął w swoim samochodzie gaz do dechy jednocześnie odcinając przewody hamulcowe. Ryzykują wszystko - albo dojadą do mety w rekordowym tempie, albo wylecą na zakręcie bez szans powrotu na trasę wyścigu. Pytanie, czy Andrzej Duda akceptuje tak wysoki poziom ryzyka. Jemu nie musi zależeć na tak szybkim wprowadzaniu zmian, natomiast na pewno zależy mu na tym, by nie przylgnęły do niego różnego rodzaju łatki, które będą mu ciążyć w przyszłości. W ciągu kilku miesięcy przyczepiły się dwie - jedna o braku samodzielności, a druga, poważniejsza, o łamaniu konstytucji. Właśnie one mogą się okazać w przyszłości największą przeszkodą w realizacji poważnych politycznych projektów. Zachowując więź z PiS może stracić łączność z wyborcami, bo raz zawiedzione ich zaufanie już nigdy nie wróci.
Andrzej Duda, który dopiero zaczął poważną karierę polityczną, musi znaleźć wyjście z tego dylematu.
Agaton Koziński