Prapoczątki samochodów elektrycznych. Felieton prof. Ryszarda Tadeusiewicza
Początek roku to okres, kiedy robimy różne postanowienia - co i jak należy zmienić, żeby było lepiej. O tych postanowieniach, które każdy z Państwa zrobił prywatnie, nie będziemy dyskutować. Natomiast postanowieniem, które robimy zbiorowo, jest chęć lepszego dbania o czystość naszej planety. Jednym ze sposobów jest przesiadanie się z samochodów spalinowych do elektrycznych.
Wiele osób sądzi, że samochody elektryczne stanowią nowość. Tymczasem powstały one wcześniej niż spalinowe i przez wiele lat były od nich lepsze! Chcę o tym opowiedzieć.
Najtrudniejsze w samochodzie elektrycznym było (i jest) zabranie ze sobą takiej ilości energii elektrycznej, żeby można było przejechać sensowny dystans i po drodze rozwijać przyzwoite prędkości. Gdy amerykański wynalazca, Thomas Davenport (kowal z zawodu), zbudował w 1834 roku pierwszy samochód elektryczny, to musiał go wyposażyć w baterię o wadze 43 kg, która wystarczała na około godzinę jazdy, po czym musiała być wyrzucona i zastąpiona nową.
Dlatego o samochodach elektrycznych mających praktyczne walory można było mówić dopiero, gdy w 1859 roku Gastona Plante wynalazł akumulator kwasowo-ołowiowy, który potem udoskonalił Camille Faure. Kolejnym elementem tej elektrycznej układanki był silnik prądu stałego. Tutaj kamieniem milowym był wynalazek belgijskiego elektrotechnika Zenobiusza Gramme w 1869 roku.
Na początku października 1882 roku zdumieni mieszkańcy Londynu obserwowali przedziwny trójkołowy pojazd, który poruszał się całkiem sam. Na ławeczce tego pojazdu siedziało dwóch profesorów z Finsbury Technical College: William Ayrton i John Perry. Byli to konstruktorzy tego pojazdu, napędzanego silnikiem Gramme’a i zasilanego z akumulatorów Faure’ego. Pojazdu bardzo udanego!
Zamiast jednak uhonorować wynalazców - Anglicy postawili ich przed sądem. Powodem był Red Flag Act. W 1865 roku parlament brytyjski wydał ustawę, że jeśli po drogach ma się poruszać jakikolwiek pojazd mechaniczny, to przed nim musi iść kurier z czerwoną flagą, ostrzegający, że taki mechaniczny potwór się zbliża. Profesorowie Ayrton i Perry kuriera nie mieli, więc przegrali proces i zrezygnowali z dalszych prac, a prymat w dziedzinie samochodów elektrycznych przeszedł do Francji.
Tu napędem rozwoju był... gniew.
W 1894 roku Francuz hrabia Albert de Dion wygrał wyścig z Paryża do Rouen (136 km). Pierwszy do mety dotarł hrabia, kierujący pojazdem napędzanym parą. Ale nagrody nie dostał, bo uznano, że ten pojazd nie jest samochodem, tylko ciągnikiem holującym powóz!
Hrabia się wściekł. Postanowił zorganizować własny wyścig na trasie Paryż-Bordeaux o długości 1150 km. Samochodów parowych nie wystawił, tylko zakupił jedną z karet z napędem elektrycznym, które produkował Charles Jeantaud.
Wydawało się, że był to dobry wybór, bo była ona szybsza od wszystkich konkurencyjnych pojazdów parowych i spalinowych. Co więcej, hrabia zyskał cennego sprzymierzeńca. Jeantaud wiedział, że słabą stroną jego pojazdu jest ograniczona pojemność akumulatora, więc na trasie wyścigu w 15 miejscach (!) zorganizował stacje wymiany akumulatorów. Zamiast ładować baterię - szybko się ją wymieniało.
Wyścig wystartował 11 czerwca 1895 roku. Mając potężny silnik elektryczny i perspektywę szybkiej wymiany akumulatorów, hrabia popędził z „zawrotną” prędkością 60 km/h, zostawiając daleko za sobą wszystkich konkurentów. Nie uwzględnił tylko jednego. Elektryczna kareta ze względu na ołowiany akumulator ważyła ponad tonę. Ta masa w połączeniu z dużą szybkością i wyboistymi drogami doprowadziła do tego, że podwozie nie wytrzymało. Złamały się obie osie! Hrabia musiał się wycofać. Ale samochód elektryczny skutecznie zareklamował!