Pożar lasu w Kuźni Raciborskiej: Piekło sprzed 25 lat. Opowieści ludzi, którzy walczyli z ogniem
Pożar lasu w Kuźni raciborskiej był największym pożarem w powojennej Europie. 26 sierpnia 1992 r. w Kuźni Raciborskiej rozpętało się prawdziwe piekło. Ogień pochłonął trzy ofiary, kilkaset osób było rannych. Spłonęło 9 tysięcy hektarów lasu, a z żywiołem walczyło 10 tysięcy ludzi. 25 lat po tych wydarzeniach piszemy o tragedii, ale i potędze ludzkiej solidarności
Pożar lasu w Kuźni Raciborskiej 1992
Na wiosnę 1992 roku, w niejasnych okolicznościach, z kościółka w środku lasu, między Rudami a Tworogiem, skradziono obraz św. Marii Magdaleny. - Jak się ten obraz stracił, miejscowi godali, że coś złego się stanie, że będzie tragedia - wspomina dzisiaj, w sierpniu 2017, Andrzej Musiał z Ochotniczej Straży Pożarnej w Tworogu. Kilka miesięcy później rozpętało się „piekło na ziemi”.
26 sierpnia 1992 roku. Piekło
Tego dnia w całej Polsce było niezwykle gorąco: ponad 30 stopni, na dodatek od Tatr wiał halny. Skąd ogień? Prawdopodobnie od iskry z pociągu. Najpierw zapalił się las w okolicach miejscowości Solarnia w nadleśnictwie Kuźnia Raciborska.
„Zrobiło się czarno od dymu. Ludzie zaczęli się dusić. Strażacy z trzech sekcji zostawili wozy i uciekli tropem rozciągniętych wężownic. Pozostali wsiedli do dwóch wozów. - Gnaliśmy na oślep. Byle do przodu. Kaszel, łzy, dym, swąd spalenizny. Tylko tyle pamiętam. Nie wiem, jak to się stało, że wydostaliśmy się z piekła” - relacjonował 25 lat temu dziennikarzom „Dziennika Zachodniego” jeden ze strażaków, który brał udział w akcji.
Podczas największego w historii powojennej Europy pożaru, który strawił lasy Kuźni Raciborskiej, zginęło dwóch strażaków - Andrzej Kaczyna i Andrzej Malinowski. A także młoda kobieta z Rud - została potrącona przez pędzący do akcji wóz gaśniczy. 27 sierpnia 1992 roku tytuł na pierwszej stronie „Dziennika Zachodniego” był krótki: „Piekło”.
Andrzej Kaczyna. To jego sekcja wszczęła alarm
Hubert Dziedzioch, który w 1992 roku pracował w straży już 12 lat, stracił 26 sierpnia nie tylko dowódcę, ale i przyjaciela.
- Od początku, jak Andrzej Kaczyna przyszedł na podział bojowy i został dowódcą zmiany, żeśmy się zaprzyjaźnili i zawsze występowaliśmy razem. Byliśmy zawsze w jednej sekcji, czyli w jednym samochodzie. Jeździliśmy razem do wszystkich pożarów, dobrze się rozumieliśmy. To była nasza ostatnia wspólna służba - wspomina pan Hubert. Jego opowieść o dramatycznej akcji w lesie przeczytają Państwo niżej.
Jak na ironię, to właśnie sekcja Kaczyny jako pierwsza zauważyła dym i zaalarmowała Powiatowe Stanowisko Kierowania, uruchamiając lawinę akcji gaśniczej, w której dowódca poniósł śmierć.
- Byliśmy wcześniej na pożarze torfowiska w Nędzy. Musieliśmy uzupełnić wodę przed powrotem do bazy. Zauważyliśmy duże kłęby dymu nad lasem. Wskazywało to już wtedy na duży pożar - relacjonuje Hubert Dziedzioch. - Od razu dowódca zgłosił informację o dymie. Natychmiast dostaliśmy rozkaz, by udać się w tamto miejsce - mówi.
Wtedy jeszcze nikt nie wiedział, że widziany z daleka czarny dym był zwiastunem apokalipsy.
26 sierpnia, wczesne popołudnie
- Ledwo co powstała Państwowa Straż Pożarna (1 lipca 1992 roku) - wspomina Stefan Kaptur, który akurat został wtedy świeżo upieczonym zastępcą dowódcy jednostki ratowniczo-gaśniczej i wkrótce, jak wielu, miał przejść chrzest bojowy w piekle. - Było gorąco i wietrznie. Na miejscu stwierdziliśmy, że rzeczywiście zanosi się na bardzo duży pożar, ale mieliśmy nadzieję, i do tego dążyliśmy, że uda nam się zatrzymać go na asfaltowej drodze między Kuźnią Raciborską a Dziergowicami - wspomina Kaptur.
Wszystkie siły skierowano na drogę. Do walki z rozwijającym się pożarem ściągnięto nie tylko jednostki z województwa śląskiego, ale i z opolskiego. Samochody gaśnicze ustawiły się w rzędzie. Strażacy polali las. Czekali na pożar. Mieli wygrać, ale coś poszło nie tak. - W pewnym momencie zauważyliśmy, że pożar został przerzucony na drugą stronę drogi i to nie przy samej drodze, ale gdzieś 150 metrów od niej. Wiedzieliśmy, że sytuacja wymknęła się spod kontroli, ale jeszcze nikt nie myślał, że stracimy 10 tysięcy hektarów lasu - wspomina Kaptur.
Tam, na drodze wojewódzkiej, przegrali nie tylko z ogniem. Przez następne długie dni musieli zmagać się z beznadzieją, poczuciem bezsilności, śmiercią kolegów, ale też zmęczeniem i pragnieniem. Dzięki kobietom takim jak Irena Musiał z Tworoga Małego, strażacy nie zginęli z głodu. Pani Irena skrzyknęła mieszkańców i zajęła się dostarczaniem prowiantu. Zresztą ludzi, którzy strażakom pomagali, było znacznie więcej. W kulminacyjnej fazie w okolicach Kuźni było nawet 10-11 tys. osób z całej Polski. To strażacy, policjanci, żołnierze. Kuźnia Raciborska liczyła sobie wówczas 6 tys. mieszkańców. Walka z ogniem trwała do końca sierpnia, ale akcję prowadzono jeszcze we wrześniu.
Kuźnia Raciborska, 1 września 1992 roku
Z powodu pożaru dzieci z Kuźni Raci-borskiej 1 września nie poszły do szkoły. - Większość z przyjezdnych spała w szkołach. Dlatego trzeba było też odsunąć decyzję o rozpoczęciu roku szkolnego. Dzieci poszły do szkoły dopiero pod koniec trwania akcji ratowniczej, około 20 września. W szkołach zakwaterowani byli też strażacy, obrona cywilna, żołnierze. Były tam stołówki i wydawano jedzenie - wylicza Witold Cęcek, ówczesny burmistrz Kuźni Raciborskiej.
Zorganizowano też szpital polowy dla zranionych i poparzonych strażaków. - Wszystko zostało szybko i sprawnie zorganizowane w namiotach na stadionie. Z pomocą przyszedł nam ówczesny dyrektor szpitala w Raciborzu, pan Szubert. Mieliśmy łóżka oraz służby medyczne. Mieliśmy normalnie funkcjonujący szpital. W cięższych przypadkach osoby odwożone były do szpitala w Raciborzu - dodaje emerytowany burmistrz.
W mieście powstało jakby drugie miasteczko, ukierunkowane na potrzeby walki z pożarem. - Mieliśmy nawet swój warsztat do naprawy samochodów gaśniczych. Jeździłem po różnych miastach i prosiłem burmistrzów i prezydentów, żeby porozmawiali w swoich firmach i dostarczyli części, które będą nam potrzebne. Prywatne firmy zorganizowały żywność i inną pomoc. Duża zasługa w pomocy pochodziła ze strony Rybnika. Elektrownia dostarczała obiady. Wydawano kawę, wodę. Dla 10 tys. osób trzeba było nieraz wydać 100 tys. butelek wody. Dowożono je do lasu, do miejsca, gdzie szalał pożar - relacjonuje Cęcek.
Przyznaje, że najgorzej było z paliwem. - Strażacy przyjeżdżali z całej Polski. Nikt nie chciał podjąć się dostarczania im benzyny. Problemem była szalejąca w tamtym okresie inflacja. Dostawcy chcieli od razu zapłatę, bo za kilka dni nie kupiliby już potrzebnych rzeczy za tę samą cenę co dzisiaj. Dlatego zacząłem wydawać specjalne talony na paliwo (wozy tankowały na stacjach bez płacenia, rozliczano się później - red.). Tym samym podjąłem duże ryzyko, że nikt mi za to nie zapłaci, ale tankowaliśmy. Udało się. Ryzyko się opłaciło - mówi.
12 września. O tym, jak nad lasem zapadła cisza
Na szczęście w pożarze nie ucierpiało żadne domostwo, ale przygotowano się do ewakuacji ludzi. - Mieliśmy do dyspozycji mnóstwo autokarów, którymi mogliśmy wywieźć mieszkańców. Wszyscy byli spakowani i przygotowani. Mieszkańcy mieli spakowane pamiątki oraz inne najcenniejsze rzeczy, również ubrania. Ale żadna ewakuacja się nie odbyła. Ludzie czekali do ostatniej chwili - mówi Cęcek.
- Widzieliśmy z okna tę zbliżającą się czerwoną łunę, ale jak zostawić dom. No jak? - pyta Irena Musiał z Tworoga Małego.
Gdy w końcu udało się ugasić pożar (dogaszanie trwało do 12 września) i wiatr rozwiał dym, zapadła przeraźliwa cisza. - Żadnego śpiewu ptaków, bzyczenia komara. Nic. Czarna pustynia. Śmierć - różnych słów używają do dziś strażacy i leśnicy, którzy 25 lat temu stąpali po pogorzelisku.
25 lat później. Czego nauczył nas ten pożar
Czy to oznacza, że wygraliśmy z żywiołem? Że po 25 latach las w Kuźni jest taki jak wcześniej? Zupełnie się odrodził? - Oczywiście, te procesy w środowisku nie przebiegają tak szybko, jak byśmy chcieli. Nieprzypadkowo wymyślono slogan, że las płonie szybko, a rośnie powoli. Ale myślę, że to pożarzysko żyje, teraz już swoim życiem - mówi Kazimierz Szabla, emerytowany długoletni szef Regionalnej Dyrekcji Lasów Państwowych w Katowicach.
Pożar, z jakim przyszło się zmierzyć przeróżnym służbom 25 lat temu, wiele wszystkich nauczył. - Wnioski wyciągnęli leśniczy, służby ratownicze i straż pożarna. Dopracowaliśmy się bardzo sprawnego, mogę to powiedzieć z pełną stanowczością, systemu obrony, którego skuteczność regularnie testujemy i widzimy. Na terenie nadleśnictwa powstały wieże przeciwpożarowe, zbiorniki przeciwpożarowe, sieć biologicznych dróg, sieć pasów przeciwpożarowych. To wszystko naprawdę się sprawdza, dzisiaj większość pożarów jesteśmy w stanie ugasić dzięki temu w zarodku - mówi Robert Pabian, nadleśniczy z Rud Raciborskich. Czy zatem, gdyby taki kataklizm miał dzisiaj znowu miejsce, udałoby się go szybciej okiełznać? - pytamy nieśmiało. - Gwarancji, że poradzilibyśmy sobie z żywiołem na taką skalę, dać nie można, ale mogę powiedzieć, że jesteśmy o wiele lepiej przygotowani do walki niż kiedyś - mówi Pabian.
Wróćmy do skradzionego obrazu z Marią Magdaleną
- W lipcu zawsze w Magdalence mamy odpust. Ale nie było obrazu. Jeden z leśników dał znać proboszczowi, że się stracił, że został skradziony. Chodziłem wokół kaplicy, bo ludzie godali, że jak się nie znajdzie, to będzie nieszczęście. I jakieś 100 metrów od kościółka leżała rama z naszego obrazu. Wziołech ją, pozbierołech ją w kąskach i zaniosłem proboszczowi, a on mi na to: „Andrzej, trzeba by jakiś nowy obraz zrobić, bo za 2 miesiące odpust”. Znaleźliśmy jednego, co maluje obrazy w Łabędach. Za dwa tygodnie Maria Magdalena była znowu namalowana, ale inna, taka bardziej z żywotu świętych, bo wcześniejsza miała większy biust, taka bardziej seksowna była. Jak już był nowy obraz, odnowiłem starą ramę i wsadzili- my go w nią. My go na świeżo powiesili, a za chwilę był pożar. Gdy ogień okrążał Magdalenkę i było wiadomo, że nie ma dla niej szans, ludzie we wsi powiedzieli: „weź chociaż tyn obraz Magdalenki”. No i wie pan, tak szczerze mówiąc, myśmy po niego pojechali, weszli do tej kaplicy, chcieli my ten obraz wziąć, ale nie szło, tak jakby go coś trzymało. Potem stary proboszcz mi powiedzioł, że jakby obrazu nie było, to i kaplicy by nie było - mówi Andrzej Musiał z Tworoga.
Opowieść strażaka o dowódcy, który zginął
26 sierpnia 1992 r. Hubert Dziedzioch siedział za kierownicą jednego z samochodów gaśniczych. Zginął jego dowódca i przyjaciel.
- Minęło 25 lat, a tego nadal nie potrafię opisać. Ogień pędził w naszym kierunku. Wszyscy próbowali się ewakuować. Ale on nas okrążył. Ani do przodu, ani do tyłu. Żadnej drogi ucieczki. Dowódca Andrzej Kaczyna jeszcze z samochodu walczył z ogniem. Jak kapitan statku, został do końca... - opowiada Hubert Dziedzioch, który w 1992 roku siedział za kierownicą w samochodzie mł. kpt. Andrzeja Kaczyny.
Widział, jak jego dowódca, szukając ratunku, zamyka się w samochodzie. Chciał zrobić to samo, ale przez ogień, który go otaczał, nie mógł do niego dotrzeć. Jak się potem okazało, to go uratowało.
- Najpierw próbowałem gasić samochód, a potem sam zacząłem się ratować, polewać wodą. To nic nie pomagało. Temperatura była tak wysoka, że nie można było nabrać powietrza, takie gorące. To była pułapka - mówi Dziedzioch. - Miałem do wyboru ucieczkę w stary las i młodnik. Uciekłem w młodnik. Nie potrafię wytłumaczyć, dlaczego. To było nielogiczne. Wybiegłem, czując cały czas płomienie na plecach, aż znalazłem się w wysokich paprociach. Gdyby ogień poszedł za mną, w tym gąszczu nie udałoby mi się uciec. Opatrzność była ze mną - dodaje.
Jeszcze zanim trafił do punktu medycznego, próbował wrócić do samochodów strażackich. Domyślał się, że uwięzionych tam mogło być więcej osób. Chciał ich ratować. Ale ogień odciął drogę, było piekielnie gorąco, nie pozwalał zbliżyć się na metr. Kiedy grupy ratownicze podchodziły na odległość kilkudziesięciu metrów, przed gorącem bijącym ze ściółki nie chroniły nawet buty ochronne. Kiedy udało się opanować pożar fragmentu lasu, gdzie zostali strażacy, zaczęto szukać zaginionych. Mł. kpt. Andrzeja Kaczynę znaleziono w spalonym samochodzie. Druha Andrzeja Malinowskiego kilkadziesiąt metrów dalej, leżał na spalonej ziemi. Było za późno na ratunek.
Opowieść leśnika o tym, ilu lat potrzeba, by las odrodził się na nowo
Opowiada Kazimierz Szabla, długoletni szef Dyrekcji Lasów Państwowych w Katowicach, dziś na emeryturze.
- Nas, leśników, to przybijało i przygnębiało. Ciężar tego wszystkiego poczuliśmy dopiero, gdy odjechały służby, kiedy na tym czarnym, spalonym po horyzont terenie zostaliśmy sami. I wtedy dopiero przyszła ta świadomość, że przecież tak wiele pracy włożyliśmy w to, by tu na Śląsku te lasy utrzymać - mówi Kazimierz Szabla. - One wtedy zamierały na wielką skalę, jako efekt antropopresji. Trzeba było wielu lat i olbrzymiej pracy, żeby utrzymać tę zieleń wysoką na Śląsku. Znaczenie lasów, zwłaszcza wtedy, było nie do przecenienia. My ponieśliśmy wielką klęskę, własną, życiową i zawodową - mówi.
Tłumaczy, że lasy Kuźni Raciborskiej były największym kompleksem leśnym na terenie województwa, miejscem wypoczynku dla tysięcy ludzi ze Śląska i to wszystko zostało zniszczone. - Zniszczona została przede wszystkim największa wartość, to, co właściwie decyduje o charakterze tego środowiska, a więc ta warstwa gleby próchnicznej, która w naturze tworzy się setki lat i tak bardzo trudno później to odtworzyć - mówi Szabla.
Przed leśnikami, których na Śląsk po wielkim pożarze ściągano do Kuźni z całej Polski, stało nieopisanie trudne zadanie. Musieli nie tylko „posprzątać” spaloną ziemię, spróbować w jakiś sposób pomniejszyć niepojęte straty, ale też wymyślić, by jak najszybciej do piekła wróciło życie. - Walczyliśmy, by jakoś pomniejszyć te straty, które według cen dzisiejszych można by wyszacować nawet do miliarda złotych - tłumaczy Szabla. - A później odbudowa, jak najszybsza odbudowa - dodaje.
- Zetknęliśmy się ze zjawiskiem, z którym nie mieliśmy wcześniej do czynienia - sadzonki, które próbowaliśmy sadzić, po prostu się nie przyjmowały, 70-80 proc. odpadów. Nie ma nic bardziej deprymującego niż taka syzyfowa praca - mówi. Tłumaczy, jak szukano przyczyn, jak zrozumiano, że pożar kompletnie wysterylizował glebę i pozbawił ją tych składników, które decydują o stabilności ekosystemu, które decydują o tym, że las żyje, że drzewa mogą się odżywiać. Tak powstała będąca efektem prac badawczych unikalna polska technologia produ-kcji - a raczej hodowli - grzybów mikoryzowych, a więc tych, które współżyją z drzewami, bez których, jeśli ich w środowisku braknie, las nie przeżyje nawet kilku miesięcy. Tak powstała szkółka kontenerowa w Nędzy, będąca najnowocześniejszym tego rodzaju ośrodkiem w Polsce, a później w Europie.
Opowieść o niestrudzonych kobietach, które karmiły strażaków
Akcję „aprowizacja” wspomina Irena Musiał z Tworoga, która ją zorganizowała.
- Strażacy, którzy do nas przyjechali, a pierwszy był Pszów i Radlin, wyjechali po prostu do pożaru. Jak wielu innych. Oni nie wiedzieli, że tak długo bydzie tyn pożar. I pożar się zaczął jakoś w piątek czy czwartek, a oni ciągle w tym lesie. W sobota siadła żech na rower i pojeździłach po ludziach, pozbierałach, kto co mo, jakoś kawa, jakieś jajka, jakieś syry, jakieś mlyko, żeby jakieś śniadanie tym chłopom zrobić - wspomina pani Irena. Dodaje, że strażacy z Pszowa do dziś opowiadają, że najlepsza była „smażonka na Tworogu”. Opowiada, jak kobiety jeździły potem po prowiant do Rud. - Zupy my przywozili różne, bo tam siostry z Raciborza gotowały. Co było możliwe, to my się starali stąd wydębić - mówi pani Irena. Nie zawsze było łatwo. - Raz, jak my pojechali do Kuźni, to ino marmelada - dżem i chleb dali, nie chcieli dać nic lepszego dla tych strażoków co w lesie siedzieli i naprawdę się męczyli. Poszłach do drugiego pomieszczenia, a tam mieli już lepsze rzeczy dla tych, co za biurkiem siedzieli. Haja my zrobiły. Dostały my, co my chciały - mówi pani Irena. - Tylko w Tworogu Małym kanapki robiło 16 gospodyń. Kromki my co dzień robili, w kartony pakowali, do butelek plastikowych herbata loli i my im posyłali. Nom było żol tych ludzi - mówi.
Solidarność była wówczas wielka. - Świadomość tego, że istnieje duże zagrożenie sprawiała, że mieszkańcy zachowywali się bardzo spontanicznie. Nie trzeba było podejmować dużego wysiłku, żeby ta społeczność przyszła i po prostu nam pomagała. Ludzie chętni do pomocy pochodzili z różnych stron kraju. W momencie kulminacyjnym było tu około 10-11 tys. osób - mówi Witold Cęcek, ówczesny burmistrz Kuźni Raciborskiej, dla którego pożar sprzed 25 lat był jednym z najtrudniejszych momentów w pracy.
Organizowanie akcji pomocowej było gigantycznym przedsięwzięciem. - Dla Kuźni Raciborskiej (liczyła wtedy ponad 6 tys. mieszkańców) przyjęcie takiej rzeszy ludzi było olbrzymim wyzwaniem. Przyjezdnym trzeba było zapewnić zakwaterowanie, wiele osób nie spodziewało się, że opuszcza swoje domy na tak długi czas. Nie przywieźli ze sobą nawet podręcznych przyborów do higieny - mówi Cęcek i dodaje, że jeszcze raz trzeba pochylić głowy przed mieszkańcami Kuźni, że byli dla tych ludzi tak pomocni i ofiarni, mimo strachu i uciążliwości.
O tym, jak do Kuźni przyjechał Lech Wałęsa z walizką pieniędzy
Tę wizytę podczas pożaru wspomina Witold Cęcek, ówczesny burmistrz Kuźni Raciborskiej.
W Kuźni Raciborskiej do dziś wspominają, jak były prezydent przyleciał helikopterem. Wylądował w polu niedaleko stadionu.
- Przeszedł przez ściernisko, wyszedł na główną drogę i pojechał do urzędu - wspomina Cęcek. Niektórzy mówią, że przeskoczył płot albo rów i miał powiedzieć, że nie przez takie skakał. - Pan prezydent wręczył nam walizkę z pieniędzmi. Na dzisiejsze czasy była to kwota 500 tys. złotych. Wtedy to było 500 milionów. Oczywiście później trzeba było się rozliczyć, ale te pieniądze pozwoliły na zapłatę tym, którzy wtedy ich już najbardziej potrzebowali - mówi Cęcek. - Nie pamiętam dokładnie, co powiedział, kiedy położył pieniądze na stół, ale powiedział, że są to pieniądze na pierwszą pomoc - dodaje.
W piątek 18 sierpnia uroczyste obchody rocznicy
Odbędą się dziś na Stadionie Miejskim w Kuźni Raciborskiej przy ul. Kozielskiej 30. Program: godz. 10 - msza święta polowa, 11.30 - część oficjalna (otwarcie obchodów, apel, defilada służb mundurowych, wręczanie odznaczeń i odznak), 12.30 - składanie kwiatów pod krzyżem upamiętniającym śmierć poległych strażaków, godz. 15 - pokazy