Port ma być bezpieczny, a nie polityczny. Ale jest wiele pytań
Ostatnia w tej kadencji sesja Rady Miasta praktycznie trwała cały dzień. Do południa - uchwały. Do wieczora - sprawy portu i obwodnicy z licznym udziałem mieszkańców.
Część radnych, a jednocześnie kandydatów do przyszłej rady z konkurencyjnych komitetów wyborczych, zarzucała burmistrzowi Jackowi Graczykowi (był nieobecny, bo miał spotkanie w Gdańsku w sprawie drogi 203) i urzędnikom opóźnienia w inwestycjach, brak komunikacji ratusz-rada, brak dostępu radnych do przedstawiania swoich informacji i opinii na stronie internetowej miasta. Nie przyjęto też sprawozdania finansowania burmistrza za pierwsze półrocze tego roku.
Jednak głównym tematem, który pojawił się już podczas pierwszej części sesji, były zamiary przebudowy wejścia do portu i budowy tzw. obwodnicy, według projektu biegnącej przez skupiska domostw.
Obie wcześniej niezależne inwestycje, planowane od lat, teraz się zbiegły. Do portu, który rozwinie funkcję przeładunkową, będzie wiodła droga dla tirów. Tego właśnie dotyczyła druga część sesji, na którą licznie przybyli mieszkańcy, głównie zachodniej części Ustki - wkrótce jeszcze bardziej przemysłowej.
Jarosław Dziuba, Leszek Kasperowicz, Krzysztof Cieślak, Szymon Koterba, przedstawiciele grupy mieszkańców, którzy skierowali do burmistrza i rady petycje, by zamierzenia inwestycyjne poddać społecznemu głosowaniu, przedstawiali zagrożenia, jakie te inwestycje niosą.
- Nie jestem tu z powodów politycznych ani wyborczych - zaznaczył na wstępie Jarosław Dziuba, prelegent grupy przeciwników funkcji przeładunkowej portu i biegnącej środkiem zachodniej Ustki obwodnicy.
Mieszkańcy ci wskazywali na zagrożenia: poziom zanieczyszczenia powietrza, hałas, utratę turystów w pensjonatowej części miasta, a w konsekwencji pogorszenie zdrowia, sytuacji finansowej i warunków życia w ogóle. Choć podkreślali, że nie są przeciwni inwestycji, ale jej skali, sytuacja zrobiła się nerwowa, dopóki nie zrozumiano się wzajemnie, że mieszkańcy dopytują, a nie atakują.
Dyrektor Urzędu Morskiego w Słupsku Włodzimierz Kotuniak, który jest inwestorem przebudowy wejścia do portu, doradca ministra gospodarki morskiej Jerzy Wysoczański, który zabiegał o przyznanie dofinansowania, czy autorzy koncepcji Krystyna Ginter i Adam Jakubiak, bronili nowego portu, wyjaśniali uwarunkowania techniczne, często też wyprowadzali z błędu.
- Port się buduje raz na sto lat. Ma być bezpieczny - mówił dyrektor UM. - Jeśli falochronów nie naprawimy, do katastrofy dojdzie w ciągu pięciu lat. Zostaną zamknięte.
A to oznacza, że i tak ucierpi właśnie funkcja turystyczna.
Jednak wskazywano na to, że port musi być bezpieczny dla rybaków, żeglarzy, pasażerów.
Pytań było wiele, choć nie wszystkie doczekały się odpowiedzi. Przede wszystkim nie wiadomo, kto jest koordynatorem całego przedsięwzięcia.
Jerzy Wysoczański poinformował, że oprócz zapewnionych 190 mln zł na pierwszy etap minister znalazł już pieniądze na budowę falochronu wschodniego.
- Minister nie jest samobójcą. Dokładnie to zaplanował - przekonywał Wysoczański.
Gorzej było z tematem obwodnicy, która - zdaniem większości - rzeczywiście powinna mieć inny przebieg, bo osiedlom po dwóch stronach ul. Koszarowej zafundowano już wystarczająco dużo hałasu.
Zarzucono też radnym, że obudzili się dopiero teraz.
- Polityka jest głównym nośnikiem tego zamieszania - wytknął Wojciech Krasucki. - Gdzie państwo byliście przez trzy lata? Zadajecie pytania trzy tygodnie przed wyborami.
Stanęło na tym, że rada przegłosowała wniosek do burmistrza o przedstawienie rzetelnych informacji na temat skutków wykonania obu inwestycji, zanim dojdzie do głosowania, którego domagają się mieszkańcy w petycji.