Polacy na Wyspach nie zamierzają pakować walizek [INFOGRAFIKA]
Nasi rodacy mieszkający na Wyspach nie przestraszyli się Brexitu, przynajmniej ci, którzy mają tu mieszkanie, pracę i uczciwie płacą podatki. Nie zauważyli też agresji w stosunku do siebie, twierdzą, że atmosferę najbardziej podgrzewają media.
Mieszkają w różnych zakątkach Wysp: mają różne doświadczenia, różne podejście do życia, jedni osiągnęli już zawodową i finansową satysfakcję, inni wciąż o nią walczą. Do Wielkiej Brytanii wyjechali w poszukiwaniu lepszego życia i nie zamierzają z tych poszukiwań rezygnować, nawet z powodu Brexitu.
Tomek, 26 lat, ostatnie 7 spędził w Anglii. Artystyczna dusza: otwarty, przyjazny ludziom, ciekawy świata. Jak na artystę przystało, rzuca się w oczy, głównie z powodu kolczyków, tatuaży i niebanalnego stroju.
Miał 19 lat, mieszkał w średniej wielkości mieście na Warmii i Mazurach. Niepokorna dusza mocno przeszkadzała nauczycielom: irytował ich swoich zachowaniem, ubiorem, tak naprawdę całym sobą. Nie mieli czasu dla indywidualności. Szkolną edukację zakończył szybko, bez specjalnych sukcesów. Za to świetnie grał na perkusji, miał nawet swoją kapelę, z którą dawał koncerty.
- Rodzina mojej dziewczyny Marty od lat była już w Wielkiej Brytanii. Kiedy Marta zaszła w ciążę, zaczęliśmy poważnie rozmyślać o wyjeździe - opowiada. W Polsce nie mieli żadnych perspektyw: na dobrą pracę nie mogli liczyć, nie mieli mieszkania, u jednych i drugich rodziców nie było miejsca ani dla nich, ani dla dziecka, na które czekali.
Według Ośrodka Badań nad Migracjami Uniwersytetu Warszawskiego, aż 63 proc. Polaków, którzy decydują się na wyjazd na Wyspy, uważa, że tam znajdą lepszą pracę. 36 proc. liczy na to, że znajdzie ją bez problemów, właściwie od razu, a 44 proc. decyduje się na wyjazd ze względu na sytuację polityczno-ekonomiczną w kraju. Trochę tak było w przypadku Tomasza.
- Brat Marty poradził sobie w Anglii, skończył studia, dostał dobrą pracę, postanowiliśmy spróbować - tak Tomek, jak Marta są młodzi, mają w sobie odwagę, nie boją się zaczynać od zera. Na początku zamieszkali u rodziny Marty w Coventry, to miasto w środkowej Anglii, w hrabstwie West Midlands, położone na wschód od Birmingham.
Marta zaraz na początku jakby lepiej odnalazła się za granicą, nie wstydziła się mówić po angielsku, szybko poszła do pracy, którą znalazła dla niej agencja.
- Ja miałem mniej szczęścia - śmieje się Tomek. - Chwytałem się różnych zajęć, ale często mnie wyrzucali, bo nie odpowiadał im mój wygląd - tu wskazuje na kolczyki, które nosi w wardze i nosie. Wreszcie znalazł pracę w fabryce produkującej uszczelki do okien, pracuje w niej do dziś.
Marta urodziła córeczkę, poszła na urlop macierzyński, po nim postanowiła zawalczyć o siebie. Skończyła studia artystyczne, pracuje w salonie tatuażu, ma coraz więcej klientów. Rozwija się. Tomek też po pięciu latach pracy w fabryce poszedł do college’u, uczy się. Chce pójść na studia, znalazł nawet wymarzony kierunek: technologia muzyki.
- Żyjemy spokojnie. Dostaliśmy mieszkanie, bo jako młodzi ludzie z małym dzieckiem mogliśmy się o nie starać. Córka doskonale odnalazła się wśród angielskich kolegów i koleżanek - opowiada Tomek. Wie jedno: w Polsce na pewno nie osiągnęliby tyle, co tutaj. Brexit był dla nich sporym zaskoczeniem. Kiedy w telewizji ogłaszali wyniki, kończył właśnie pracę na nocnej zmianie w fabryce. Widział po angielskich kolegach, że cieszą się z wyboru Brytyjczyków. - Nigdy wcześniej nikt nie dał mi odczuć, że jestem tu obcy czy niemile widziany, ale teraz temat imigrantów jest tematem numer jeden - dodaje.
Podczas przerw w pracy rozmawia się tylko o tym. Anglicy, z którymi zna się przecież od lat, tłumaczą, że nie mają nic przeciw imigrantom, ale tak na dobrą sprawę ich dzieci zabierają tym angielskim miejsca w szkołach.
- Ich niewiele interesują świat czy Europa, w każdym razie wiedzą o nich mało - Tomek na dowód tych słów powtarza rozmowy z kolegami z pracy.
Anglik: Głosowałeś w referendum?
On: Nie, nie mam brytyjskiego paszportu ani obywatelstwa.
Anglik: To jak ty tu właściwie przyjechałeś?
On: Polska jest przecież w Unii Europejskiej.
Anglik: Tak?
On, osobiście, czuje, że atmosfera się zmienia. - Dzień po referendum poszedłem do angielskiego supermarketu po polski chleb, usłyszałem: „No, teraz Polacy nie będą mogli tu przyjeżdżać”. Nie odezwałem się ani słowa - opowiada.
Następnego dnia postanowili zjeść obiad w miejscowej knajpce. Obok przy stoliku jakieś dwie pary dyskutowały o imigrantach. Jedna z kobiet stwierdziła, że to przez nich wprowadzono na Wyspach centymetry i metry, a ona się w tym zupełnie nie odnajduje. Że lepiej było, jak w Anglii mieszkali Anglicy.
- Ale już nauczyciele w college’u byli z Brexitu niezadowoleni, a jedna z mam przedszkolnych koleżanek córki udostępniła na Facebooku petycję o powtórzenie referendum, którą zresztą napisano jeszcze przed nim, z nadzieją, że mieszkańcy Wysp zagłosują za tym, aby zostać w Unii. Kiedy jednak wynik referendum objawił to, co objawił, ludzie szturmem zaczęli się podpisywać pod tą petycją. W tej chwili są już 4 mln podpisów, a wystarczy tylko 100 tys., żeby parlament zajął się tą petycją. Zatem nastroje są różne - tłumaczy Tomek.
Nie czuje się jednak już tak pewnie jak kiedyś. No i martwi się, bo chciał wziąć studencki kredyt, żeby skończyć tę technologię muzyki. Teraz jest to jeszcze możliwe, ale jak będzie - nie wie.
- Dobrze czujemy się w Anglii. Jesteśmy tu u siebie. I nie mamy się czego wstydzić. Wnosimy do budżetu państwa tyle samo, co inni - mówi Joanna Tucholska-Lasota. Ma 37 lat, od 6 mieszka w hrabstwie Dorset, w malutkim miasteczku liczącym kilka tysięcy mieszkańców. Ma za sąsiadów emerytów, rolników i drobnych przedsiębiorców. To ludzie o tradycyjnych poglądach. W okręgu wyborczym North Dorset 56,4 proc. mieszkańców głosowało za Brexitem, w sąsiednim hrabstwie Wiltshire 52,5 proc. - Masa moich znajomych Anglików była zdezorientowana. Nie była w stanie ocenić, jakie następstwa pociągnie za sobą wyjście z UE, a jakie - pozostanie w niej - mówi. I dodaje, że na Wyspach panował ogromny szum informacyjny. Teraz z kolei media sztucznie pompują atmosferę napięcia czy zagrożenia dla imigrantów.
- Z niczym takim się nie spotkałam, z żadnymi gestami niechęci czy ksenofobii. W piątek poszłam do pracy z pewną ciekawością, jak zareagują moi koledzy, jak będą się zachowywać - było normalnie. Oczywiście dyskutowano na temat wyniku referendum, ale nie było w tych dyskusjach żadnych słów, które uderzałyby w imigrantów - opowiada Joanna. A pracuje w dużej firmie, w której jest jedyną Polką na 400 pracowników. Firma świadczy usługi w zakresie elektryki, hydrauliki na terenie całej Wielkiej Brytanii.
Pochodzi z Rzeszowa, do Anglii przyjechała w 2008 r. Wcale nie musiała - miała dobrą posadę, ale była ciekawa świata, chciała się rozejrzeć, nabyć nowych doświadczeń, więc postanowiła zrobić sobie małą przerwę. Przyjechała na Wyspy tuż przed recesją. Pierwszą pracę dostała w agencji rekrutacyjnej, ale szybko ją straciła i to był dla niej szok. Podobnie jak angielski, jakim posługują się Anglicy w Manchesterze: trudno go zrozumieć nawet tym, którzy, jak ona, zdali z łatwością maturę z języka angielskiego. - Kolejne zajęcie to była praca w Burger Kingu na lotnisku. I tu, jeden jedyny raz podczas swojego pobytu w Anglii, spotkałam się z przejawami dyskryminacji i ksenofobii. Nie ze strony Anglików, ale innych imigrantów. Byłam jedyną białą kobietą z Europy, na dodatek niemuzuł-manką, która tam pracowała, i to moi współpracownicy zachowywali się w stosunku do mnie niewłaściwie - wspomina.
Potem były inne zajęcia, wreszcie przeprowadzka do hrabstwa Dorset. Tu mieszkał jej obecny mąż Jaromir, którego poznała przez internet. Jest w Anglii od 2005 r. Był agentem celnym na polsko-czeskiej granicy, kiedy ją zniesiono i zaproponowano mu pracę na granicy wschodniej, odmówił i postanowił spróbować swoich sił na Wyspach. Pracuje dla firmy produkującej oświetlenie przemysłowe. Trzy i pół roku temu urodziła im się córeczka, w sierpniu powitają na świecie kolejną dziewczynkę.
- Pracuję do końca lipca, chociaż mogłabym już teraz zostać w domu, ale cenię sobie pracę - mówi. - Dzisiaj czujemy się w Anglii naprawdę dobrze, chociaż początki były trudne. Zawsze takie są, kiedy człowiek nagle znajdzie się w obcym środowisku, wśród ludzi o innej mentalności, innej kulturze, ale z czasem przyzwyczailiśmy się. Więc dzisiaj żyjemy między Polską, w której została nasza rodzina, a Anglią, ale to w Anglii jest nasz dom - tłumaczy.
Brexitowi przyglądają się z wypiekami na twarzy, jakby oglądali mecz piłkarski. Bez strachu, bo uważają, że nie ma się czego bać. Uczciwie pracują w Anglii, płacą podatki, udzielają się w miejscowej społeczności. Znają swoje prawa wynikające ze statusu stałego rezydenta Wielkiej Brytanii.
- Anglicy nie chcą, aby Unia Europejska nimi rządziła, decydowała, jak mają żyć. Trzeba ich decyzję uszanować - przekonuje. Ale rozumie też koleżankę, Angielkę, samotną matkę, która boi się, że po wyjściu ze Wspólnoty ceny pójdą w górę, czy tych, którzy niepokoją się o przyszłość poza Unią, bo tak naprawdę nikt nie wie, co teraz będzie, czy Anglików dopadną kłopoty, czy może będzie im się żyło lepiej niż dotąd. - Nie wiedzą tego nawet sami politycy - przyznaje Joanna.
Oni z mężem mają w sobie spokój. Poradzą sobie. Nie wierzą też, że Wielka Brytania będzie się chciała pozbyć uczciwie pracujących, kompetentnych i zadomowionych przybyszów z Europy Wschodniej. Mają też cichą nadzieję, że Brexit zmusi Unię do przeprowadzenia reform, które przysłużą się również Polsce i Polakom. A co do przejawów niechęci w stosunku do Polaków, to incydentalne historie. Anglicy to otwarci, przychylnie nastawieni do imigrantów ludzie, a czarne owce znajdą się w każdej społeczności.
Według danych zebranych przez Oxford University Migration Observatory, Polacy to około 13 proc. ogółu obcokrajowców pracujących na Wyspach. Znajdują zatrudnienie w gastronomii, cateringu, hotelarstwie, przemyśle, budownictwie, wreszcie w handlu detalicznym. Statystycznie Polak pracujący na Wyspach zarabia 1300 funtów miesięcznie, znacznie poniżej średniej w Wielkiej Brytanii. Bo jeśli Brytyjczyk zarabia rocznie 27 tys. funtów, to Polak mniej niż 16 tys. Wniosek? Polacy nie pracują na najlepiej opłacanych stanowiskach, często poniżej własnych kwalifikacji, chociaż - jak wynika z badań - 90 proc. z tych, którzy zdecydowali się na emigrację, ma przynajmniej wykształcenie średnie, 30 proc. - wykształcenie wyższe. Instytut Sobieskiego wyliczył, że praca polskiej emigracji na Wyspach w latach 2014-2020 przyniesie brytyjskiej gospodarce prawie 64 mld euro zysków. Całkiem sporo.
Marcin, 43 lata, może pochwalić się wykształceniem średnim. Miał w Polsce dobrą pracę - był informatykiem, ale samoukiem, bez dyplomu wyższej uczelni. Tyle że w Stalowej Woli było dla niego za ciasno. Wszyscy młodzi uciekali, a to do Warszawy, a to do Wrocławia, a najlepiej jeszcze dalej - do Irlandii, za ocean, albo właśnie na Wyspy. On 10 lat temu osiadł w 200-tysięcznym mieście między Bristolem a Londynem. Dwa dni po przylocie miał już pracę załatwioną przez agencję. - Zmieniałem zajęcia często, z różnych przyczyn. Była praca w magazynie, różne fizyczne zajęcia. Pięć lat temu byłem nawet bezrobotnym - opowiada.
Ale kiedy już trochę okrzepł, postanowił zainwestować w siebie. Poszedł do college’u, szkolił język, robił różne uprawnienia. Wreszcie znalazł pracę w firmie medycznej, potem w zajmującej się ogniwami paliwowymi, teraz znowu obraca się w branży medycznej. Dobra praca, godne wynagrodzenie. - Odpowiada mi Anglia, ta mentalność: przyjazność w stosunku do obywateli, mniejsza biurokracja, mniej utrudnień, na które napotyka ktoś, kto chce coś zrobić. Na dodatek w Polsce drażniło mnie zaangażowanie Kościoła tak w życie publiczne, jak w politykę. Tu tego nie ma - opowiada Marcin.
Uważa, jak Joanna, że Brexit wcale nie zmienił wiele w życiu Polaków na Wyspach. Ludzie wciąż są przyjaźni. W sobotę, po tym, jak w piątkowym referendum Brytyjczycy zadecydowali, że nie chcą być w Unii, poszedł do pubu na mecz Polski ze Szwajcarią. Ubrał koszulkę z wielkim orłem na piersi i napisem „Polska”. Usiadł przy stoliku z jakimś Rumunem. Pił piwo, cieszył się, inni cieszyli się razem z nim. - Dwa lata temu, podczas piłkarskich MŚ, poszedłem do pubu na mecz Anglii z Włochami. Kiedy Włosi strzelili Anglikom bramkę, klaskałem. Nikt słowa nie powiedział, nie spojrzał bykiem - wspomina.
A co do Brexitu, wykazuje spokój. - Samo referendum nie jest przecież wiążące, jego wynik musi zatwierdzić jeszcze brytyjski parlament. Nie wiadomo, jak będzie - mówi. - Nie sądzę też, aby teraz Polacy masowo wyjeżdżali z Wysp, albo żeby byli narażani na jakieś szykany. Jeśli się zdarzają, to sporadyczne historie - dodaje.
Z badań Ośrodka Badań nad Migracjami Uniwersytetu Warszawskiego wynika, że aż 42 proc. z naszych rodaków nie wie ani kiedy wróci do kraju, ani czy w ogóle to zrobi. I trudno przypuszczać, aby po wyjściu Wielkiej Brytanii z Unii Europejskiej ta liczba drastycznie się zmieniła. Polacy aż tak bardzo nie przestraszyli się Brexitu.