Podróżowania najlepiej uczy brak pieniędzy
- Na każdą swoją wyprawę muszę pożyczać pieniądze od znajomych. Kiedy już wracam do domu, staram się jak najwięcej odłożyć z emerytury, by swój dług spłacić - mówi Krzysztof Kryza, podróżnik z Poznania.
Jak to jest, że poznańskiemu emerytowi, z nie najwyższą emeryturą udaje się zwiedzić ponad 100 państw na całym świecie?
Pieniądze są oczywiście istotne, ale najważniejsze są marzenia. Chęć podróżowania należy już w sobie pielęgnować od małego, jeszcze w szkole zdarzało mi się przewyższać wiedzą nauczyciela geografii. Ale zawsze ostrzegam: jeśli załapie się bakcyla podróżowania, to ciężko się żyje. Nie jestem Wojciechem Cejrowskim czy Martyną Wojciechowską. Na każdą swoją wyprawę muszę pożyczać pieniądze od znajomych, kiedy już wracam do domu, staram się jak najwięcej odłożyć z emerytury, by swój dług jak najszybciej spłacić i... znów się zapożyczam (śmiech).
Co z rodziną? Przecież ma Pan żonę i dzieci.
Wyszedłem z założenia, że w długie podróże wyruszę dopiero wtedy, kiedy będę miał ustabilizowaną sytuację rodzinną. Tak też zrobiłem, dopiero kiedy syn skończył studia, zacząłem realizować te bardziej ambitne plany.
Podróżowanie mimo wszystko nie jest tanią rozrywką, zwłaszcza jeśli obiera się cele takie jak Ameryka Południowa czy Indonezja, oddalone od Polski o tysiące kilometrów.
Tego się trzeba nauczyć, dlatego najlepszą szkołą jest brak środków (śmiech). Podczas każdego wyjazdu prowadzę dziennik, gdzie nie tylko zapisuję swoje spostrzeżenia, ale także prowadzę rozpiskę wydatków. Oszczędzać można na wiele sposobów, w zasadzie na palcach jednej ręki mógłbym zliczyć sytuacje, kiedy stołowałem się w restauracjach. Zdarzało mi się to tylko w Chinach czy Malezji, ale to były typowe „garkuchnie”. Istotny jest też nocleg, dlatego najczęściej śpię u tubylców, nawet w slumsach, jeśli ich mieszkańcy zapewnią mi dach nad głową.
Dziennie wydaje Pan około 25 dolarów.
Ale to wydatki łączne - na transport, który jest najdroższy, spanie oraz jedzenie. Żeby tak żyć, trzeba być jednak niezwykle otwartym człowiekiem, szybko nawiązywać kontakty, wtedy ludzie chętnie pomagają, i to przede wszystkim w krajach biednych.
Na których kontynentach życie podróżnika jest najdroższe?
Afryka jest stosunkowo droga, bo i możliwość spania tam w namiocie jest bardzo ograniczona. Taniej jest w Ameryce Południowej, zwłaszcza jeśli podróżuje się po niej rzekami. W ubiegłym roku wydałem 8-9 tys. zł z przelotami na trzy miesiące pobytu. Rzekami przypłynąłem ponad 6 tys. km.
Oprócz oszczędności ma Pan inne żelazne zasady, którymi kieruje się podczas odwiedzania kolejnych zakątków świata.
Za wszelką cenę staram się unikać miast. Po pierwsze, w erze globalizacji stają się one nieciekawe, jedno upodabnia się do drugiego, czuć wszechogarniającą komercjalizację życia. Po drugie, są one po prostu niebezpieczne, wiem to z doświadczenia, bo trzykrotnie zostałem napadnięty. Na trzech kontynentach - w Afryce, Ameryce Południowej i Azji miałem nóż przykładany do szyi. Za każdym razem traciłem niemal cały sprzęt, w tym aparaty i kamery. Udawało mi się zachować jedynie pieniądze, leki i paszport. Co ciekawe, bandytów udało mi się w Rio de Janeiro odnaleźć, ale sprzętu nie zdążyłem już odzyskać, bo został wcześniej sprzedany.
Gdzie Pan chował pieniądze?
Ukrywałem je w nogawkach. Ten patent do tej pory sprawdza się bez zastrzeżeń podczas długich podróży.
A ta najdłuższa to...
Siedem miesięcy na Fidżi i sąsiednich wyspach. Często spotykam na swojej drodze ludzi, którzy w podróży są rok i dłużej, ale nie potrafię ich zrozumieć.
Dlaczego?
Bo to jest nudne (śmiech). Optymalny czas to dwa, góra trzy miesiące, chyba, że często zmienia się miejsce pobytu. Nawet spędzając 45 dni na Fidżi, przy rajskich krajobrazach, po tygodniu człowiek zaczyna mieć dość tego miejsca. Widok palm, krabów i morza jest cudowny, ale jednak monotonny.
Więc nigdy nie miała miejsca sytuacja, w której pomyślał Pan: O, tu chciałbym zostać?
Nie, nie ma piękniejszego kraju niż Polska. Dla mnie najpiękniejszą podróżą jest kilkudniowa wyprawa rowerowa do Gdańska.
Ile czasu zajmuje Panu przygotowanie się do wyprawy?
Do podróży na Madagaskar przygotowuję się już od kilku lat i nadal nie udało mi się tam pojechać. Staram się za każdym razem planować w taki sposób, by zobaczyć kilka krajów, dlatego nie wystarczy kupić sobie jednego przewodnika np. po Zambii. Zawsze zaczynam od robienia notatek, które ze sobą zabieram, to z nich później czerpię wiedzę, bo komputer zostawiam w domu. Podobnie czynię zresztą z telefonem. Łączność ze światem podczas zwiedzania mnie po prostu stresuje, choć zdaję sobie sprawę, że przez moich bliskich i znajomych może to być odbierane jako zachowanie egoistyczne.
Więc co zabierze ze sobą doświadczony podróżnik?
W moim plecaku, którego waga nie powinna przekraczać 15 kg zawsze znajduje się około 150 przedmiotów. Zawsze zabieram dwie pary długich spodni turystycznych, nawet jeśli wybieram się do ciepłych krajów. Podstawą są też najwyższej jakości buty i mały namiot, jako zabezpieczenie. Bardzo pomocny jest też GPS, bo dzięki niemu oszczędza się bardzo dużo czasu. No i trudniej się zgubić.
Ma Pan takie doświadczenia?
Tak, pamiętam, że zgubiłem się na Borneo. Szukałem akurat noclegu. W końcu trafiłem do jednego z miejscowych hoteli, jednak cena 15 dolarów za noc mnie odstraszyła. Poprosiłem jednak o przechowanie plecaka, bo postanowiłem szukać dalej. Już po pięciu minutach od wyjścia na ulicę zorientowałem się, że nie będę potrafił odnaleźć miejsca, z którego przed chwilą wyszedłem, bowiem wszystkie szyldy były do siebie bardzo podobne. Dopiero po pięciu godzinach udało mi się wrócić do tego hotelu. Nauczyłem się wtedy, że warto w takiej sytuacji robić zdjęcia miejsc, do których chce się w obcym mieście wrócić. Jest jeszcze jedna rzecz, o której nigdy nie zapominam, to wizytówki, gdzie zapisany jest adres aktualnego pobytu. Już raz taka karteczka uratowała mi życie w Chinach.
Jak to się stało?
W małej chińskiej wiosce poznałem na lokalnym bazarze osoby, które poczęstowały mnie alkoholem, do którego dosypano specyfiku, po którym szybko straciłem przytomność. Dzięki wizytówce obudziłem się po kilkunastu godzinach w hotelu, gdzie byłem zameldowany.
Uzależnił się Pan od tej adrenaliny, dreszczyku emocji? To on jest wyznacznikiem planowania kolejnych wypraw?
Przede wszystkim lubię miejsce, gdzie jest dobre i tanie jedzenie (śmiech). Zwłaszcza kuchnia chińska i indonezyjska są moim konikiem. Z kolei na Syberii zjadłem tyle ryb, ile chyba przez całe życie nie byłem w stanie skonsumować. Zresztą wyprawa w głąb Rosji była jedyną, na którą nie wybrałem się sam. Wraz z dwoma kolegami dojechaliśmy samochodem do Jakucka, następnie udaliśmy się „drogą śmierci” do Tomtoru, a stamtąd ruszyliśmy ponad 600 km najpierw konno, a następnie korzystając z pontonu aż do Morza Ochockiego. Wielu ludziom wydaje się, że egzotyczne kraje Pacyfiku są bardziej nieosiągalne niż Syberia, tymczasem Rosja to prawdziwa szkoła życia.
Można ją zaliczyć tak z marszu, bez specjalnego przygotowania kondycyjnego?
Cztery lata temu, przed Bożym Narodzeniem potrącił mnie samochód. Miałem złamany kręgosłup. Długo nie wytrzymałem jednak, bo choć w góry już raczej nie pojadę, to po roku wymuszonej przerwy poleciałem na wyspy Tonga i Samoa. Oczywiście, warto dbać o kondycję, ale nie trzeba być żadnym wyczynowcem, by zdobyć świat. Mi wystarcza 20 km dziennie zrobione na rowerze (śmiech).