Po pierwsze - rozsądek. Woda to nie nasz żywioł
Rozmowa z Wiesławem Choroszuchą, wiceprezesem WOPR w Białymstoku.
Wystarczyło kilka ciepłych dni i nad wszelkiego rodzaju zbiornikami wodnymi pojawili się kąpiący. Państwo też przygotowują się do sezonu, bo niedawno ruszył nabór na kurs dla ratowników. Jak z zainteresowaniem?
Od 2 do 9 lipca będzie odbywał się kurs na stopień ratownika wodnego. Dzięki niemu kursanci uzyskają uprawnienia do samodzielnej pracy. Odbywać się będzie w naszym ośrodku szkoleniowym w Raj-grodzie. Dodam, że od 30 lat jest to jedyny tego typu ośrodek w Polsce. Niezależnie od tego kursu, pod koniec czerwca ruszy inny - na starszego ratownika wodnego, dla chętnych z całego kraju. Zainteresowanie naszym kursem nie jest najlepsze. Na razie mamy zapisanych około 20 osób. Wymagania są dość wysokie i to może zniechęcać. Ale praca ratownika dla tych osób, które lubią wodę, jest satysfakcjonująca, sprawia im dużo radości. Choć jest to praca bardzo odpowiedzialna.
Oprócz wysokich wymagań wobec ratowników, jakie mogą być inne powody zmniejszonego zainteresowania tym zawodem?
Taki kurs jest wyczerpujący fizycznie. Trwa siedem dni. Kursant powinien umieć dobrze pływać, przyjmujemy osoby, które są obeznane z wodą. Poznają sposoby ratownictwa, udzielania pierwszej pomocy przedmedycznej. Do tego zdobywają umiejętność korzystania z kajaków, łodzi ratunkowych, skutera. Bo jesteśmy bardzo dobrze wyposażeni w sprzęt. Młodzież dziś chyba mniej interesuje się sportami wodnymi. Poza tym w 2012 r. na podstawie rozporządzenia MSWiA wprowadzono tylko jeden stopień ratownika wodnego. Wcześniej był stopień młodszego ratownika i myśmy głównie bazowali na tych młodych, kilkunastoletnich ludziach, którzy robili tu uprawnienia. Oni się czuli dowartościowani, na pływalniach pełnili dyżury społeczne, a przy okazji mogli popływać. Umknęła nam więc bardzo ważna grupa, a co gorsza - najliczniejsza. Takich ratowników szkoliliśmy rocznie około 200. A po zmianie przepisów - około 30. Nie mówiąc już o tym, że przez to nasze dochody drastycznie spadły i gdyby nie pomoc wojewody podlaskiego i marszałka, to byłoby bardzo źle.
Fakt, że ludzie nie garną się do zawodu, odbije się też zapewne na bezpieczeństwie kąpiących. Już w ub.r. na wielu kąpieliskach w woj. podlaskim zabrakło ratowników.
Podobnie będzie teraz. Właścicielowi kąpieliska łatwiej wystawić tabliczkę „Kąpiel bez nadzoru ratownika”, choć to nieuprawnione. Braki w zawodzie biorą się przede wszystkim z tego, że wynagrodzenia są żenująco niskie, na poziomie sprzątaczki. Tymczasem praca ratownika jest znacznie bardziej odpowiedzialna. Poza tym ratownik musi nieustannie doszkalać się, fizycznie przede wszystkim - w pływaniu, w udzielaniu pierwszej pomocy. Samo uzyskanie uprawnień do pracy jest dość kosztowne. Kurs kosztuje około 1300 zł łącznie z wyżywieniem i zakwaterowaniem. Potem należy jeszcze uzyskać uprawnienia do udzielania pierwszej pomocy, co też trzeba zrobić w wyspecjalizowanej placówek. Koszt - około 600 zł. Żeby więc zostać ratownikiem, najpierw trzeba w siebie zainwestować. Niestety nie wszystkich na to stać.
Czy zatem korzystać z niestrzeżonych kąpielisk?
Jeśli już musimy, trzeba przede wszystkim zachować rozsądek. Należy pamiętać, że woda to żywioł całkowicie obcy dla człowieka. Wykluczona jest kąpiel po spożyciu alkoholu. Jeśli już koniecznie chcemy skoczyć do wody, to nie w zbiorniku, którego nie znamy. Nie wolno też skakać na głowę, jeśli już - to na nogi. Ze złamaną nogą jakoś można funkcjonować, ze złamanym kręgosłupem - już nie. Nie wypływajmy za daleko, a tylko tam, skąd damy radę wrócić. No i najważniejsza rzecz - nie pozostawiajmy dzieci bez opieki nawet tam, gdzie jest ratownik. Nic nie zwalnia rodzica z obowiązku bycia czujnym. W wodzie znajduje się kilkadziesiąt, a nawet kilkaset osób. Jeśli dziecko zniknie na chwilę pod wodą, to nikt tego nie zauważy. Kąpiel pod nadzorem ratownika jest bezpieczna. Odkąd pracuję, a jest to już 47 lat, nie wydarzył się w naszym regionie taki wypadek, żeby osoba utonęła z winy ratownika. Zawsze są to inne okoliczności: czy udar, czy nieostrożność.
Dużo się o tym mówi, a mimo to co roku dochodzi do tragedii. Co jest tego najczęstszą przyczyną?
Z reguły dochodzi do nich w miejscach niestrzeżonych, a do tego niebezpiecznych: czy to w gliniankach, czy różnego rodzaju wyrobiskach. Albo w rzekach, a trzeba brać pod uwagę, że rzeka w ciągu kilkunastu godzin może zmienić głębokość. Dno pracuje. Jednego dnia może mieć metr głębokości, drugiego - już dwa razy więcej. Może się też zmienić prąd.