Piotr Kupicha: Nie interesuje mnie świat celebrytów
To już piętnaście lat, od kiedy grupa Feel wywołała w Polsce „feelomanię” za sprawą piosenki „A kiedy jest już ciemno”. W rozmowie z nami wokalista Piotr Kupicha podsumowuje dotychczasowe sukcesy zespołu. A przy okazji zdradza, jakie samochody stoją w jego garażu.
Jak zdrowie?
Ostatnio grałem z kumplami w piłkę i zerwałem ścięgno achillesowe. Mam więc nogę w gipsie i chodzę o kulach. Przyznam szczerze, że przyda mi się poćwiczyć trochę górne partie mięśni.
Co z koncertami w tej sytuacji?
Te najbliższe będą się już mogły normalnie odbywać. Gips będę miał zdjęty już niebawem i potem czeka mnie rehabilitacja. Pozdrawiam wszystkich piłkarzy amatorów.
Tymczasem swoją premierę miała nowa piosenka Feela – „7 stan”. Co oznacza ten tytuł?
Na początku było „7 niebo”, co zresztą przewija się w tekście. To taki stan ducha, kiedy jest ci już wszystko jedno – kiedy osiągnąłeś wczasowy „peak”. Czyli kiedy jesteś na urlopie i w ten jeden dzień jest ci najlepiej na świecie. Wszystko ci smakuje, odgrzewana ryba, stare frytki i letnie piwo. Wtedy osiągasz właśnie ten siódmy stan.
Ty już masz to za sobą w tym roku?
Z moim Achillesem na pewno tak. (śmiech)
Singiel zapowiada wasz nowy album, który ma się ukazać jesienią. Poprzedni był wydany aż jedenaście lat temu. Dlaczego kazaliście fanom tak długo czekać na jego następcę?
W międzyczasie wydaliśmy w 2016 roku jeszcze „Feel – The Best”. Tam było kilka zremasterowanych starszych piosenek z naszych poprzednich płyt, ale też dołożyliśmy siedem premierowych nagrań, w tym „Twoje włosy rozwiał wiatr”, które do dzisiaj gramy na koncertach, bo ma swoje grono zagorzałych fanów.
Ludzie nadal chętnie przychodzą na wasze występy?
Po tych piętnastu latach działalności świetnie komunikujemy się z publicznością poprzez naszą muzykę. Wielu naszych fanów porodziło dzieciaki i razem z nimi przychodzi na koncerty Feela. Serce nam rośnie z tego powodu. Może nie jesteśmy tak mocno osadzeni w polskim show-biznesie jak kiedyś, ale już tego nie potrzebujemy. Mamy jednak dużą rzeszę fanów, z którymi podczas występów świetnie się rozumiemy.
Koncerty są dla was ważniejsze niż nowe płyty?
Koncerty są niezwykle istotne. Ale cieszymy się, że zebraliśmy się wreszcie razem i powstał nowy materiał w studiu. Bardzo prawdziwy, bardzo żywy. Zaprosiliśmy kilku gości, choćby Sebastiana Riedla czy Jerzego Styczyńskiego z Dżemu. W efekcie powstała płyta bluesowo-rockowo-popowa. To taki powrót do korzeni zespołu Feel.
Czyli będzie trochę inny album od poprzednich?
Będzie przede wszystkim gitarowy. Mocno nasycony śląskim charakterem.
Pewnie przysłużyła się wam pandemia. Koncerty zostały wstrzymane i mieliście czas na pracę w studiu?
To prawda. Cholerna pandemia – dobra pandemia. Zaczęliśmy się spotykać i grać. A potem był czas, żeby wszystkie te pomysły zarejestrować w studiu.
Powiedziałeś ostatnio: „Nowa płyta nie musi się przełożyć na sukces i sprzedaż, ale musi być moja, ode mnie”. Skąd takie nastawienie?
Potwierdzam to w stu procentach. Zależy nam, żeby ta płyta była prawdziwa. Dojrzałem do tego, aby stworzyć taki materiał. Żeby to, co znajdzie się na tym albumie, zostało na dłużej w pamięci słuchaczy. Dlatego nowe numery nie są robione na zamówienie przez znanych producentów, tylko to przede wszystkim my maczaliśmy w nich palce. Takie piosenki są jak film „Przeminęło z wiatrem” – nigdy się nie zestarzeją. Zauważyliśmy po naszych fanach, że najbardziej lubią utwory bazujące na „żywych” instrumentach. To jest dla nas klucz do dobrego grania przez kolejne lata.
Kiedyś stwierdziłeś, że najlepiej ci się tworzyło, kiedy wokół była „Afryka dzika”. Czyli szaleństwo zwane „feelomanią”. Gdzie dzisiaj szukasz inspiracji?
Ona przychodzi sama. Ja już jej specjalnie nie szukam w jakichś momentach uniesienia. To naturalne. Po prostu zmienił mi się PESEL. Ta nowa płyta pokaże na co nas stać.
Wspomniałeś o swym śląskim pochodzeniu. Kiedy wyznałeś: „Ta ziemia jest dla mnie ważna”. Co to oznacza?
To, że wychowałem się w pewnej kulturze i całe moje życie jest splecione z tymi ludźmi. Bardzo lubię taką stronę internetową Godojponaszemu na Facebooku. Pieję ze śmiechu, kiedy oglądam zamieszczane na niej filmiki. Ciężko jest wyjść z tej kultury. Ona jest mocno we mnie na dobre. Mam tu na myśli śląską kulturę, w tym i bluesa. Wszyscy się tu wychowaliśmy na piosenkach zespołu Dżem. Bardzo lubię Śląsk i ludzi, którzy stąd pochodzą.
Jakie cechy typowego Ślązaka odkryłeś u siebie?
Upodobanie do życia z dnia na dzień. Mówienie tego, co się myśli, prostolinijne spojrzenie na świat i nie kombinowanie. To, że kiedy przychodzi pora obiadu, to nie mówię „Chodźcie, idziemy na lunch”, tylko „Chodźcie, idziemy na kebaba”. (śmiech)
Takie nastawienie do życia pomaga w show-biznesie?
Na pewno pomaga schowanie się przed tym całym światem pełnym blasku i blichtru. Dzięki temu łatwiej jest zebrać myśli i siły, żeby tworzyć. Bo kiedy jesteś takim kolorowym pawiem cały czas, to tkwisz po uszy w tym show-biznesie i zapominasz o tym, co najważniejsze. Mieszkanie na Śląsku pozwala na dystans do tego wszystkiego i skupienie się na tworzeniu muzyki. My postawiliśmy teraz właśnie na to.
Trudniej było wam zaistnieć na polskiej scenie ze względu na to, że jesteście spoza Warszawy?
Nam się udało bez problemu. Wiatr powiał w żagle mocno i jesteśmy dobrze znani w muzycznym światku. Trzeba jednak temu cały czas pomagać. Kiedy nie jesteś non-stop na świeczniku, to trzeba nieustannie coś nagrywać i wydawać. Coś na miarę zespołu Feel. (śmiech)
Gracie w tym samym składzie już ponad piętnaście lat. Jak to możliwe, że trzymacie się razem tyle czasu?
Pewnie zdecydowały o tym nasze cechy charakteru. Jeśli jest niepokój w głowach muzyków, to prowadzi do konfliktów. Jeśli jest porządek – to pracuje się dużo łatwiej.
Muzycy zazwyczaj kłócą się o kobiety i pieniądze. Was to ominęło?
O kobiety już się nie kłócimy. O pieniądze – czasem jeszcze tak. (śmiech)
Nigdy nie rzucaliście się na siebie z pięściami?
Było kiedyś tak. Graliśmy koncert, jeden gitarzysta zagrał swoją solówkę i zebrał brawa od publiczności. Miał drink na wzmacniaczu, więc sobie go wypił. Było mu jednak mało i poszedł na drugą stronę sceny – czyli naruszył obszar drugiego gitarzysty. Wypił jego drink i wrócił na swoją stronę. Kiedy wróciliśmy do garderoby, chłopaki rzucili się na siebie z pięściami. Skończyło się jednak na kolejnym drinku. (śmiech)
Jakim jesteś liderem?
Lubię to swoje liderowanie. Stoję na czele sceny i śpiewam. Do tego trzeba się przyzwyczaić i praktyka jest tutaj dość istotna. Trzeba się zamknąć w swoim „kokonie” i objąć całą publiczność. Oczywiście wiem, że z tyłu jest „zespół mistrzów”. Rozmawiam z widzami poprzez muzykę i testy. Czasem rozpoczynam z gitarą akustyczną – i wtedy robi się fajna aura koncertu.
Pierwszy wielki sukces odnieśliście na festiwalu w Sopocie w 2007 roku za sprawą piosenki „A kiedy jest już ciemno”. Jak się pisze taki przebój?
Zrobiłem to chyba jeszcze na studiach. Uczyłem się na Politechnice Śląskiej i przesiadywałem w dwóch klubach – w Kredensie i w Wahadle. Szczególnie lubiłem bywać w tym pierwszym. I pamiętam, że tam na serwetce zacząłem spisywać swoje myśli, które ułożyły się potem w tekst „A kiedy jest już ciemno”. Kiedy pojechaliśmy z tą piosenką na festiwal w Sopocie, okazało się, że trafiła idealnie w swój czas i miejsce. Ten utwór miał dużą siłę przebicia – ale nie uważam, żeby „7 stan” był gorszy. Ale to właśnie czas i miejsce mają ogromne znaczenie dla tego, czy dany utwór staje się przebojem czy też nie.
Zabolały was wtedy oskarżenia o plagiat?
Ja byłem w takim amoku, że niewiele z tego pamiętam.
Nikomu nieznany zespół ze Śląska został wtedy wpuszczony na salony. Jak was przyjęto?
Myślę, że nas lubiono. Bo byliśmy właśnie ze Śląska, czyli takie swoje chłopaki. Graliśmy gitarowo, a więc żywo i energetycznie. Do tego dobrze się bawiliśmy, bo byliśmy bardzo młodzi. Stąd szybko narodziła się „feelomania”. Po tych piętnastu latach cieszymy się, że są z nami fani, którzy towarzyszą zespołowi od początku. Mam nadzieję, że dzięki nim będziemy mogli zapisać kolejne piętnaście lat na kartach naszej historii.
Wielki sukces „A kiedy jest już wszystko jedno” sprawił, że przez kolejne pięć lat byliście niemal nieustannie w trasie koncertowej. Jak sobie z tym poradziliście?
Nic z tego nie pamiętam. (śmiech)
A tak na serio?
Najpierw było Ich Troje, potem Feel. Teraz jest Dawid Podsiadło. Chociaż on wybrał inną taktykę – daje rzadziej koncerty, ale za to w dużych salach. My jeździliśmy po całej Polsce. Z czasem zacząłem nawet mylić te miejscowości. Wychodziłem na scenie w Bydgoszczy i wołałem: „Cześć Białystok!”. (śmiech) Byliśmy wtedy bardzo młodymi chłopakami – mieliśmy zaledwie po 28 lat. Ale mieliśmy w sobie power i dawaliśmy jakoś radę.
Czasem podobno po koncercie trzeba było dla ciebie wzywać karetkę pogotowia. To prawda?
Raz czy dwa razy tak się zdarzyło. Musiałem dostać jakiś zastrzyk, bo po prostu nie wyrabiałem. Ale następnego dnia znowu wskakiwałem na scenę.
Popularność wam uderzyła do głowy?
Oczywiście. Palma nam wtedy odbiła – nie ma dwóch zdań. Bo żyliśmy na takich obrotach, że to musiało się wydarzyć. Pamiętam, że wracałem do domu, rzucałem wszystko i od razu jechałem na dwa dni na motor, żeby się zresetować. Co to w ogóle był za świat? Żyłem wtedy na jakiejś innej planecie.
Co było szczytem waszego szaleństwa w tamtym czasie?
Działy się różne rzeczy. Raz otworzyłem drzwi do pokoju kolegi kopniakiem, innym razem któryś z chłopaków tańczył na rurze w klubie go-go. Nigdy jednak nie sięgnęliśmy po narkotyki, bo to nas kompletnie nie interesowało. Ja jestem całkowitym tego przeciwnikiem. Czasem sięgaliśmy po drinka, żeby wypić go z jakąś panną. Tak po prostu do towarzystwa: siedzimy z chłopakami i pojawiają się jakieś fanki. Lubiłem wtedy flirtować, ale stawiałem zdecydowane granice. Moją odskocznią był motor. Cud, że się nie zabiłem. Najważniejsza była jednak muzyka. Ona zawsze we mnie była i prowadziła mnie za rękę.
Podobno czasem lataliście helikopterem na koncerty.
Bardzo często. Wynajmowaliśmy helikopter albo samolot. Ale to było tylko w pierwszych latach naszej działalności, kiedy nastąpił wielki boom na Feela.
Czułeś się wtedy gwiazdą rocka?
Raczej nie. Byliśmy w takim amoku, że nie ogarniałem tego, co się wokół mnie dzieje.
Kiedy Feel odniósł ten wielki sukces, byłeś już żonaty i właśnie urodziło ci się dziecko. Jak sobie z tym radziłeś?
Dziecko się urodziło – a ja pojechałem na kilka lat w trasę. Byłem więc nieobecny w jego życiu. Ojcostwo znajdowało się wtedy poza moim zasięgiem. Dziś oddałbym życie za swoje dzieci. Kiedyś tak nawet powiedziałem w wywiadzie: „Chcecie moje serce, to je bierzcie. Ja już przeżyłem swoje życie i mógłbym nim obdzielić kilka osób”.
Twoje ówczesne małżeństwo rozpadło się. To było efektem sukcesu Feela?
Nie chciałbym tego tak postrzegać, żeby nie umniejszać tego, co wtedy osiągnęliśmy. Stało się tak a nie inaczej, bo wskoczyliśmy z zespołem na taki poziom, z którego nie było już odwrotu. Odbiło mi – i leciałem. „Lecę bo chcę, lecę bo życie jest pyszne” – myślałem.
Ale podobno rozstałeś się z żoną w pokojowy sposób?
Absolutnie tak. Teraz jestem cały czas obecny w życiu dzieciaków. Pomagam byłej żonie i mamy świetny kontakt. Myślę, że jestem super tatą.
W końcu „feelomania” się skończyła. To było dla was bolesne?
Nie. To było potrzebne. Musieliśmy się zatrzymać, bo gdyby tak się nie stało, to dzisiaj byłbym już skremowany.
Mieliście kiedyś taki moment, że myśleliście o zakończeniu działalności zespołu?
Nie. Bo jesteśmy mocno skupieni na muzyce. Ja jestem wychowany na prostych akordach, na klasycznej gitarze, na koncertach w katowickim Spodku. Dlatego nie mam problemu z tym czy będę wyżej czy niżej. Czy będę brał za koncert mniej czy więcej. Dla mnie po prostu najważniejsza jest muzyka. Bardzo ją kocham i doceniam.
Dzisiaj jesteś już dojrzałym facetem po przejściach. Co sprawia, że granie nadal cię kręci?
Z tym się trzeba urodzić. Ja mam muzykę w genach. Właściwie do dzisiaj jestem naturszczykiem: nie potrafię kalkulować i myśleć o zespole w kategoriach show-biznesu. Nie interesuje mnie świat celebrytów, te wszystkie przebieranki i kolorowe piórka. To wszystko jest mi zupełnie niepotrzebne. Kiedy grasz w zespole, muzyka musi być w tobie. Pokazujemy to na naszej nowej płycie.
Z biegiem lat zapał do imprezowania opadł w waszym przypadku?
Pewnie. Dziś nie chce się nam już imprezować. Teraz przenosimy naszą energię na koncerty. Od 2016 roku, kiedy wypuściliśmy piosenki „Swoje szczęście znam” i „Gotowi na wszystko”, znów zaczęły się dla nas złote czasy. Graliśmy bardzo dużo koncertów – to było takie nasze drugie otwarcie. Niestety pandemia to przerwała.
Co dzisiaj robicie po koncertach?
Wypijamy w hotelu po browarze i idziemy spać. Generalnie lubimy swoje towarzystwo i nie potrzebujemy nikogo z zewnątrz, żeby spędzić sympatyczny wieczór.
Jeśli na ciebie spojrzeć, to trzeba przyznać, że mimo upływu lat prezentujesz się niczym młodzieniec. Jak ci się to udaje?
Nie żrę tyle. (śmiech) Wszystko polega na jedzeniu. A to kupię sobie batonika na stacji benzynowej, a to pójdę na frytki. I potem są tego skutki. Dlatego trzeba jeść domowe jedzenie i dzielić porcje na pół.
A na siłownię chodzisz?
Jasne. Bardzo lubię ruch. Czasem się do tego zmuszam, ale wiem, że to jest potrzebne, aby przepona mogła poprawnie pracować. Dla wokalisty to niezbędne.
Kiedyś byłeś wielbicielem chodzenia po górach.
Cały czas jestem. W tym roku planowaliśmy wejść z dzieciakami na Rysy, ale niestety plan został pokrzyżowany przez Achillesa. (śmiech)
Cztery lata temu ożeniłeś się ponownie i doczekałaś się córki. Jak teraz godzisz życie rodzinne z graniem w zespole?
Teraz świadomie moja rodzina jest poza zasięgiem mediów. Nikt nas nie śledzi i nie podgląda. I okazuje się, że poza tym całym show-biznesem żyje się dużo spokojniej i prościej. Mamy swój własny świat. Kiedy do niego wkraczam, zostawiam za drzwiami pracę. Dlatego żyję zupełnie normalnie i bardzo doceniam te domowe momenty. Że możemy zwyczajnie funkcjonować jak wszyscy w Polsce. Bez blasku fleszy.
Jaki jest Piotr Kupicha w domu?
Jestem chyba fajnym tatą. Odziedziczyłem to po swoim ojcu. Lubię spędzać czas z dzieciakami. Czas nas uczy pokory. To klucz do mojego obecnego szczęścia.
Żona akceptuje twoją nietypową pracę?
Tak. Sama ma salon kosmetyczny w Katowicach, który bardzo dobrze prosperuje. Zabiera jej to więc mnóstwo czasu. Oczywiście pomagam jej ile mogę. Kiedy ona zajmuje się salonem, ja w tym czasie mogę się zająć muzyką. I wszystko dobrze funkcjonuje.
Jak poznaliście się z Eweliną? Była fanką Feela?
Nie. Była po prostu piękna. Tak się poznaliśmy. (śmiech)
Dzieciaki pójdą w twoje ślady?
Niewykluczone. Starszy syn ma siedemnaście lat i jest didżejem. Średni gra na gitarze i na klawiszach. A Jagoda jest wokalistką. Oczywiście światowej sławy. (śmiech)
To chyba trzeba będzie poszerzyć niebawem skład Feela?
Jak najbardziej.
Wspomniałeś, że twoim hobby jest motoryzacja. Czym dzisiaj jeździsz?
Bardzo lubię stare samochody. Mam mustanga i mercedesa R129. Moim oczkiem w głowie jest porsche 911 ostatni model 993. Lubię też bmw e39 z 2001 roku. To takie perełki w mojej kolekcji. Kiedy moja prababcia pierwszy raz w życiu zjadła banana, powiedziała: „Boże, to jest boskie!”. Takie samo się reaguje po pierwszej przejażdżce którymś z tym samochodów. Oczywiście wymagają one czułości i tego, by często zmieniać im olej.
Masz miejsce, aby te wszystkie auta zaparkować?
Jasne. Mam garaż.
Podobno lubisz inwestować w nieruchomości. Dobrze jest mieć w show-biznesie taki back-up?
To prawda – mam kilka mieszkań, które wynajmuję. To łatwy pieniądz. Kiedy ma się fajnych ludzi, to oni tylko robią ci raz w miesiącu przelew. I jest na waciki. (śmiech) Kiedy w pandemii nie można było grać koncertów, doceniłem jednak tę formę zarobku. Przede wszystkim jednak jestem twórcą zarejestrowanym w ZAIKS-ie i stąd mam regularne wpływy. Podsumowując: kocham ZAIKS i STOART. (śmiech)