Perypetie małżonków z nożem
Zbigniew S. dostał szału, gdy nietrzeźwa żona Anna nazwała go wulgarnym słowem na literę „s”. Nóż o 14-centymetrowym ostrzu wbił jej w serce. Za próbę zabójstwa usłyszał wyrok 6 lat więzienia.
Gdy nieprzytomna Anna karetką została przewieziona do szpitala Jana Pawła II, lekarze spojrzeli na siebie bezradnie. Wiedzieli, że od zranienia pacjentki minęło kilkadziesiąt minut i z każdą chwilą maleją jej szanse na przeżycie, bo nóż przebił klatkę piersiową i uszkodził serce 56-latki.
Aż dziw, że kobieta nie zmarła na miejscu tragedii. Już to z punktu widzenia medycyny można było uznać za cud. Lekarze nie mieli wątpliwości, że to nietuzinkowe zdarzenie, kiedy na stół operacyjny trafia żywa osoba, której ktoś wbił ostrze o długości 14 cm.
Rozpoczęła się długa walka o życie konającej kobiety. Mimo fatalnych prognoz Anna przeżyła operację. Ze szpitala wyszła dwa tygodnie później.
Małżonkowie od 35 lat
Jak się ma 35 lat stażu małżeńskiego, to ludzie wiedzą o sobie wszystko. Anna i Zbigniew przez ten wspólny czas nie dorobili się majątku, a jedynie pięciorga dzieci.
Córka pracowała w Anglii, trzej synowie także byli już na swoim, jeden mieszkał za Krakowem, dwaj blisko rodziców, a najmłodszy, Kamil, zajmował nieduży pokój w ich mieszkaniu w Nowej Hucie.
Lokal socjalny o powierzchni 57 mkw. ma ciemną łazienkę, kuchnię, dwa pokoje, przedpokój. Małżonkowie znaleźli tu przystań po tym, jak Zbigniew nieopatrznie zostawił niedopałek papierosa, od którego spaliło się poprzednie mieszkanie przy ul. Krowoderskiej. Niewiele zostało do ratowania.
Małżeńskie dialogi
Właściwie to Anna utrzymywała rodzinę. Była sprzątaczką i zarabiała grosze. Zbigniew przed laty dorabiał w Hucie im. Lenina, potem był kierowcą, elektrykiem, sprzedawał obwarzanki i nawet przez kilka lat miał fuchę w myjni Komendy Wojewódzkiej Policji przy ul. Mogilskiej. Po utracie pracy zbierał złom, butelki i utyskiwał na zdrowie. Raz wypadł przez okno i uszkodził nogę, praca w policyjnej myjni źle działała na jego stawy kolanowe. Życie mijało małżonkom na spożywaniu trunków i awanturach, które zaczęły przybierać ostrzejszą formę.
Przeważnie to Anna rozpoczynała kłótnie i w zależności od nastroju miała w tej materii dwa dyżurne tematy. Pierwszy dotyczył postawy Zbigniewa w sprawie zarabiania na życie i dbania o budżet rodziny.
- Ty chu..., wziąłbyś się wreszcie do pracy, bo ileż mogę utrzymywać takiego jeb...go gnoja! Nie będziesz u mnie żarł - zagajała tytułem wstępu.
- Spier.., dziwko, szmato, pijaczko - mąż ripostował zgodnie z utartym zwyczajem.
Anna sięgała wtedy po drugi zestaw obowiązkowych obelg i nazywała męża sk...synem. To za każdym razem wywoływało furię Zbigniewa. Swoją 78-letnią schorowaną matkę kochał i szanował. Ona odwdzięczała mu się drobnymi sumami.
To z kolei powodowało, że chwiało się mocne zwykle przekonanie Anny, że jej życiowy partner jest od niej całkowicie zależny finansowo. Gdy już z ust małżonków padły tak dobrze znane im kwestie, niczym doświadczeni aktorzy w teatrze życia przystępowali do konsumpcji alkoholu.
Wymieniali obelgi i ciosy
Wtedy zwiększała się gama wulgaryzmów (ze strony Zbigniewa) oraz poziom krzyku (ze strony Anny). To znowu, niczym za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, wywoływało reakcję udręczonych sąsiadów. Od razu dzwonili na policję. Zdarzyło się jednak i tak, że Zbigniew nie mając argumentów słownych w szermierce na słowa z pijaną żoną, tracił poczucie równowagi i sięgał po ostateczny argumentw dyskusji, czyli nóż. Raz wbił go Annie w plecy, kilka miesięcy później w udo, a innym razem w brzuch. Po opatrzeniu ran żona wracała do dawnego rytmu dnia. Policji nie zawiadamiała o incydentach, bo uważała, że to jej prywatna sprawa.
Czasem oddawała ciosy. Raz walnęła Zbigniewa garnkiem, pół roku później dachówką podbiła mu oko, kiedyś rozbiła mu butelkę na głowie. Też czasem miała moc w rękach.
Kłótnia i nóż w serce
W tamto kwietniowe popołudnie kłócili się z kilkugodzinnymi przerwami pięć razy. Jeden syn spał pijany w fotelu, więc nie widział jaki był tragiczny finał ostatniej awantury. W każdym razie Zbigniew, obrażony słowem na literę „s” nie wytrzymał i wbił Annie nóż w samo serce.
Zauważył w przedpokoju cztery krople krwi, dość niewiele, jak na taką ostra akcję, więc przekonany, że nic się nie stało wyszedł z mieszkania i udał się na przystanek tramwajowy.
Miał plan, by odwiedzić mamę, ale do celu nie dotarł. Słyszał z oddali sygnał karetki pogotowia i nawet pomyślał, że pewnie jadą po Annę. Myśli nie rozwinął, bo wyrosło przed nim dwóch mundurowych i poprosiło do radiowozu. Chętnie skorzystał z darmowego transportu. Trzeźwiał na komendzie, gdy w tym czasie lekarze ofiarnie ratowali Annę. Nie przyznał się do próby zabójstwa i opowiadał, że chciał tylko nastraszyć żonę, potknęła się, zatoczyła, nadziała na ostrze, a on potem rzucił nóż do kuchni.
Konającą znalazł jeden z sąsiadów, który wszedł do mieszkania, bo drzwi były otwarte. Tamował krew z rany, wezwał pomoc, uratował. Anna nic wtedy nie mówiła, a tylko przewracała do góry oczami. Była we wstrząsie krwotocznym - straciła 3 litry krwi. Nadludzkim wysiłkiem ją odratowano. Biegły wykluczył przypadkowe nadzianie się na ostrze.
Skazany na 6 lat
Matka, synowie i żona odmówili składania zeznań jako osoby najbliższe. Sąd Okręgowy w Krakowie przyjął, że Zbigniew S. pod wpływem emocji chciał zabić swoją żonę i tylko wyjątkowy przypadek sprawił, że Anna S. przeżyła, mimo długiego czasu, jaki upłynął od zadania ciosu do operacji. Sąd skazał oskarżonego na 8 lat więzienia. Za okoliczność łagodzącą przyjęto, że Anna S. wybaczyła mężowi i chciała, by już wrócił do domu. - Mama za tatą tęskni - zeznał najmłodszy syn.
Obciążające było to, że zostawił ranną bez pomocy. To świadczyło, że miał zamiar zabójstwa, bo nie ratował żony.
Już w sali sądowej Zbigniew S. deklarował, że ciągle kocha Annę. Skuteczna okazała się jego apelacja od wyroku, bo Sąd Apelacyjny w Krakowie nadzwyczajnie złagodził mu wymiar kary do 6 lat. Ten wyrok jest prawomocny.