Paweł Passini: Wszystko zaczęło się od opowieści cioci Poli
- Jeśli w kogoś wierzę, to w przyszłe, młode pokolenie - mówi Paweł Passini, reżyser teatralny.
„Burza” to swoisty testament Szekspira, rozliczenie. Z czym pan się rachuje, czym ona jest dla pana?
Szekspir porusza w tej sztuce sprawę, która jest bardzo istotna również dla mnie, mówi o tym, że kresem czarów jest rozczarowanie. Prospero musi się wycofać, aby świat mógł trwać. Nie tylko abdykuje jako czarodziej i samozwańczy władca - Ariel i Kaliban to duchy i rdzenni mieszkańcy wyspy - ale również prosi o wybaczenie. To jest ta najtrudniejsza rzecz, która dotyczy również nas, współtworzących współczesną cywilizację, za którą również ponosimy odpowiedzialność.
Płot, który odnajdujemy na scenie, dzieli świat na lepszy i gorszy?
Być może zapowiada coś, z czym się będziemy mierzyć przez najbliższe lata: konieczność przemyślenia stanu posiadania i podziału pewnych zasobów, miejsc, które zajmujemy. Ale Prospero musi przeprosić nie tylko Ariela i Kalibana oraz tych, których uwięził w czasie sztormu. Myślę, że jego największa wina dotyczy Mirandy, jego córki, to właśnie to pokolenie, osób młodych, najbardziej mnie interesuje, ono urodziło się w świecie opowiedzianym, zaprojektowanym przez rodziców. Oczywiście dotyczy to w pewnej mierze każdego pokolenia, ale mam wrażenie, że tego jakoś szczególnie. Jak sobie myślę o świecie, z którego ja się wywodzę, a urodziłem się w 1977r., gdzie pewne priorytety były oczywiste i porównuje go ze światem, w którym będą dorastać moje dzieci, to czuję, że będą musiały zbudować go na nowo.
Podobnie jak dziewczyna, która dorastała na samotnej wyspie i świat zna tylko z opowieści ojca?
Ona stanowi jakiś straszliwy eksperyment Prospera. Uciekł od świata, od życia, żeby ratować siebie i dziecko przed śmiercią, co jest zrozumiałe, ale współcześnie też się odcinamy, tłumacząc naszym dzieciom, że ci, których widzimy za oknem to są jacyś „oni”. W tych dzieciach jest właśnie nadzieja, bo ostatecznie jesteśmy wszyscy sobie potrzebni, trzeba będzie kiedyś do siebie wrócić. O tym też jest ten spektakl; jeśli na kogoś liczę, to nie na Prospera, ale na Mirandę, na przyszłe pokolenie.
W spektaklu ma szansę wykrzyczeć wprost wszystkie swoje emocje i pragnienia. U Szekspira jej nie miała.
Ten współczesny, Szekspirowski monolog napisał Artur Pałyga. On w pewien sposób „rozmawia” z innym tekstem, „Łaknąć” Sarah Kane. To był dla nas ważny punkt odniesienia, świat zbudowany z pragnień, to, że sami jesteśmy z nich utkani. Miranda mówi o tym, czego by naprawdę chciała, czego sądzi, że powinna chcieć, czego inni oczekują, by pragnęła... Dąży do punktu, w którym to wszystko się rozpłynie, aż pada to ostatnie pragnienie bycia znalezioną, czyli tak naprawdę, bycia czyimś pragnieniem. Za horyzontem „Burzy” zawsze jest drugi człowiek, jak wzniosła i niezwykła nie byłaby samotność. Właśnie dlatego jesteśmy w stanie się wyrzec czarów, by odnaleźć drugą osobę.
Ale na horyzoncie zostaje ktoś bardzo samotny, kto nie ma udziału w lepszym świecie, który nastaje po przebaczeniu… Ktoś zwany pomiotem, kto jest odrażający, głupi, wstrętny, zły, nieludzki.
Pozwoliliśmy sobie na to, by o Kalibanie nie myśleć, odczłowieczyć go. Podobnie nie myślimy o ludziach, którzy toną na Morzu Śródziemnym, niemalże u stóp tych, którzy piją kawę w przybrzeżnych kafejkach, bo mają to szczęście, że urodzili się dwa tysiące kilometrów dalej na północ. Wszystkie postacie klęczą przed widownią, prosząc o przebaczenie, ale wiadomo, że dopóki Kaliban wisi na tym płocie, to żadnego przebaczenia nie będzie, bo trudno się z czymś takim pogodzić. Mam nadzieję, że nigdy nie będziemy w stanie tego zrobić. Na końcu Prospero zrzuca maskę, oddaje się w ręce widzów i wtedy mówi ustami samego Szekspira. Jego obecność jest na tyle istotna, że namówiłem Mariusza Bonaszewskiego, żeby w czasie spektaklu przeprowadził nas przez teksty, które biegną po Szekspirowskiej ścieżce szaleństwa. To próba znalezienia tego, co leży u podstaw żądzy władzy, sławy, obłędu oraz zrozumienia jak one w człowieku kiełkują i jak nim powodują na różnych etapach życia. Nie jesteśmy w stanie tego dostrzec, orientujemy się pod koniec, jak w monologu Jakuba z „Jak się wam podoba”, gdy już jesteśmy „bez zębów, oczu, smaku, bez wszystkiego”.
Przeszłość jest prologiem, mówi Szekspir, dla pana jest ona wciąż aktualna, do przepracowania. Jak rodzinne historie zainspirowały „Kryjówkę?”
Ten spektakl jest próbą zmierzenia się ze skomplikowaną tożsamością polskich Żydów, tych, którzy tutaj zostali. Gdy byłem dzieckiem, nie miałem pojęcia, co to znaczy, wiedziałem tylko, że nie chodzę do kościoła, a moi koledzy tak. Potem, gdy kończyłem podstawówkę, do szkół weszła religia i ten podział stał się jeszcze bardziej widoczny, ale nikt o tym nie rozmawiał, tematu nie było, poza jakiś wyzwiskiem rzuconym na podwórku, którego też do końca nie rozumiałem. Takich osób jest dużo. W moim przypadku żydostwo sprowadzało się do opowieści dziadków i ich znajomych, a wśród nich Apolonii Starzec. Była dla mnie ciocią Polą. Gdy do Polski przyjechał Polański kręcić „Pianistę”, pokazywała odtwórcy głównej roli, Adrienowi Brody, jak wyglądało wyjście z getta przez sąd. Chodziła tamtędy wiele razy.
Co opowiadała ciocia Pola?
Powracała do tej historii wielokrotnie: gdy miałem siedem, trzynaście, dwadzieścia i więcej lat; była to opowieść o wielkiej, polskiej aktorce, Irenie Solskiej, która uratowała ją i kilkanaście innych żydowskich dziewczyn. Rozwoziły po Warszawie wełnę, a z niej damy z towarzystwa robiły swetry, które Solska następnie sprzedawała, dzięki czemu udawało jej się utrzymać siebie, ukrywane dziewczyny i jeszcze pomóc paniom, które szyły. Ciocia mawiała: „Kiedyś zrobisz o tym spektakl”. Słyszałem to od dzieciństwa. Potem, wspólnie z Patrycją Dołowy, autorką scenariusza, uznaliśmy, że spróbujemy opowiedzieć o naszych tożsamościowych poszukiwaniach. Przypomniałem sobie wtedy tę historię o Irenie Solskiej.
I jak było na początku?
Trudno. Nikt nie chciał o tym opowiadać, nawet rodzina Solskiej. Nie mogłem się pogodzić z tym, że tak ważna i niesamowita część jej życiorysu jest zupełnie nieznana. To druga, obok Heleny Modrzejewskiej, wybitna polska aktorka, gdy Wyspiański pisał „Wesele” wiedział, że to ona będzie grać Rachelę czy Joasa z jego „Sędziów”. Wydało mi się nieprawdopodobne, że jako starsza, chorująca na Parkinsona pani z narażeniem własnego życia ratowała inne kobiety i nikt nie chce o tym mówić. Zaczęliśmy drążyć, okazało się, że stała za tym wszystkim jeszcze jedna dramatyczna historia wnuka Ireny Solskiej, który był schizofrenikiem i dostał wyrok od AK za zadenuncjowanie ukrywającej się żydowskiej rodziny. To tragiczny splot okoliczności, dwie takie historie w jednej rodzinie, zresztą ona sama ukrywała wiedzę o tym fakcie. Uznaliśmy, że tego wszystkiego nie da się opowiedzieć inaczej niż w środku „Kryjówki”, w bardzo bliskim kontakcie z widzem.
Udało się wam zebrać jeszcze więcej historii.
Gdy zaczynaliśmy, musieliśmy przebrnąć przez etap odmawiania, szydzenia: „Po co wy, dzieci się tym zajmujecie”, albo zarzutów, że coś sztucznie próbujemy wykreować czy wstrzelić się modę. Takie komentarze słyszałem nawet od ludzi, których szanowałem, nie umiem określić takich słów inaczej niż mianem jakiegoś otępienia czy odrętwienia emocjonalnego. Ludzie nie mówią takich rzeczy, bo są źli, ale zwyczajnie nie czują. Próbowaliśmy więc znaleźć język emocji, a także stworzyć sytuację, możliwą chyba tylko w teatrze, która byłaby lekko opresyjna dla widza. Trzeba wejść do środka, w mrok, zmierzyć się ze swoją niewygodą, klaustrofobią i poczuciem osaczenia, będąc w kryjówce. Żeby móc czuć, trzeba przyjąć, że można się tam znaleźć. Wiele z historii, które opowiadamy kończy się źle, ale też pokazują one, jak w nieludzkich warunkach potrafimy być ludzcy.
Czego się pan spodziewał za pierwszym razem, bał się pan?
Nie wiedziałem, co się wydarzy, więc zacząłem opowiadać o sobie. Już po kilku spektaklach przyszły osoby, które opowiedziały inne części tej historii, a potem jeszcze kolejne i okazało się, że te wszystkie sprawy się jakoś ze sobą łączą. Aż„Kryjówka” pociągnęła całą lawinę. Mnóstwo ludzi mówiło, że nie rozumiało, co w domu robiły niektóre przedmioty, dlaczego babcia jest taka tajemnicza, dlaczego mama, sama, raz w roku jeździ na cmentarz… To zupełnie inne doświadczenie od tego osób, które mieszkają za granicą i się wychowały ze świadomością swoich żydowskich korzeni. W tym wypadku tożsamość okazała się czymś, co stopniowo się odkrywa, układa z wielu elementów, co sami tworzymy. Te historie nie są zresztą nigdzie spisywane, pozwalamy im płynąć.
Jak te wszystkie opowieści przyjęły się w Chinach?
Pokazując tam „Kryjówkę” natrafiliśmy na wiele żydowskich śladów. W Szanghaju uratowało się 25 tysięcy Żydów z Europy Środkowo-Wschodniej. Odkryliśmy niesamowite losy ludzi, którzy pomagali w czasie Holocaustu uciekać rodzinom przez Syberię, były też przeprawy promem od strony Japonii. Ale było coś jeszcze, pamiętam jak rozmawialiśmy z dwiema dziewczynami, bardzo dobrze wykształconymi, które przyjechały na spotkanie luksusowymi samochodami. Przedstawicielki młodej, chińskiej elity. Opowiadaliśmy im o Żydach ukrywających się w Polsce w czasach wojny. Teoretycznie nic nie miało prawa nas łączyć, aż okazało się, że nasze babcie miały ten sam zwyczaj gromadzenia rzeczy, niczego nie wolno było wyrzucić, a już broń Boże jedzenia, panował terroryzm zabraniający wstać od stołu, gdy talerz nie był pusty. Pokolenie dziadków, które przeżyło głód, to wcale nie tak dalekie doświadczenie, dla nas, osób z różnych części świata jest wspólnie bliskie. Wejście do „Kryjówki” to też szansa, aby przepłakać te traumatyczne historie przodków, bo cóż innego można z nimi zrobić?
A płakał pan z Hinde Singer? „Hindełe, siostra Sztukmistrza” to kolejna zagubiona historia, którą trzeba ułożyć po kawałeczku.
Chciałem dać Hinde siłę. Zanim zaczęliśmy z Patrycją Dołowy pracę nad scenariuszem, w ogóle nie wiedziałem, że ktoś taki istniał. A była to pierwsza żydowska feministka. Zresztą od dawna robię przecież taki teatr, o tym co kobiece, stłamszone przez męskie, to mnie zajmuje. Widzimy jak u Singerów dzieci uciekły do świeckiego świata, by być pisarzami, artystami, tymczasem w tej oświeconej rodzinie siostra funkcjonuje gdzieś zupełnie odsunięta, porzucona, potraktowana jak czarna owca. Równocześnie to ona stała za wyobraźnią noblisty, sama pisała opowiadania, była pierwszą pisarką w rodzinie.
Za sprawą spektaklu, w Lublinie spotkały się wnuczka Hinde Singer Hazel Karr oraz wnuczka Izaaka Bashevisa Singera - Mairav Hen.
Nie był to pierwszy, ale może trzeci raz ich w życiu. Mogły obejrzeć spektakl o swoich przodkach, co nie było może łatwym doświadczeniem i miało to miejsce tutaj, w Lublinie, jest to dla mnie powodem do dzikiej dumy. Tego samego dnia obchodziliśmy też 10. urodziny Nettheatre, pokazywaliśmy im zdjęcia ze spektakli, panie były mile zaskoczone, że mówimy o tych sprawach z czułością i namysłem. Po koncercie urodzinowym teatru Mairav przytrzymała moją rękę i powiedziała: „No, teraz przyjmujemy cię do rodziny”, bardzo się wzruszyłem. A brakująca historia Hindełe jest nam w Lublinie na pewno bardzo potrzebna, w myśleniu, w chodzeniu po ulicach. Gdy patrzymy wstecz, odkrywamy tu bardzo ważny kawałek świata.