Patrzą, bom dziad, nie figura [komentarz]
Gdy jeżdżę rowerem po lasach i mijam innych rowerzystów, oni patrzą na mnie jakoś tak szczególnie.
W swej zawodowej próżności sądziłem najpierw, że ciekawskie spojrzenia to efekt pracy, jaką wykonuję. Że znają mnie ze zdjęcia w gazecie lub z filmików na stronie radia. Mój narcyzm doznał jednak zawodu, kiedy kolega wytłumaczył mi, że wszystko przez ciuchy, w których pedałuję: rozciągnięte szorty z bawełny, sprany tiszert, sandały. Obciachowy wintydż rodem z lat 90., który czyni mnie „Januszem” dwóch kółek. Dziś już się tak nie jeździ.
Na dłoniach nie mam rękawiczek z uciętymi palcami, na oczach gogli, a na głowie kasku z wysięgnikiem kamery sterczącym niczym ciekawski penis. Kierownicy mojego roweru nie zdobi licznik z osiemnastoma funkcjami, a na piersi nie mam paska pulsometru podłączonego do smartfona, bo tego też nie mam, więc nigdy nie wiem, ile spaliłem kalorii w przeliczeniu na jeden obrót koła w stosunku do obrotu kuli ziemskiej z uwzględnieniem wieku, wagi, wzrostu oraz kilku indeksów z glikemicznym na czele. Ba, nie mam nawet bidonu na wodę, bo mi go ukradł ukraiński murarz razem z koszyczkiem na tenże bidon. Odkręcił od ramy śrubokrętem, że zostały tylko dziurki. Śrubokręt też zresztą zabrał. A może sam mu podarowałem, nie pamiętam. Tak to bywa, gdy człowiek zbyt mocno weźmie sobie do serca ideę integracji.
Natomiast ci, którzy mnie mijają w lesie, wyglądają niczym czarno-seledynowe salamandry albo elastyczni rycerze, którzy dosiadłszy swych wypasionych rumaków z tytanu, mkną przez las na bitwę z kaloriami. Połyskliwe kombinezony, opięte do granic wytrzymałości na brzuchach i genitaliach. Nakolanniki, nałokietniki, naramienniki i specjalne antypoślizgowe pantofle. Kaski i okulary upodabniające ich do wielkich ważek, a do tego pasy, plecaczki, przypinki, kieszonki, troki, troczki, karabińczyki, juki oraz schowki, z których wychodzą systemy rurek szpitalnych niosących do ust kolarza krzepiące mieszanki izotoników i witamin. Taki jeździec wygląda niczym żywa komoda na rowerowe gadżety, oczywiście, nie tak kanciasto. Komoda ta jest raczej krągła, bo jeźdźcy bywają lekko nadważeni, więc opiętość kosmicznych, oddychających tkanin zamiast podkreślać mięśnie, nierzadko uwypukla tylko sadło.
Ja przynajmniej skrywam swoje mankamenty w spłowiałej luźnej bawełnie, ale i tak nie mam przy nich szans. Na swoim banalnym rowerku i w swoim niewyszukanym stroju prezentuję się przy nich jak dziad proszalny, który pcha się w kościele do pierwszej ławki - pomiędzy wystrojonych wiejskich bogaczy. Skąd ta napinka, aby jadąc niedzielą po parku, wyglądać jak słynny mistrz kolarstwa Armstrong? To tak, jakbym chcąc sobie ugotować jajko na miękko, ubierał się w fartuch i czapę kucharza.
„Ważne jest to, żebyśmy znaleźli coś, co nas naprawdę kręci”- dzień z życia Triathlonistki
Autor: Zbigniew Górniak